Изменить стиль страницы

Prawie mnie przekonał.

– I co chce pan osiągnąć?

– Muszę się tam dostać. Boję się, że mój kraj może wyglądać już podobnie jak ten świat… Muszę go ratować, nim będzie za późno.

– A jak wyglądał?

– Przeczytaj. – Z kieszeni wyjął tomik opowiadań.

Książeczka była niewielka, ale dość gruba. Wydano ją w latach siedemdziesiątych. Staruszek oprawił ją domowym sposobem w grubą, świńską skórę – prawdopodobnie pochodzącą ze starej walizki.

– Aleksander Grin „Biegnąca po falach” – przeczytałem.

– Weź sobie do domu i przeczytaj. On tam był. Oddasz mi za kilka dni.

***

Mój kumpel Leszek już od podstawówki miał dziwaczne hobby. Kolekcjonował wszystkie możliwe śmieci związane z lotnictwem. Kupiłem siatkę piw, zabrałem komplet folderów, wyłudzonych w kantorkach na antresoli i, wracając z roboty, wpadłem z wizytą.

Mieszkał z rodzicami. Zajmował jeden pokoik. Przyjemnie było usiąść w znajomym fotelu. Całą ścianę zasłaniał regał, zastawiony książkami o samolotach, po drugiej stronie, na podobnym regale tkwiły setki pudeł z folderami. Z sufitu zwisały modele samolotów.

– Za spotkanie! – Odkapslowaliśmy butelki.

Pociągnąłem łyk piwa i momentalnie mnie ścięło. Po czternastu godzinach stania za ladą nie było w tym nic dziwnego.

– Co cię sprowadza? – zapytał.

– No, cóż – powiedziałem. – Muszę zidentyfikować jeden samolot. Boeinga.

Jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.

– Jaki?

– Boeing 737, numer boczny 0815…

– Numer seryjny – poprawił mnie z wyższością prawdziwego eksperta. – Co chcesz o nim wiedzieć?

– Wszystko, ale najbardziej interesuje mnie, kiedy wszedł do użytku i gdzie się obecnie znajduje.

– Zaraz poszukamy.

Odpalił komputer i długo grzebał w jakichś plikach. Wypiłem piwo i otworzyłem sobie drugie.

– Data produkcji styczeń 1986 – przeczytał wreszcie. – Dziwne, nie napisali dla kogo…

– Zawsze piszą?

– Przeważnie.

– Możesz to sprawdzić w Internecie?

– Dwa lata temu bez problemu, ale po tym zamachu na WTC strasznie obostrzyli dostęp do informacji. Hm. Mogę wysłać e-maila do takiego kolesia ze stowarzyszenia fotografów boeingów…

– Czego? – zdumiałem się.

– Jest taki ekskluzywny klub w USA. Jeżdżą po świecie i fotografują. Każdy chce mieć kolekcję wszystkich egzemplarzy, a że czasem jakiegoś ubywa z różnych przyczyn, a nowe wchodzą do użytku, jest z tym masa zabawy.

– Niezłe hobby.

– Kosztowne jak diabli, czasem trzeba jechać na drugi koniec świata, by cyknąć kilka fotek, ale to ich nie zniechęca. To wariaci. Bogaci wariaci.

Spojrzałem na jego kolekcję folderów. Ciekawe, jak zdołał ją zgromadzić, będąc ubogim wariatem?

– Możesz pomóc mi jeszcze w jednym? – poprosiłem. – Gryzie mnie pytanie, jakie linie lotnicze mają lecącą gęś jako swój znak?

– Gęś? – zdumiał się.

Naszkicowałem na kartce.

– Nie mam pojęcia. – Pokręcił głową. – Może któreś z tych tanich towarzystw przewozowych?

– Mają boeingi? – zapytałem.

– Gdzie tam…

Wypiłem jeszcze jedno piwo i, przyjemnie zawiany, ruszyłem do domu.

***

Deszcz padał bez przerwy, jakby niebo w ciągu trzech dni chciało wykonać roczny plan opadów. Turyści siedzieli w ciepłej hali i parowali. Deszcz działał usypiająco, nikomu nie chciało się robić zakupów. Obroty spadły… Dziadka odnalazłem na antresoli. Siedział w zadumie, patrząc na tłum podróżnych.

– Przeczytałem. – Oddałem mu książkę. – Piękna proza, ale to tylko fantazja.

– Sądzisz, że ktoś może wymyślić tak kompletny świat? – Spojrzał na mnie świdrującym wzrokiem. – Przeczytaj to raz jeszcze. Szukaj błędów, szukaj pomyłek. Nie znajdziesz. To kompletna wizja. Z nazwami ulic, legendami. A nawet swojego rodzaju mitologią.

