Изменить стиль страницы

– Kupimy dwa telefony komórkowe – zadysponował. – Musimy mieć łączność. Teraz, przed świętami, prawdopodobieństwo, że będą wracali do domów, jest spore…

– Sklep będzie istniał tylko do nowego roku – powiedziałem. – Jeśli nie uda się teraz, będzie pan musiał zaczynać od początku i to beze mnie.

– Dlaczego zamykacie? – zdziwił się. – Towar macie, delikatnie mówiąc, gówniany, ale jakoś kilka lat interes się utrzymał.

– Wykończyli nas.

– Kto? – zdumiał się.

– Urząd Skarbowy dopatrzył się błędów w fakturach VAT – wyjaśniłem. – Zaległość, kara, odsetki za pięć lat… A to przecież nie celowo, tylko z nieświadomości.

***

Pan Valentin pojawił się, jak zwykle, niespodziewanie. Położyłem przed nim zamówiony towar.

– To już ostatnia dostawa – poinformowałem go. – Sklep się likwiduje. Podatki nas zadusiły.

– Bywa – mruknął. – Muszę zatem poszukać nowego dostawcy.

Żadnego współczucia. Myślałem, że choć trochę nas polubił. Zapakowałem mu garść drobiazgów. Pożegnał się i poszedł. Wystukałem numer na komórce. Dziadek wpadł do sklepu pół minuty później.

Pognaliśmy na zaplecze, wskoczył do kufra. Dorzuciłem cztery butelki wody mineralnej i moje drugie śniadanie. Wręczyłem mu też nóż sprężynowy.

– To wszystko, co udało mi się wnieść na lotnisko – szepnąłem. – Lepsza byłaby spluwa, ale nie mam…

– Dzięki – odparł, ściskając mi dłoń.

– Niech pan przyśle kartkę.

Zatrzasnąłem wieko, zablokowałem zamki i zakleiłem centralny nalepką „poczta dyplomatyczna”. Przywieszka z literkami VIP. Na szczęście kufer miał kółeczka. Pociągnąłem go biegiem przez halę. Spojrzałem na zegarek. Valentin zniknął dwanaście minut temu. Czapka korporacji taksówkarskiej na głowę. Pchnąłem drzwi do wejścia dla VIP-ów.

Wachmanów było dwu. Wyglądali jak z „Matriksa”. Garnitury, ciemne okulary, słuchawki na kabelkach w uszach. Pierwszy zatrzymał mnie władczym gestem.

– Wstęp wzbroniony – powiedział miłym, spokojnym, konkretnym głosem.

Jak do konia, łagodnie, ale w sposób z góry wykluczający nieposłuszeństwo.

– Mam bagaż pana Valentina Sokowa – wydyszałem. – Miał wrócić po to do samochodu, ale chyba zapomniał.

– O kurde! – Drugi ochroniarz popatrzył na przywieszkę z nazwiskiem dyplomaty. – Dawaj to na transporter, szybko!

Dźwignąłem kufer i, udając, że jest znacznie lżejszy, położyłem na taśmę w głębi sali.

– Samolot już kończą pakować – zameldował drugi po krótkiej rozmowie z obsługą. – Ale pięć minut ich nie zbawi.

Pierwszy spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.

– Dziękujemy za khem… obywatelską postawę – powiedział. – Nie licz jednak, że ten drań ci kiedykolwiek podziękuje…

– Przynajmniej będę pamiętał, że zachowałem się fair.

– To też cenne w życiu – rzekł drugi. – Niestety, musimy cię wyprosić… Naprawdę nie wolno ci tu wchodzić.

– Się wie. – Kiwnąłem głową i wyszedłem.

