– Hej, babariba! – wrzasnął ktoś znowu, ale nim inni to podchwycili, przewodniczka powiedziała:
– W następnej witrynie coca-cola.
I wtedy zapadła cisza. Wszyscy wstrzymali oddech, babariba przestała być słyszalna – choć wciąż śpiewała swoje, chrypliwym, czarnym głosem gangstera, który przed chwilą zgwałcił jedną z kobiet na krawacie – nagle poczuli się jak w kościele.
– Coca-cola… – wionął nabożny, przejęty szept.
– Coca-cola…
– Prawdziwa coca-cola…
Szepty mknęły przez salę, a wokół ostatniej witryny zaczął narastać i kłębić się rozpalony tłum.
– Coca-cola… Coca-cola… COCA-COLA!
W dużej przeszklonej witrynie stała jedna, jedyna, malutka, opływowa w kształcie butelka, z brązową cieczą i czerwoną etykietą. Wszystkie spojrzenia zawisły na niej z taką intensywnością, że butelka powinna eksplodować i rozprysnąć się wraz z gablotą. Ale wciąż stała. Nieduża, nieruchoma, nieosiągalna. Nic szczególnego.
– Ulubiony napój kapitalistów, przy jego produkcji od rana do nocy pracują tysiące robotników, a kapitaliści zgarniają nienależne im zyski. Od coca-coli psują się zęby i żołądek. Istnieje hipoteza, że są w niej domieszki narkotyków i trucizny, które powodują postępujące uzależnienie i otępienie umysłu klasy robotniczej – mówiła monotonnie przewodniczka, lecz nikt jej nie słuchał.
– Przetrawialiśmy w milczeniu nasze straszne, dojmujące rozczarowanie – szepnęła babcia Irena. – Coca-cola powinna być wielka i niezwykła. A była mała i niepozorna. Powinna być niesamowita. A była ot, taką sobie butelką, jedynie trochę węższą od tych, które znaliśmy. Napój powinien być tęczowy, nie do zapomnienia, a tymczasem miał znany nam kolor kawy.
– Coca-cola to narzędzie politycznej walki, to kwintesencja amerykańskiego stylu życia – oznajmiła z naciskiem przewodniczka.
Nikt jej nie uwierzył. Coca-cola była nijaka, choć wystawa OTO AMERYKA była fantastyczna.
Wkrótce uczniowie z całej Polski śpiewali piosenkę, którą ułożył nie wiadomo kto:
„To jest Ameryka,
To słynne U-Es-A,
To jest ogromny kraj,
Na ziemi raj!”
I wszyscy opowiadali sobie o babaribie, o pistolecie, kolorowych koszulach, o krawatach z gołymi babami, zapalniczkach zippo i długopisach – ale milczeli o coca-coli. Bo nie było o czym opowiadać.
A jednak przewodniczka w zielonej zetempowskiej koszuli miała rację. Coca-cola była narzędziem politycznej walki – i była stylem życia. I miała w sobie magiczną moc: potrafiła rozpleniać się jak chwast, ogarniając sobą tysiące kilometrów, ba, całą ziemię!
– U nas pojawiła się w latach siedemdziesiątych, za Gierka – kontynuuje babcia – wtedy, gdy jeszcze nie było cię na świecie. Już nie upodlała klasy robotniczej, przeciwnie, miała być dowodem naszego postępu i doganiania reszty świata. I od razu stała się narzędziem walki pomiędzy północą a południem. Na południu Polski była pepsi, coca-cola na północy. Tak nas podzielił Gierek. Czterdzieści dziewięć województw, pepsi-cola, coca-cola i wszystko jasne. No cóż, w socjalizmie człowiek przynajmniej wiedział, gdzie coś się kończy i gdzie zaczyna – uśmiecha się babcia Irena. – My, z południa, udawaliśmy, że pepsi jest lepsza, ale naprawdę czuliśmy się gorsi od północy, od Warszawy, od prawdziwej coca-coli. Wtedy też zrozumiałam powód naszego rozczarowania na wystawie OTO AMERYKA. Tam była tylko ta jedna, jedyna butelka coca-coli, a tymczasem jej siła tkwiła i wciąż tkwi w ilości. Muszą być setki, tysiące, miliony, ba, miliardy butelek! Ich skromny wygląd musi być zamaskowany przepychem reklam: gwiazda sportu wypija ją duszkiem po zdobyciu medalu na olimpiadzie, sławna piosenkarka chłodzi się nią tuż po koncercie, piją ją nawet białe niedźwiedzie na Alasce. Bo coca-cola jest jak narkotyk, a nie zwykły napój – uśmiecha się babcia Irena i popija powoli herbatę z grubego kubka.
– Zawsze coca-cola, babciu – szepcze Ewa, obserwując wszechobecność coca-coli w stolicy.
