Изменить стиль страницы

– Dokąd idziemy? – zapytał Hansen.

– W stronę Bryggen. Licz kroki.

– Ale to przecież…

– A nie pomyślałeś, że to może działać też w drugą stronę? Jeśli ten duch czy demon faktycznie ma z tym coś wspólnego…

Ruszyli w ciemność przez Kong Oscar Gatta. Jakiś statek cumował przy nabrzeżu.

– Ciekawe skąd? – zastanawiał się Paweł.

– To pocztowy, pewnie z Oslo albo Stavangeru – wyjaśnił Hansen. – Ile masz?

– Jeszcze osiemdziesiąt kroków.

– U mnie tyle samo!

Skręcili w przecznicę. Ściany magazynów były ciemne, tylko gdzieniegdzie na wysokości drugiego lub trzeciego piętra widać było słaby poblask świecy. Okna, szklone gomółkami, niewiele go przepuszczały.

– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć – doliczył Skórzewski. – Jesteśmy na miejscu.

– To beznadziejne – westchnął Hansen. – Nawet jeśli faktycznie odległość się zgadza, skąd wiesz, że w tym kierunku?

– Musi być w tym, inaczej go nie znajdziemy. Sam mówiłeś, że to najstarsza część miasta. Tu stanął na lądzie po raz pierwszy.

Hansen z latarką w ręce zatoczył krąg. Świeca nie była w stanie rozproszyć ciemności. Nieoczekiwanie go spostrzegli. Stał o kilka metrów od nich, szary, nieforemny, wtapiający się w mrok kształt.

– Czego chcecie? – zapytał gardłowym głosem.

Paweł uniósł broń.

– Nadszedł twój koniec – powiedział.

Wystrzelił. Pocisk chybił celu, dziwny stwór odwrócił się tylko i ruszył w ciemną plątaninę uliczek. Skórzewski pobiegł za nim. Wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Uciekający zachwiał się. Czwarta kula go powaliła. Czarny kaptur opadł, odsłaniając straszliwe, przeżarte chorobą oblicze. Już niemal nie przypominał człowieka. Tylko oczy były ludzkie, wypełnione straszliwą nienawiścią. Żył jeszcze.

– Hansen, Hansen – wychrypiał. – Ty…

Skórzewski uniósł broń po raz ostatni. Pociągnął za spust. W rozbłysku wystrzału raz jeszcze zobaczył potwora. Usłyszeli tupot i w przejściu pojawili się dwaj żandarmi. Oświetlili leżącego latarkami.

– Dorwaliście Dziadka Trąda – powiedział któryś z nich z radością w głosie. – My też go szukaliśmy. Koniec epidemii…

– Wywleczcie to ścierwo, trzeba je spalić – przykazał Armauer.

Znaleźli kawałek wolnej przestrzeni na nadbrzeżu. W otwartym jeszcze sklepiku kupili bańkę nafty. Po chwili buchnął żółty płomień. Po kilkunastu minutach pozostała tylko kupka popiołu i niedopalonych kości. Żandarmi przywleczoną skądś szuflą do śniegu zgarnęli te resztki do kanału portowego. Z cichym sykiem zatonęły w wodzie.

Na bruku, w popiele pozostało kilka poczerniałych od ognia monet.

***

Wracali w stronę szpitala.

– Zrozumiałem to, gdy zobaczyłem monety na ziemi. Po co duchowi czy demonowi potrzebne pieniądze? A zakładając, że potrzebne, to dlaczego najgorsze, wytarte groszaki, wycofane już z obiegu? Armauerze Hansen, przyjechałem tu zdobyć doświadczenie do walki z chorobą, a zamiast tego… Prawdopodobnie dopiero co zabiłem niewinnego trędowatego żebraka, który miał pecha wpaść na nas w jednej z uliczek Bryggen. To musiał być zwykły człowiek. Zgłupiałem od stresów, ciemności i wódki…

Stanęli przed bramą szpitala.

– Liczyłeś kroki? – zapytał doktor Hansen.

– Nie.

– Trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt pięć.

Samolot do dalekiego kraju

N asz sklepik nie jest duży. Można nawet powiedzieć, że jest zupełnie malutki. Od strony hali mamy drzwi szerokości osiemdziesięciu centymetrów, a obok – półtora metra szklanej witryny. W głąb pomieszczenie sięga czterech metrów. Uściślijmy, cztery metry to przestrzeń przeznaczona dla klientów. Kończy ją półmetrowej szerokości lada, za którą jest jeszcze metr luzu. Tam siedzimy ja i mój daleki krewny. On jest szefem biznesu, a ja bezrobotnym kuzynem, któremu w ramach solidarności rodzinnej trzeba było dać jakiekolwiek zajęcie.

