Изменить стиль страницы

Zacisnął pięść. Jej milczenie wyraźnie go denerwowało.

– Ale rozpoznałeś mnie – powiedziała wreszcie.

– Nie. Zobaczyłem twój brzuch, skojarzyłem z telefonem. Nie jestem głupi. Z daleka widać, skąd jesteś. Z małego zafajdanego miasteczka, w którym dziewczyny kiszą się jak ogórki w beczce i czekają. Dlatego jeździmy do was na dyskotekę. A ty tańczyłaś tak, jakbyś myślała tylko o pieprzeniu. Pięciuset ludzi cię widziało i każdy to potwierdzi. I poszłaś z nami dobrowolnie. Też wszyscy widzieli. I barman i goryle i didżej. Rollaś sobie jakieś mrzonki. Za kogo się miałaś? Za królewnę z zasranej dziury, po którą przyjechali trzej rycerze? Gdybyś odmówiła, żaden z nas by palcem nie kiwnął, żeby cię namawiać. Sama nam wlazłaś. Czujesz bluesa czy nie? – kpił Artur, a ona wiedziała, że on chce pogardą ją upokorzyć i zranić.

– Łoł… – powiedziała z uśmiechem, który go zaniepokoił.

„Chodzi ci o to, że nie mówię «łoł», tylko «rany boskie»? i nie «kuul», tylko «fajnie»? i że mam dżinsy ze szmateksu, a nie ze sklepu Diesla?”, pomyślała i parsknęła śmiechem. Znowu się zaniepokoił i sprawiło jej to pewną satysfakcję.

– To ty mnie uderzyłeś. Już wiem – stwierdziła spokojnie.

– Nie ma znaczenia, kto – odparował szybko. – Jesteśmy kumplami, jeszcze z podstawówki i żaden nigdy nie sypnie drugiego. W każdym sądzie z nami przegrasz. Nie będziesz się za mną włóczyć i szantażować mnie, rozumiesz? i nie dam ci żadnej kasy, bo nie mam. A jak będę miał, to też ci nie dam. Żenię się po wakacjach. Nie zepsujesz mi tego. Żenię się z córką radnego. Facet ma wejścia i ja też będę miał wejścia – dodał z dumą, a ona znowu się uśmiechnęła. „Nic nie mówi o tej dziewczynie, tylko o jej ojcu. Więc ona się nie liczy”.

– Też mogę wyjść za mąż. Za Andrzeja – powiedziała, a on, zdumiony, parsknął śmiechem:

– Ale wymyślił! No tak… Kurcze, odlot. Przecież on… – urwał i wzruszył ramionami. – Jego sprawa – zakończył, ale znowu się zaśmiał. – w takim razie załatwione, nie?

– Nie. Milczeli.

„Ono, to nie on, prawda? Nie on, bardzo cię proszę… Nie chcę, żeby to był jego plemnik”.

Ono poruszyło się i kopnęło. Poczuła, jak zaciska piąstki i marszczy brwi. Ziewa. A potem zasypia. Artur był mu całkowicie obojętny. Odetchnęła.

– Facet z kasą proponuje ci ślub. Zawsze chciał się wyrwać i nie umiał. Spadłaś mu jak z nieba jak manna. Więc czego jeszcze chcesz? – spytał, nagle zaniepokojony. – Po cholerę tu przyjechałaś?

– Patrzę na ciebie i Ono też patrzy na ciebie. I słucha.

– I co? – spytał odruchowo, ale zaraz się poprawił: – Wiesz co, pieprzysz jak pobita. Na mózg ci padło. To zdarza się w ciąży.

– Muszę wiedzieć, czyje Ono jest, to wszystko. Dlatego tu jestem. Nie dla ciebie.

– I co? – powtórzył.

– Nie jest twoje – odparła spokojnie. – Na szczęście nie jest twoje.

– Na szczęście? – nagle się zaperzył.

– Gdyby było twoje, pewnie nie umiałabym go pokochać – wyjaśniła z powagą.

Przeżuwał w milczeniu jej słowa, ale udał, że nie rozumie. Odprężył się i uspokoił.

– Więc już wiesz, który z nas?

– Wiem – powiedziała.

– Najgłupsze jest nie to, że pieprzysz jak pobita. Najgłupsze jest to, że prawdopodobnie masz rację, choć nigdy się o tym nie dowiesz – stwierdził ze zdziwieniem. – i co teraz?

– Jadę powiedzieć mu, że to on, ale nic od niego nie chcę.

Wyczuła, że teraz jest zakłopotany i urażony.

– Jeżeli to dziecko jest nasze, to mamy do niego prawo. Jeden z nas ma do niego prawo – powiedział nagle, jakby sam zdziwiony tym, co mówi.

Roześmiała się. Teraz, gdy już poznała wszystkich trzech i znała prawdę, poczuła się wolna. Wolna od nich, wolna od upokarzającej, przytłaczającej wizji siebie wgniecionej w siedzenie samochodu, czującej na sobie nienawistny ciężar i własny ból.

– Myślisz, że gdy pszczoła albo motyl bezwiednie zapylą jakiś kwiat, to owoc należy do nich? – spytała, a potem nagle się odwróciła i zostawiła go na ławce zakłopotanego.

