Изменить стиль страницы

Rozdział X

Tymczasem Marika w samej halce przemykała się cicho przez Stary Majdan. Mimo ciała dziewczyny, wiódł ją koński instynkt. Miała też swoją pamięć. I korzystając z względnej swobody poruszania się, mogła coś sprawdzić. Nikt jej nie widział. Wieś spała. Wślizgnęła się do stajni naprzeciw remizy. Przywarła do ściany. Księżyc dawał słabe światło. Wypatrzyła jednak w poświacie padającej z okienka wielkiego, karego ogiera. Przyglądała mu się długo. Oceniała, czy nadaje się, aby dzielić z nim przyjemność dawania życia. Czy będzie odpowiednim kandydatem na ojca małego, brązowego źrebaczka? Wreszcie doszła do wniosku, że chyba się nadaje. Wymknęła się ze stajni i puściła się biegiem przez pola za wsią. A potem nagle poczuła, że nie jest sama. Coś biegło za nią. Wielki szary wilk. Końskie przerażenie ogarnęło jej ciało, ale koński instynkt podpowiedział jej, co ma zrobić. Padła na kolana, a gdy zbliżył się na odpowiednią odległość, wyrzuciła z całej siły obie nogi do tyłu. Jak koń, który się broni. Trafiła go obiema stopami w głowę. Rozległ się paskudny chrzęst, gdy pękał mu kręgosłup. W ostatniej sekundzie agonii zdołał ją złapać zębami za łydkę. Nawet tego nie poczuła. Poderwała się i puściła się dalej biegiem. Dobiegła do źródła. Zrzuciła halkę i zanurzyła się w wodzie. Był początek marca, woda była lodowata, ale Marika nie odczuwała chłodu. Popływawszy chwilę, założyła na mokre ciało bieliznę i pobiegła dalej. Nawet się od tego nie zaziębiła. Miała końskie zdrowie, mimo ludzkiej powłoki.

* * *

Świtało. Jakub wraz z Herberto Saletą stali na podwórzu. Każdy z nich koncentrował się z całej siły. Jeden na klaczy, drugi na dziewczynie. Pot spływał z nich ciurkiem. Herberto wyrzucał z siebie łacińskie formułki egzorcyzmujące. Jakub wyrzucał formułki po starocerkiewnosłowiańsku. Przyroda milczała. Dusze klaczy i dziewczyny prawie były już oddzielone. Niestety, w decydującej chwili spokój niezbędny do właściwej koncentracji zburzyła syrena radiowozu. Nastrój prysł. Powietrze przestało drgać. Nie udało się. Herberto zapadł w bunkrze. Radiowóz wjechał na podwórze.

– Zabiję kiedyś tego palanta – powiedział Jakub do Moniki i Mariki.

Birski nadszedł dziarskim krokiem.

– Jakub, mam z tobą do porozmawiania.

– Coś się stało?

– Tak jakby. Bedryszko nie żyje.

– To źle pan trafił. Ja do niego nic nie miałem. Ani on do mnie.

– Nie o to mi chodzi. Wcale cię nie podejrzewam. Wyobraź sobie, ktoś złamał mu kark. Kopnięciem, jak wynika z oględzin, ale musi to potwierdzić jeszcze kryminalistyka.

– Kopnięciem?

– Aha. Miał może, jakich wrogów?

– Wszyscy we wsi byli jego wrogami. Poza mną i moimi sąsiadami. Nie lubili go. Był bardzo tajemniczy. Często włóczył się nocą po polach. Odludek i dziwak, ale żeby ktoś go miał zabić? Nawet nie było motywu. Był biedny jak mysz kościelna.

– Jakub. – Tak?

– Ty go nie zabiłeś?

– Nie.

– Tak myślałem. Jesteś kłusownikiem i alkoholikiem, ale nie mordercą… Za to jesteś miejscowym znawcą magicznych sztuczek i zabobonów.

– Staram się. To wreszcie pan uwierzył, że nie jestem hieną cmentarną?

– Moja wiara nic tu nie znaczy. Dla sądu liczą się fakty.

– Miałem złych adwokatów.

– Wyjaśnij mi, co to znaczy, jeśli mamy psi trop, a na końcu leży martwy człowiek.

– A trop się w tym miejscu urywa?

– Właśnie. Za to są jeszcze ślady ludzkich stop. Drobnych i bosych.

– Osoba o drobnych stopach przyniosła ciało na to miejsce i rzuciła na ziemię, a za to podniosła psa. – A jeśli zapytam, po co?

– Zapewne dla zmylenia milicji, która będzie tą zagadkę rozwiązywała.

– Gdyby niosła nieboszczyka na plecach, to nie mogłaby biec. A ślady wskazują na to, że biegła i to biegła szybko.

– Też jest na to wyjaśnienie. Bedryszko miał na nogach specjalną nakładkę imitującą ślady psa. Widziałem takie w muzeum w Anglii, jeszcze przed wojną. Tamte udawały ślady krów. Zakładali je rozbójnicy na nogi koni.