Za nami wisi szafka ekspozycyjna, a po obu stronach pod ścianami stoją wąskie, oszklone regały z towarem. To sprawia, że wnętrze wydaje się jeszcze ciaśniejsze. Wujaszek nie posiada za grosz smykałki do projektowania ekspozycji, więc wszędzie skrzy się niklowana stal i szkło. Jeśli terroryści odpalą kiedyś bombę w hali lotniska, zginiemy natychmiast, naszpikowani odłamkami gablotek.

Nie mamy dużo towaru, jednak mimo recesji utrzymujemy się jakoś na powierzchni – głównie dzięki sporej dynamice sprzedaży i paskarskim marżom. Mówiąc pokrótce, sprzedajemy te wyroby siedemdziesiąt procent drożej niż kupujemy, jednak, biorąc pod uwagę rozmiary sklepu, wysokość czynszu, obciążeń podatkowych i składek na ZUS, ledwo wychodzimy na zero. Dzięki temu nie dostajemy wrzodów na sumieniu – taniej się nie da. Zresztą gros nabywców pochodzi z krajów, gdzie zarobki są zdecydowanie wyższe niż u nas…

Aha. Zapomniałem dodać, że jest jeszcze zaplecze. Pakamerka o wymiarach dwa metry na jeden, w której można powiesić ubranie i umyć ręce w zlewie. Nie wolno nam w niej gotować wody na herbatę. Zresztą i tak nie ma tam gniazdka.

***

Po raz pierwszy zobaczyłem tego człowieka trzeciego dnia pracy. Starszy mężczyzna, ubrany w archaiczną, dwurzędową marynarkę, wędrował bez celu od sklepiku do sklepiku. Przed każdym zatrzymywał się na mniej więcej dwadzieścia sekund. Taksował wystawę długim spojrzeniem wyblakłych, błękitnych oczu. Potem krzywił się, jakby zjadł cytrynę.

Gdy stanął przed naszą witryną, mogłem przyjrzeć mu się dokładniej. Miał równo przyciętą, siwą, capią bródkę i gęste, choć równie siwe włosy. Oceniłem jego wiek na około osiemdziesiąt lat. W ręce trzymał laskę, ale nie opierał się na niej. Widać nosił ją tylko dla fasonu. Wyglądał trochę jak stary nauczyciel.

Zlustrował nasz towar takim samym ostrym spojrzeniem i identycznie się skrzywił.

– Badziewie. – Odczytałem z ruchu jego warg.

Minął sklepik i z gracją zaczął wspinać się po schodkach prowadzących na galerię. Spojrzałem na wystawione w gablotce srebrne drobiazgi. Miał rację. Wyroby wykonane przez rozmaitych artystów plastyków miały jedną wspólną cechę. Były porażająco brzydkie. Nowoczesne kształty, toporne, maszynowe wykonanie. Do tego trochę biżuterii, pretendującej do miana oryginalnej, przeważnie bryzgi kruszcu, przewiercone i nanizane na żyłki. Takie naszyjniki sam umiałbym zrobić.

– Znowu ten świr – mruknął szef.

Nie zdążyłem go o nic zapytać, bo do sklepu wtłoczyło się kilkunastu Japończyków. Trzeba było brać się do roboty.

Ponownie zobaczyłem go godzinę później. Wyszedłem rozprostować nogi i – co tu dużo ukrywać – rozejrzeć się trochę po hali. Siedział na antresoli, koło kantorków linii lotniczych i jadł drugie śniadanie. Nie wyglądał na wariata. Jednak z niewiadomych przyczyn przyciągał uwagę. Wydawało się, że na coś czeka. Wróciłem do sklepu.

Wujaszek zostawił mnie na gospodarstwie i poszedł załatwiać jakieś sprawy w ZUS-ie. Sprzedałem bransoletkę ślicznej, młodej Japonce i z nudów wyciągnąłem kajet. Naszkicowałem kilka prostych wzorów wisiorków. Gdyby tak… Tłum przewalał się za witryną. Uśmiechałem się i wykonywałem zapraszające gesty, ale większość omijała nasz interes szerokim łukiem. Wrócił mój pracodawca. Obejrzał rysunki i dał kilka sugestii.

Staruszka zobaczyłem ponownie o osiemnastej. Wyglądał na zmęczonego. Przespacerował się wzdłuż sklepów, na chwilę zawiesił wzrok na naszej witrynie. A potem odszedł.

– Dlaczego uważasz go za wariata? – zapytałem.

– Ten człowiek przychodzi tu od dwudziestu lat, może dłużej. Codziennie obchodzi wszystkie biura lotnicze, usiłując kupić bilet do nieistniejącego miasta. A potem w hali czatuje na pasażerów, którzy rzekomo mają stamtąd przylecieć – wyjaśnił.

Zrobiło mi się żal nieznajomego dziadka.