Ruszyła przed siebie, trzymając ręce na brzuchu. Coraz częściej kładła teraz ręce na brzuchu, jakby chciała uchronić dziecko przed odgłosami świata, dobiegającymi zewsząd w postaci nie kontrolowanego hałasu, pełnego dźwięków zarówno jasnych i czystych, jak i niepokojącej kakofonii i fałszu.

Ewa szła, tęskniąc za ciszą, w której słowo lub dźwięk nabierają znaczenia. „Nie usłyszę własnych myśli, więc nie będę wiedziała, czy w ogóle myślę”.

– …Kupię sobie sukienkę – powiedziała do siebie, wbrew swojemu nastrojowi.

Nie miała sukienki; będzie to pierwsza w życiu sukienka kupiona w normalnym sklepie, sukienka dla niej, a nie po kimś.

Zobaczyła ją na manekinie: czarna, miękka, w ciemnoczerwone kwiaty, na cienkich ramiączkach, za sto osiemdziesiąt złotych.

„O Jezu… Nigdy nie miałam ciucha za sto osiemdziesiąt złotych. Nawet płaszcz kupiłam w szmateksie za piętnaście zet”, uśmiechnęła się. – Teraz kupuję ją dla siebie i dla dziecka, nie dla nich – stwierdziła z zadowoleniem.

Przymierzyła sukienkę, pasowała jak ulał.

– To ładny model i bardzo tani. Firma Zara – powiedziała elegancka ekspedientka, ale nazwa firmy nic Ewie nie mówiła i nie miała dla niej znaczenia. – Teraz pani wygląda inaczej, o wiele lepiej. Co marka, to marka – stwierdziła dziewczyna z rutynowym uznaniem.

– Nieprawda, to ja już jestem inna, a sukienka bierze to ze mnie – wyjaśniła rzeczowo Ewa, ale ekspedientka nie zrozumiała. „Ono, teraz wiem, że to my nadajemy znaczenie rzeczom, a nie one nam”, szepnęła w duchu.

Zapłaciła z pieniędzy, które dał jej Andrzej. „Należą mi się”, usprawiedliwiała się przed sobą. Wyszła ze sklepu w sukience, a do firmowej torby wrzuciła dżinsy i podkoszulek. Kilka osób na ulicy przeciągnęło po niej wzrokiem, jakby zauważając zmianę.

„Jesteś ładna w tej sukience”, mówiła do niej ulica.

– To ja jestem marką dla tej sukienki, a nie ona dla mnie – poinformowała głośno rozgadaną ulicę i paru przechodniów obejrzało się ze zdziwieniem.

Wracała dwoma pociągami, z przesiadką. Jeden był gorszy od drugiego. Zaśmiecone, brudne, od wejścia zasypane papierkami, petami, zachlapane piwem, śmierdzące zastarzałym brudem kolei i toalety, w której robiło się niedobrze zaraz po uchyleniu drzwi.

„A tak zazdrościłam wszystkim, którzy podróżują”, myślała z rozczarowaniem.

Także tutaj ludzie byli sobie obcy. Patrzyli na siebie spod oka, nieufnie, potem gapili się bez zainteresowania na przesuwające się za oknem widoki i sami nie wiedząc kiedy, zapadali w drzemkę, z ich otwartych ust wydobywało się ciche chrapanie, ale zaraz budzili się, czujni, niespokojni, łapiąc rękami swoje teczki, torby, sprawdzając kieszenie i omiatając współpasażerów niechętnym spojrzeniem.

– Piwo! Piwo! – krzyczeli na korytarzu przypadkowi sprzedawcy.

„Kiedyś były pociągi przyjaźni, a teraz są pociągi piwne”, pomyślała Ewa. W tych pociągach, jadących ze stolicy w głąb kraju z donośnym klekotaniem, pociągach bez pierwszej klasy, bez wagonu restauracyjnego, zatrzymujących się na każdej, nawet najmniejszej stacji, nikt nie wyjmował laptopa – choćby zepsutego – aby położyć sobie na kolanach, za to co chwilę ktoś przykładał do ucha komórkę i hałaśliwie informował rozmówcę:

– Jadę… No, mówię, że jadę.

Na widok pierwszej komórki wyjętej przez pasażera inni natychmiast ożywiali się i wyciągali swoje.

– Jadę, a co? – mówiła jakaś dziewczyna z kolorowymi włosami: – Przecież mówię, że jadę.

– Jadę… Tak, jadę – stwierdzał chłopak z potężnymi bicepsami i w brudnawych dżinsach.

„Pociąg komórkowy”, pomyślała Ewa. „Ja nie mam komórki i nawet nie miałabym do kogo dzwonić. Oni mają, ale dlaczego dzwonią, skoro nie mają nic do powiedzenia?”

Starszy mężczyzna otworzył niemodną, zniszczoną teczkę i wyjął z niej termos i jajko na twardo.

– Jajko na twardo – powiedziała z ożywieniem Ewa. – Podobno kiedyś ludzie w podróży jedli jajka na twardo i rozmawiali. Ze sobą. Teraz rozmawiają przez komórki i nie jedzą jajek. Dlaczego?