– Hym. A jak pan wyjaśni fakt, że nieboszczyk był nagi? Butów też nie miał.

– Obawiam się, że nie potrafię wyjaśnić tej zagadki. Ktoś nieźle obznajomiony z ludowymi zabobonami mógł udać, że nieboszczyk był wilkołakiem i dokonał całej inscenizacji. Okręcił sobie nogi szmatami, żeby nie zostawiać śladów.

– Czy pan ma jakichś wrogów?

– Całą wieś. Wyzywają mnie od ukraińskich świń, malują gwiazdy Dawida na ścianach, rzucają kamieniami.

– A na dniach ściągnęli tu tłumnie.

– Ciemniaki. Kilka krów straciło mleko. Myśleli, że to ja rzuciłem urok. Taka ciemnota.

– Dobrze, nie mam więcej pytań. Pożegnam pana. – Żegnam i ja.

Odjechał. Jakub zamyślił się. Iwanów zmaterializował się powoli. Było ich trzech. Każdy inaczej ubrany.

– Trochę nie wyszło. Co? – zagadnął.

– Co miało nie wyjść?

– Odczarowanie dziewcząt.

– Słuchaj, mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. – Tak?

– Odczaruj je, a ja pozwolę ci pójść sobie wolno i nie będę przeszkadzał, jak się weźmiesz za wykańczanie Herberta.

– Ciekawe. Ale nie jestem zainteresowany. Nie dacie już rady mnie pokonać. Nie wiecie nawet, który ja jestem tym prawdziwym. A wkrótce będzie mnie jeszcze więcej. Nadamy moim wizerunkom pozory życia. Będzie ubaw. Możecie się przyglądać. Nie zabraniam wam.

– Słuchaj, to, że Bedryszko stał się wilkołakiem, to twoja zasługa?

– Trochę. Ludzie mają różne zdolności i różne pragnienia. Ja pomagam je wydobyć. Uczynić z nich sens ich życia. W zamian za to płacą służbą mojemu panu. Możesz mieć, co tylko zechcesz. Przemyśl to.

– Na przykład?

– Marika rozmyśla o ogierze. Ma na tym punkcie obsesję. Zbyt długo nie pozwalałeś jej mieć źrebaka, a Monika myśli o pewnym artyście. Mogę sprawić, że będzie myślała tylko o tobie. Jestem mistrzem złudzeń. Mogę ci ofiarować jej miłość. Nie do odróżnienia od prawdziwej.

Pstryknął palcami i naga dziewczyna już tuliła się do gospodarza. – No i jak? Dziewczyna zniknęła.

– Była materialna?

– Złudzenie absolutne nie różni się niczym od rzeczywistości. A mam w zanadrzu jeszcze wiele ciekawych sztuczek. Pomyśl o tym.

– Jak się z tobą skontaktować, jeśli podejmę jakieś decyzje?

– Napisz cegłą na ścianie obory. Przyjdę. Rozwiał się w powietrzu. Herberto wyszedł z szopy.

– Wszystko słyszałem.

– To niedobrze. Pójdziemy w pole?

– Po co?

– Chcę poszukać pewnego zioła.

– O tej porze roku?

– Może znajdę zeszłoroczne na miedzy.

– No to chodźmy. I tak nie mamy nic do roboty. To znaczy powinniśmy ścigać tego łobuza i zabić go.

– Najpierw dziewczyny. Jeśli nie uda się ich odczarować, to nie możemy go zabijać. To dla nich jedyna droga do odzyskania właściwych ciał.

– Polemizowałbym. Dziś rano prawie się udało.

– Niejakiemu Adolfowi prawie udało się wygrać wojnę.

– Jutro uda się z pewnością. Zresztą, uważam, że dusze na niewłaściwych miejscach trzyma jedynie wola tego drania. Jeśli się go pozbędziemy, to może uda się…

– Sprawdzimy. Na razie chodźmy w pole poszukać trawki. Może nie będzie trzeba uciekać się aż do zabijania Iwanowa.

– Hym?

– Jesteś pan panie Saleta egzorcystą, a nie łowcą duchów. Spróbujmy wygnać z Iwanowa duszę czarownika.

– To mi nie przyszło do głowy.

– Ech, ciemnoto jasnowidzów.

Zostawili obie dziewczyny i poszli. Niebawem drogą od pekaesu nadszedł młody ćwok w berecie przekrzywionym malowniczo na bok. Niósł teczkę na rysunki. W jego krwi znajdowało się duże stężenie różnych substancji chemicznych, dzięki czemu był na niezłym haju. Dopytawszy się najpierw, gdzie mieszka Jakub Wędrowycz, przy czym okoliczna dzieciarnia miała mnóstwo uciechy, wskazując mu różne błędne adresy, wszedł wreszcie na właściwe podwórze. Zaraz też spotkał Marikę.

– Cześć Moniko. Znalazłem cię. Nieładnie tak uciekać bez pożegnania.