***

Sklepik zamknąłem w Wigilię koło południa. Zebrałem resztę towaru, odczepiłem kasę fiskalną i rozejrzałem się po wszystkich kątach. Nie wrócę tu nigdy, chyba że jako klient. Nowy ajent z pewnością zmieni asortyment. Przepracowałem tu nieco ponad trzy miesiące, ale jakoś zżyłem się z tym miejscem. Szkoda…

Wypiłem ostatnią herbatę w kawiarni na antresoli. Tu po raz pierwszy rozmawiałem z szalonym dziadkiem. Nawet nie zapytałem go nigdy, jak ma na imię… Ciekaw byłem, czy mu się udało. Ale cieszyłem się, że już tu nie będę pracował. Wcześniej czy później pan Valentin wróci. A on by mi nie darował…

***

Wujaszek wyjechał za granicę. Stwierdził, że życie jest zbyt krótkie, by tracić je na walkę z urzędasami. Zaczepił się na czarno w myjni samochodowej w Holandii. Obiecał, że mnie ściągnie, jak się lepiej ustawi, ale chwilowo szło mu bardzo kiepsko.

Oszczędności z zimy topniały w zastraszającym tempie. Roboty nie znalazłem żadnej. Czasem budziłem się rano i składałem do kupy całą historię. Szalony dziadek, nieistniejący kraj… Monetę gdzieś posiałem i chwilami wydawało mi się, że nigdy jej nie było. Może tak pragnąłem znaleźć jakiś dowód, że wymyśliłem ją sobie? Brały mnie też wyrzuty sumienia. Posłać osiemdziesięcioletniego starca w aluminiowym kontenerze w podróż samolotem?! Chyba byłem głupi. Zabiłem go. W tym wieku problemem jest wyjazd do sanatorium, a co dopiero wielogodzinne duszenie się w ładowni samolotu. Nawet jeśli nie udusił się i nie zamarzł po drodze, to gdzie mógł wylądować? W Brazylii?

Miałem tylko nadzieję, że znaleźli go i odesłali do Polski. Czasem nachodziły mnie myśli jeszcze bardziej fantastyczne. I jeszcze bardziej ponure. Załóżmy, że wylądował w swojej Lissie. Jeśli faktycznie był wygnanym bratem zamordowanego króla, to co mógł zdziałać? Samotny, bez broni, wydany na pastwę wrogów.

Byłem kilka razy na lotnisku, liczyłem, że może wrócił. Niestety. Nie spotkałem go ani razu. Na płycie nie było też widać samolotu-widma z emblematem lecącej gęsi… Czy istniał kiedykolwiek? Widziałem go tylko raz i to na niewyraźnej fotografii.

Za to zauroczyły mnie książki Aleksandra Grina, a ich autora dodałem do listy ulubionych. Dobre i to.

***

Giełda na Kole to zabawne miejsce. W soboty i niedziele handluje się tu antykami. Oczywiście, pojęcie „antyki” jest bardzo szerokie, a ludzie dodatkowo bardzo swobodnie je interpretują. W każdym razie można tu kupić niemal wszystko – zardzewiałe karabiny z czasów wojen światowych, ikony, broń białą, rozklekotane, stuletnie meble, przedwojenne lalki z urwanymi głowami…

Rozstawiałem stolik pomiędzy podejrzanym typkiem handlującym „zabytkami archeologicznymi”, a kretynem, który skupował od ruskich samowary i, po obróbce polerką, próbował sprzedawać je pięć razy drożej. Broszki szły tu kiepsko, a ceny, które za nie otrzymywałem, nie sięgały nawet połowy cen z Okęcia. Ten sobotni poranek był szczególnie obrzydliwy. Całą noc padał deszcz, wszędzie stało błoto. Nie było już mrozu, wiosna tego roku przyszła wcześnie, ale panował przenikliwy ziąb. Siedziałem, patrząc w zadumie na breję, mieszaną butami ludzi łażących po targowisku. Nieoczekiwanie jakaś para zatrzymała się przed moim stolikiem. Uniosłem głowę.

Mężczyzna w garniturze i ciemnych okularach bez słowa podał mi kopertę i odszedł. Otworzyłem ją zgrabiałymi z zimna palcami. Chilijski paszport z moim zdjęciem, bilet z jutrzejszą datą na lot do miasta Lissa. I pocztówka. Znajoma pocztówka, z akwarelką przedstawiającą widok Hale-Gev. Odwróciłem ją.

Robię tu małe porządki. Może chcesz się przyłączyć?

Popatrzyłem na podpis. Jak się okazało, tajemniczy dziadek z lotniska miał na imię Izydor. Król Izydor III.