– Tolkien też zrobił coś podobnego – odparowałem. – A i kilku naszym autorom się udało.

– Tolkien w porównaniu z Grinem był nikim. A Grin opisał to, co widział. Jestem pewien, że tam był. Poczytaj jego biografię, jest luka. Nie wiadomo, co robił przez dwa lata. Poczytaj teksty stworzone wcześniej. Dotarł do nieznanego kraju. Zobaczył jego blask, a potem wrócił tutaj i opisał to, co zapamiętał.

– Czemu tam nie wrócił? Skoro mu się spodobało.

– Wybuchła rewolucja październikowa. Nie zdołał uciec z ZSRR. Został tutaj na zawsze. Dotarłem do domu, gdzie umarł, szukałem śladów. I znalazłem jeden. Monetę z mojego świata. Utkwiła między deskami podłogi i była tam nadal, mimo że od jego śmierci upłynęło czterdzieści lat.

– Ma ją pan?

– Wiem, jak to zabrzmi, ale niestety, nie. Przepadła, gdy się do mnie włamali. Raz trafiłem na pocztówkę z miasta o nazwie Hale-Gev. Sprawdziłem, w tym świecie go nie ma…

– A tam pojawia się często w opowiadaniach – mruknąłem. – I pocztówkę też pan stracił?

Spojrzał mi w oczy.

– Mam ją – powiedział. – Ale trudno ją potraktować jako dowód.

Położył na kolanach portfel i wyjął ze środka kartkę pocztową obłożoną w folię.

Wziąłem ją do ręki i powstrzymałem się z trudem, by nie parsknąć śmiechem. Była to reprodukcja akwarelki. Malarz świetnie uchwycił szczegóły. Marmurowy posąg stojący na placu. Nieduże kamieniczki wokoło, a w tle masyw górski. Odwróciłem ją machinalnie. Cyrylica.

Hale-Gev, pomnik Fraisy Grant, malował Nigel Arakumian.

– Nie wiem, czy to faktycznie pochodzi stamtąd. Czy nie malował tego jakiś radziecki malarz i czy nie wydali jej dla miłośników prozy Grina – powiedział cicho. – Szukałem tego Arakumiana we wszystkich możliwych monografiach o sztuce ZSRR i nie znalazłem…

– Nie znam się na malarstwie, ale muszę przyznać, że jest niezły.

– Uwierz w prawdę…

– Jeśli nawet, to po co? – zapytałem zadziornie. – Przecież i tak dobrze chronią się przed imigrantami. Ile lat goni pan za tym marzeniem? I po co to?

– Ufam opatrzności i swojej gwieździe – szepnął. – Wcześniej czy później znajdę się tam. Wystarczy już rządów Valentina i jemu podobnych dupków.

– Życzę powodzenia – rzekłem z powagą, wręczając mu broszkę w kształcie lecącej gęsi.

***

Leszek zadzwonił dopiero po tygodniu.

– Facet, ale żeś aferę odkrył – powiedział. – Mam tu kolesia, który za fotkę tej maszyny da sto dolców.

– Dlaczego? – zdziwiłem się uprzejmie.

– Zmejlowałem się z tymi od boeingów. To jeden z trzech samolotów-widmo, samolotów-widm? Cholera, nie wiem, jak to się odmienia.

– OK. A konkretnie? – drążyłem.

– No więc ci z klubu fotografów twierdzą, że są trzy samoloty, które wyprodukowano i sprzedano rzekomo do Chile. Tyle tylko, że tam ich nie ma. Wyprodukowano, sprzedano i teoretycznie wszystko gra, ale wsiąkły jak kamień w wodę. Każdy z klubu zna ich numery na pamięć i szukają ich po całym świecie. Krążą legendy, że dwa widywano w Kairze, ozdobione – i tu trzymaj się mocno – emblematem nieistniejącej linii lotniczej…

– Lecącą gęsią – mruknąłem.

– Ten twój sfotografowano tylko raz, w Moskwie trzy lata temu. Warszawy nigdy nie brali pod uwagę.

– Ta nieistniejąca linia lotnicza do jakiego mogłaby należeć kraju?

Wyczułem po tamtej stronie konsternację. Zastanawiał się dłuższą chwilę.

– Nie wiem – powiedział wreszcie bezradnie. – Do małego państewka w rodzaju Andory, która oficjalnie nie ma swojego lotnictwa. Albo to prywatna flota powietrzna jakiegoś kopniętego milionera. Cholera wie. Są i legendy, że te samoloty przybywają z kraju, do którego można tylko dolecieć…

Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. Zamknąłem oczy. Opowiadanie dawno zmarłego pisarza: Ważkie przyczyny sprawiły, że do portu w Lissie przybywają wyłącznie żaglowce. Przyczyny te są natury hydrograficznej.