Изменить стиль страницы

– Bywaj! – Machnął podpis na kwitku i pognał sprintem do wejścia dla dyplomatów.

Zauważyłem znowu szalonego dziadka. Siedział na ławce z książką w ręce. Odprowadził mojego klienta niechętnym, świdrującym spojrzeniem.

Na ladzie została zniszczona naklejka. Schowałem ją sobie na pamiątkę.

***

Szef dotarł koło dziesiątej.

– O! – mruknął, gdy wręczyłem mu zwitek banknotów. – Chcesz powiedzieć, że sprzedałeś dziś więcej niż przez ostatni miesiąc?

– Siedemnaście sztuk – wyjaśniłem.

– Gratuluję. – Uśmiechnął się. – Nie ma to jak agresywny marketing, czy jak to tam na kursach zwą…

– To nie wszystko. Był pan Valentin.

– Pewnie znowu pół godziny grymasił jak księżniczka w składzie biżuterii?

– Wziął wszystko.

Tym razem wujaszek zrobił minę naprawdę zaskoczoną.

– Jak ci się to udało? – zapytał. – Zaszantażowałeś go czy zapisałeś się na korespondencyjny kurs hipnozy?

Wyjaśniłem. Zasępił się.

– Może przez jakiś czas nie zechce nas odwiedzać – powiedział wreszcie. – Strasznie nie lubi chłamu, a konkretnie pewnych jego odmian, bo w sumie wszystko, co sprzedajemy, to straszliwy szmelc… Dziwne ma gusta, nie rozgryzłem go, a próbuję od dwu lat.

– Zobaczymy. – Bardziej martwiłem się, czy moje wyroby przypadły mu do gustu. – A tak właściwie to skąd on jest?

– A cholera wie. Ruski jakby, ale pewnie ze Stanów czy z Kanady. Żyje ich masa po świecie…

Wpadłem na pomysł, jak to sprawdzić. Przerwa śniadaniowa. Poszedłem się przespacerować. Pan Valentin wybiegł ze sklepiku punkt siódma. Jeśli go wywołano, oznaczało to, że do odlotu, uwzględniając kołowanie po pasie startowym, zostało jakieś dwadzieścia, może trzydzieści minut.

Wewnętrzną linią zadzwoniłem do działu informacji.

– Halo? – Usłyszałem poważny, męski głos.

– Chciałbym się dowiedzieć, dokąd był lot o godzinie siódmej trzydzieści.

Po tamtej stronie zapadła cisza. Szeleściły kartki.

– Siódma pięćdziesiąt sześć. Monachium – odezwał się wreszcie.

– A poprzedni?

– Siódma sześć. Wilno.

– Nie było między nimi jeszcze jednego odlotu? – zdziwiłem się.

– Nie.

Podziękowałem i odwiesiłem słuchawkę. Dziwne… Gdyby leciał do Wilna, nie zdążyłby na samolot. Chyba, że takiego VIP-a dowoziliby bezpośrednio do maszyny… Nie, wykluczone, nie wstrzymaliby startu, nawet gdyby był prezydentem. Gdyby natomiast leciał do Monachium, po co byłby aż taki pośpiech? Coś mi się tu nie zgadzało…

– Był jeszcze jeden lot specjalny. – Usłyszałem tuż nad uchem.

Odwróciłem się nieco przestraszony. Szalony staruszek.

– Lot do Lissy – powiedział. – Zabrali się nim ci twoi klienci i jeszcze ten goguś w garniturze z teczką.

– Niemożliwe – odparłem.

– Zobacz sobie. – Wyjął z kieszeni aparat cyfrowy.

Niezłe cacko, pięć megapikseli, odwrócił wyświetlaczem w moją stronę i trzęsącym się palcem wcisnął przewijanie zdjęć. Wykonano je z galerii dla odprowadzających. Przedstawiały samoloty kołujące w stronę pasa startowego. Przy każdym obrazku była data, wszystkie przedstawiały zwykłego Boeinga 737. Miał tych zdjęć kilkanaście. Wreszcie doszedł do wykonanego dziś rano. 7:18 – wyświetlacz pokazywał czas.

– Może to ten do Wilna? – zauważyłem.

Uruchomił powiększanie. Maszyna powoli wypełniła cały ekranik. Na kadłubie nie było żadnych napisów, tylko numer 0815. Na ogonie umieszczono znak linii lotniczej – nie był wyraźnie widoczny, ale wyglądał jak lecąca gęś.

– To nie jest symbol Air Lithuania – burknął.

– Mają ptaka w locie jako swój znak – powiedziałem.

– Ale ich to bocian, lecący do góry, a to jest w poziomie. Jak w logo Lufthansy, tylko że oni mają jakieś takie stylizowane gówno, a to jest niezły obrazek ptaszka…

Schował pospiesznie aparat. W pierwszej chwili nie zrozumiałem jego przestrachu, ale zaraz zobaczyłem patrol policji, wędrujący powoli przez halę.