…jakaś kobieta, gruba, stara, biegnie pospiesznie, potrąca Ewę, z jej rąk wylatuje plastikowa siatka, wysypują się bułki i jabłka. Nikt nie pomaga ich zbierać. Za nią biegną kolejne trzy osoby. Zatłoczony chodnik przed przejściem dla pieszych nagle jakby zawirował i wydaje się, że zawraca przechodniów w przeciwnym kierunku. W jednej chwili wszyscy biegną w jej stronę, niemal wprost na nią. Słychać głośne sapanie, okrzyki, ktoś klnie, ktoś inny wzywa Matkę Boską, ale krzyki już są zagłuszone przez policyjne gwizdki i pisk samochodowych hamulców. Hamuje naraz kilkanaście – nie, nie kilkanaście, już kilkadziesiąt, ba, kilkaset aut!, niektóre nie zdążyły i słychać, jak blacha uderza o blachę. Ewa stoi, ogłupiała w tym hałasie i zamieszaniu, a ktoś popycha ją w głąb chodnika:
– Co tak stoisz! Strzelają! Schowaj się! „Jestem w kinie”, myśli.
Na moment robi się cisza, niezwykła jak na to miejsce, cisza pełna nabrzmiałego wyczekiwania – i nagle wszystko znowu zaczyna się poruszać, ale w odwrotnym kierunku. Ludzie zawracają, pchają się teraz z powrotem ku przejściu, policja – która nagle pojawiła się nie wiadomo skąd – próbuje odsunąć napierających: „Proszę się rozejść… Rozejść się! Nie ma na co patrzyć!”
Kierowcy błyszczących samochodów usiłują odkleić się od siebie; ich auta wyglądają jak komórki pszczelego plastra. Kierowcy wrzeszczą, ich agresywne głosy zderzają się w powietrzu i odskakują od siebie jak pingpongowe piłeczki.
– Zawracać! Objazd! – krzyczy policjant na przejściu.
– Cofać się! Nie tędy! Dookoła! – krzyczy drugi policjant na przechodniów.
– Kobieta w ciąży… Ludzie, nie pchajcie się tak – mówi ktoś przytomnie i osłania Ewę. „To ja jestem kobieta w ciąży?”, dziwi się Ewa. Słowo „kobieta” brzmi dziwnie poważnie, zbyt serio i dopiero teraz Ewa wzrokiem kobiety patrzy na to, co się dzieje i pyta:
– Co się stało?
– Napad na bank. Zabili cztery osoby.
– Bandytów? Bandytów zabili? – docieka inny przechodzień.
– Nie, tych z banku. Trzy kobiety. A może dwie.
– Kurwa…
– Matko Boska…
– A tam leży jakieś ciało, po drugiej stronie…
– Może to bandzior, może przechodzień, kto to wie…
– Jebana sprawa, prawie jak w Nowym Jorku – mówi kilkunastoletni chłopak z mieszaniną lęku i dumy.
– Takie coś widziałem tylko w kinie lub w telewizorze, a teraz nagle tutaj, w środku miasta… Strach wychodzić z domu, a przecież szedłem tylko na pocztę – wzdycha nerwowo starszy pan.
– Miesiąc temu zastrzelili złodzieja samochodów. Leżał w centrum, pod czarną plandeką.
– Nie pod plandeką, tylko pewnie w czarnym worku, takim jakie widać w amerykańskich filmach – włącza się kobieta w eleganckim kostiumie.
– Tydzień temu podłożyli bombę pod samochód w centrum miasta. Wszystkie szyby poleciały w pięciopiętrowym budynku, a w samochodzie zwęglony trup.
– Kurwa… Nowy Jork… Nowy Jork… – powtarza zafascynowany nastolatek.
Ono wykonuje salto, Ewa ma uczucie, jakby wyciągnęło do góry ręce i usiłowało uchwycić się jej zaciśniętą piąstką za jelita, żołądek, za gardło. „Zaraz zwymiotuję, rany boskie”, myśli z przestrachem. „Ono, uspokój się… puść… nie teraz, nie tutaj”. Ewa wie, że Ono ma zamknięte oczy i nie chce na to patrzyć. Boi się. Boi się tłumu, który wciąż napiera ze wszystkich stron, boi się jego lęku przemieszanego z ekscytacją, jego emocji – zbijających się z wielu przyspieszonych oddechów w wielką, ciężką, dławiącą chmurę; boi się wrzasku kierowców na jezdni, donośnie klnących na innych i ostrych policyjnych gwizdków. „A strzałów wcale nie było słychać”, myśli zdziwiona. Zatem tylko na filmie brzmią donośnie i ostro, są trudne do pomylenia z innymi dźwiękami, tutaj wtapiają się w codzienne odgłosy dużego miasta. A jeśli codziennie ktoś gdzieś strzela codziennie ktoś kogoś zabija, ale nikt o tym nie wie? – Ono, cicho, cicho. To już minęło, już jest spokój. To tylko przypadek, przypadek – powtarza Ewa, mając uczucie, że nie mówi prawdy. Przypomina sobie codzienne wiadomości w radiu, pełne strzelaniny, wybuchów bomb i katastrof. „Tak, ale to zawsze było gdzieś daleko i wydawało się nierealne. A jeśli to nie jest przypadek, ale codzienność?”