Изменить стиль страницы

W tym momencie coś dziwnego dziabnęło go w nogę. Wydobył ją z wody i obejrzał. Jakaś uzębiona paszcza obgryzła mu obcas i kawałek pięty razem ze skarpetką. Skarptek Jakub nie zmieniał od kilku tygodni, ale i tak zo- biło mu się szkoda.

– Musi szczupak – zaciekawił się.

Lubił mięso ze szczupaka. Wsadził rękę do wody. Coś kłapnęło mu koło palców. Wyjął z kieszeni paralizator elektryczny kupiony na lewo od Ruskich i wsadziwszy rękę w wodę, wcisnął guzik. Poczuł potworne kopnięcie prądem, a potem stracił przytomność. To było niesprawiedliwe, bo gdy chodził do szkoły, jeszcze nie uczyli, że woda jest dobrym przewodnikiem elektryczności.

Los czuwał nad nim. Dwadzieścia kilometrów w dół rzeki, pod mostem był posterunek policji rzecznej. Dzielni gliniarze wystartowali motorówką, gdy tylko niezidentyfikowany obiekt pływający pojawił się w ich polu widzenia. Dogonili dętkę.

– I cóż tam macie? – zapytał sierżant przez radiotelefon.

– Czciciel Bachusa na dętce traktorowej – zameldował funkcjonariusz. Zabieramy do żłobka. Wezwijcie patrol z wozem.

– Przyjęte.

– Zaraz, tu coś jeszcze. O karwia! Szefie, tu jest krokodyl.

– Co za krokodyl?

– Brązowy. Taki ze dwa metry. Płynie do góry brzuchem. Zdechły chyba. Wziąć na hol?

– A! To ten, który zgubili tacy dwaj w zeszłym tygodniu. Mówicie zdechły?

– Zupełnie zdechły.

– Weźcie na hol. Zawiadomimy ZOO. Może sobie zabiorą, a jak nie, to zdejmiemy skórę i będzie ozdoba posterunku.

– Tak jest.

Po chwili, pod mostem przybiła do brzegu motorówka z nieprzytomnym Jakubem. Motorówka holowała za sobą dętkę od traktora i zdechłego krokodyla.

***

Sala, w której robiono sekcje w warszawskim zoo, mieściła się w budynku kwarantanny. Światło żarówek odbijało się w śnieżnobiałych kafelkach. Na stole sekcyjnym leżał zdechły krokodyl. Dwaj weterynarze, jeden z Warszawy, a drugi z Krakowa, siedzieli pod ścianą i palili pety, czekając na wyniki badań treści żołądka.

– Bardzo silna trucizna organiczna – powiedział zaciągając się krakowianin. Neurotoksyna. Mózg prawie mu rozpuściło. Czego on się nażarł?

– Może kurara? – podsunął warszawiak.

– I jeszcze Indianin z łukiem? Musiał coś zeżreć. Tylko co? Niespodziewanie drzwi otworzyły się i wszedł profesor. – I jak? – zagadnął gość z Krakowa. – Co zjadł?

– To go zabiło – profesor pokazał im słoik wypełniony roztworem.

W słoiku pływał odgryziony kawałek zielonej skarpetki Jakuba Wędrowycza.

MIĘCHO

Jakub Wędrowycz poprawił węzeł krawata. Strzepnął niewidzialne pyłki z klap marynarki. Kawałkiem skórki od boczku przejechał po włosach, żeby lśniły i gładko przylegały. Szyba panoramicznego okna uchwyciła na chwilę obraz wesołego, schludnie ubranego staruszka. Za oknem ciągnęło się aż po horyzont gigantyczne betonowe blokowisko.

– Tatko? – zagadnął jego syn Marek.

– Haw?

– Lecę do roboty. Będę tak o czwartej. Odbierz Maciusia ze świetlicy. O pierwszej wróci Gośka, to zrobi obiad.

– Hy. Obiad to ja sam mogę zrobić.

– Dobrze. Kup jakiegoś mięsa. Pieniądze są…

– Wiem gdzie. A ty nie mów głośno, bo te ściany mają uszy. Jeszcze jakiś sąsiad usłyszy i będzie nieszczęście.

– No, co ty, kto by tu podsłuchiwał?.

– Nie musi podsłuchiwać. Nie wiesz, że wieka płyta jest najlepszym przewodnikiem dźwięku?

Trzasnęły drzwi wejściowe. Jakub włączył telewizor i pokręcił takim dziwnym pudełkiem, co było od anteny satelitarnej. Na ekranie pojawiła się tępa gęba, z kwadratowym podbródkiem, ozdobiona u góry szopą jasnych włosów. Gęba mówiła coś po niemiecku.

– A idźże w cholerę! – wrzasnął Jakub i pokręcił gałką. Szkopa zastąpiła jakaś kicia z dekoltem, która czytała coś z kartki. Wsłuchał się w śpiewny bełkot, który z siebie wyrzucała i pokręcił ze zrozumieniem głową.