– No tak, fotografowanie zabronione – przypomniałem sobie. – Ochrona przed talibami…

– Właśnie. Trudno zdobyć dowody. Potwierdzenie, że lecą właśnie tam, jest praktycznie niemożliwe.

– I jak się nazywa ich kraj? – Mówił przed chwilą, ale nie zapamiętałem.

– Wziął nazwę od stolicy. To właściwie nie kraj, a związek trzech wolnych miast. Najważniejsze nazywa się Lissa… – szepnął, jak gdyby powierzał mi wielką tajemnicę.

Wstał i odszedł.

***

Kawałek blachy tkwił wkręcony w imadło, laubzega leżała obok, byłem jednak zbyt zmęczony, by popatrzeć w tamtą stronę. Włączyłem komputer i wrzuciłem płytę CD. Encarta, niezły amerykański atlas geograficzny.

Lissen – miejscowość pod Amsterdamem. Jeszcze jedna, podobnej nazwy, gdzieś w Niemczech. Kaszana.

Odpaliłem Internet. Wpisałem w wyszukiwarkę „Lissa”. Po chwili wywaliło mi kilkaset rekordów. Wszedłem w pierwszy link, potem w kolejne. Jakieś gołe babki, filmy, wreszcie coś na Allegro. Otworzyłem stronę i parsknąłem śmiechem. Mapy, przedwojenne, niemieckie plany miasta, które obecnie nazywa się Leszno… Naraz jednak przestałem się śmiać. Przymknąłem oczy. Moje pierwsze spotkanie z panem Valentinem. Karta, której nie zidentyfikował nasz system. Banco National de Lissa?

Może gdzieś w Brazylii istniała miejscowość o takiej nazwie. Może Encarta, podająca nazwy przeważnie w angielskiej wersji, jej nie zidentyfikowała, ale Banco National – Bank Narodowy?! Co jest grane?

***

Szalonego dziadka wcięło na dobre. Wypatrywałem go przez dobry tydzień, ale nie udało mi się go spotkać. Interes kulał. Jednak wedle wujaszka było to normalne w pierwszej połowie listopada. Ruch wzrośnie dopiero w grudniu, gdy ludzie będą lecieli na święta do domu. Wreszcie się pojawił. Wyglądał na zmęczonego. Szefa akurat nie było, więc zaszedł do mnie do sklepiku.

– Sprawdziłem tę Lissę w Internecie – powiedziałem. – To dawna nazwa Leszna.

Wzruszył ramionami.

– Wiem. I co wymyśliłeś?

– Może to miasto w Argentynie? Tam się osiedliło wielu Niemców, może niektórzy pochodzili z Leszna?

– I mówią po rosyjsku – zakpił. – Widać w niewoli się nauczyli. Słuchałeś, jak gadają między sobą?

– Owszem. Brzmi to jak portugalski.

– Dobrze powiedziane, brzmi jak portugalski, ale nie jest to ten język… Zresztą, jeśli nie wierzysz, nagraj i pokażemy specjalistom.

– Nagrać? – zdziwiłem się.

Położył na ladzie cyfrowy dyktafon. Schowałem go do szuflady.

– Co pan wie o ich pochodzeniu?

– Istnieje kilka miast, których próżno by szukać na mapach. Zasiedlono je w okresie wielkich odkryć geograficznych. Jeszcze w dziewiętnastym wieku kontakty były dość częste. Potem prawie ustały… Nic dziwnego, ciągłe wojny, zbrodnicze ideologie, a tam panował spokój i dobrobyt, powstający dzięki ciężkiej pracy.

– I nikt ich nie odnalazł? Nie umieścił na mapach? – Zbijałem tok jego rozumowania.

– To nie jest ten świat. Są przejścia… Można tam dopłynąć żaglowcem, można dolecieć samolotem. Tylko jak lecieć, gdy nie można kupić biletu?

– Sekundę – powiedziałem. – To się nie trzyma kupy. Przecież gdyby ci ludzie przybywali z nieistniejącego kraju i wracali tam po jakimś czasie, to przecież musieliby mieć paszporty, których nie ma, musieliby brać skądś naszą walutę…

– Używają paszportów któregoś z istniejących krajów. Widocznie dogadali się w sprawie opieki… Nigdy nie widziałem dokumentów, z którymi podróżują. – Nachmurzył się. – Tylko raz, jeszcze za komuny. Lotnisko wyglądało wtedy inaczej. Z balkonu można było popatrzeć na odprawę. Miałem bardzo silną lunetę, wyglądało to na paszporty brazylijskie. Ci, którzy ich odprawiają, nic nie wiedzą. A ci, którzy przyjmują ich samoloty, są zaprzysiężeni. Lotnisko w Warszawie to pewne ryzyko: niewielki ruch, trudniej się ukryć. Ale na przykład w Londynie czy Monachium pojawiają się pewnie co tydzień.