– Cholera – powiedział z uznaniem. Musi o żarciu gada. Bo wszystkie Francuzy to mają we łbach tylko żarcie, – pokręcił gałką, – i migdalenie, – patrzył przez chwilę z niejakim zdumieniem na parkę szykującą się właśnie do miłego bara-bara.

Pokręcił jeszcze.

– A o żarciu nie mają pojęcia. Żaby wcinają i ślimaki. Zupełnie jakby nie mogli wyhodować sobie prosiaczka albo cieliczki.

– Goworit Moskwa! – powiedział kolejny lektor.

– Hy! To jest konkret! – ucieszył się staruszek i na parę minut zaprzestał kręcenia.

Popatrzył na zegar i podjął decyzję. Czas uciekał, trzeba było zaopatrzyć się w prowiant na obiad. Ściągnął z siebie garnitur. Przyoblekł ciało wygrzebaną z plecaka złachaną kurtką. Namacał w kieszeni procę, kilka „nindżowskich” gwiazdek wyciętych z blachy od siewnika oraz zwiniętą linkę hamulcową zaopatrzoną w pętlę, po czym wyruszył na polowanie.

* * *

Gniazdo gołębi zlokalizował bez trudu, w szczelinie między płytami tworzącymi ścianę sąsiedniego bloku. Gniazdo było na wysokości, mniej więcej, siódmego piętra dziesięciopiętrowego budynku. W sklepie, parę ulic dalej, zakupił dwadzieścia metrów sznura do wieszania bielizny i ruszył do szturmu. Przedostanie się na dach wymagało sforsowania dość wymyślnego zamka produkcji kapitalistycznej, ale w młodości Jakub obrabiał banki i nie było zamka, którego nie byłby w stanie pokonać. Na dachu nieźle wiało. Zamotał sznur fachowym, kłusowniczym węzłem, wokół podstawy anteny satelitarnej i śmiało spuścił się w trzydziestometrową otchłań. Wiatr trochę nim majtał.

– To chyba nie był najlepszy dzień na wspinaczkę – stwierdził kłusownik, mijając ósme piętro.

Wyciągnął z kieszeni flaszkę z piwem i odkapslowawszy ją o mijany parapet, pociągnął z lubością kilka łyków. Środek dopingujący sprawił, że teraz mógł spuszczać się szybciej. Wreszcie wyhamował łagodnie koło szczeliny. Z wnętrza dobiegało gruchanie gołębi. Twarz Jakuba wykrzywił dość wredny uśmiech. Puścił się jedną rękę liny. Wiatr znowu zamajtał nim trochę, ale to go nie zraziło. Zapuścił wolną rękę w szczelinę i… W tym momencie opatrzność, czuwająca nad gołębiami, uważała za stosowne zainterweniować. Antena, o którą zaczepił linkę, wyskoczyła ze swojego gniazda i koziołkując, zaczęła lecieć w dół.

– Wot te na – zdumiał się egzorcysta, po czym odczepił się w ostatniej chwili od sznura, zanim antena zabrała go ze sobą ku ziemi. Zwisał na jednej ręce, trzymając się szczeliny. Wiedział, że za kilka minut tam na dole zgromadzi się cały tłum. Ze szczeliny wylazł gołąb i zaczął delikatnie stukać go dziobem po palcach.

– Wynocha – powiedział Jakub.

Gołąb nie przestał. Z palca egzorcysty wyciekło trochę krwi.

– Słuchaj, jak przestaniesz mnie dziobać, to daruję ci życie – obiecał kłusownik.

Ptak nie skorzystał z wielkodusznej oferty. Kłusownik, wisząc na jednej ręce, wyhuśtnął się w bok i złapał ręką za parapet. W następnej chwili parapet urwał się, ale pod blachą był solidny mur. Podciągnął się i wywalił głową okno. (Widział kiedyś taką sztuczkę na filmie „Terminator 2” i umiał powtórzyć). Wczołgał się do cudzego mieszkania i dopiero wtedy popatrzył, co dzieje się na dole. Zgodnie z jego przewidywaniami do zwalonej anteny pomału schodzili się ludzie żądni sensacji.

– Raz jeszcze udało się przeżyć – powiedział w zadumie, sam do siebie.

Koło okna stało akwarium, w którym mieszkały trzy świnki morskie. Stary kłusownik zanurzył rękę i wyłowił jedno zwierzątko. Podniósł je na wysokość oczu i obracał przez chwilę.

– A cóż to jest takiego? – zdumiał się. Coś jak chomik polny, ale innego kształtu. Jakiś taki szczur, ale bez ogona… To sieje?

Nie był pewien. Wpuścił zwierzaka z powrotem do klatki. W mieszkaniu nie było nikogo. Sforsowanie zamków od środka nie było specjalnie trudne. Nieco więcej miał kłopotów z zamknięciem drzwi od zewnątrz, ale i to mu się udało. Popatrzył na zegarek i zagryzł wargi. Czasu było coraz mniej. A jeszcze musiał się zemścić. Ze śmietnika wygrzebał kawał rurki wodociągowej. W sklepiku kupił kawał wołowiny, a w sąsiednim chemicznym kilka przydatnych substancji. Objuczony wrócił do mieszkania syna.