Изменить стиль страницы

– Paweł Skórzewski, lekarz – przedstawił się.

– Nareszcie. Samuel Lisowski. – Gospodarz uścisnął mu dłoń. – Zapraszam w moje skromne progi.

Weszli do sieni, biegnącej przez dwór na przestrzał. Szlachcic zasunął rygle i odstawił dwururkę w kąt. Lufy kilku strzelb zalśniły ponuro. Wziął lichtarz ze stołka.

– Zapraszam na pokoje, doktorze. – Gestem wskazał drzwi prowadzące do izby.

Po chwili siedli w jasno oświetlonym pomieszczeniu.

– Zje pan coś? – zapytał Lisowski z troską.

– Dziękuję, nie jestem głodny…

– Ale łyczek czegoś dobrego na rozgrzewkę z pewnością się przyda. – Uśmiechnął się lekko. – Magda, gibaj do apteczki, pigwówki przynieś.

Służąca podała omszałą butlę. W milczeniu stuknęli się szklanicami aromatycznej nalewki.

– A tak zapytam, gazetki jakiejś nie ma? Bo od tygodnia wieści ze świata nie miałem…

– Oczywiście. – Skórzewski wyciągnął z kieszeni plecaka nieco wymięty egzemplarz. – Trzeba się zabrać do roboty.

– Ha, a to ci chwat! – Ucieszył się Lisowski. – Ledwo przyszedł i już gotów do walki z zarazą… Czym mogę służyć?

– Potrzebuję we wsi chałupy, gdzie można by izolować chorych, miejsca na laboratorium, kilku ludzi do pomocy

– Wszystko będzie na rano – obiecał. – Laboratorium, powiadasz pan?

– Przywiozłem mikroskop, odczynniki, kupę silnych leków. A gdyby wiedzy mi nie stało, mam pół plecaka książek. Jeśli to będzie za mało, to doślą mi, co tylko będzie potrzebne.

– A jak ich pan zawiadomi? – zdumiał się szlachcic. – Kabel telegraficzny przywlokłeś?

– Heliograf. – Doktor trącił nogą pakunek. – Nie jest to może szczyt techniki, ale na nasze potrzeby wystarczy.

– Zatem chodźmy spać, a jutro do roboty. – Gospodarz zatarł ręce. – Magda! Pościel w gościnnym. I w piecu dobrze napal! – krzyknął w głąb domu.

Pokoik był niewielki, ciasny, ale przytulny. Stara, drewniana szafa o spaczonych drzwiczkach. Stolik, na nim misa i cynowa konew na wodę, solidne drewniane, małżeńskie łoże, zasłane wysoko puchową pościelą. Doktor postawił lichtarz na stoliku i jeszcze przez chwilę przeglądał podręczniki chorób tropikalnych. Miał trochę podejrzeń, jutro będzie starał się je wyeliminować… Za ścianą z grubych, dębowych bali chichotała purga, chwilami chłodny podmuch przechodził przez izbę, chybocząc wątłym płomykiem świecy. W oddali głucho zabrzmiał wystrzał karabinowy. Kordon sanitarny czuwał.

***

Zjedli śniadanie, po czym doktor wydobył z bagaży kilka par płóciennych masek na twarz i nicianych rękawiczek, oraz zasobnik z kwasem karbolowym i spryskiwacz.

– Będziemy musieli przestrzegać bardzo surowych zasad, jeśli nie chcemy się zarazić – powiedział poważnie. – Najważniejsze, aseptyka…

Weszli między opłotki, dziedzic wystrzelił w powietrze z rewolweru. Chłopi natychmiast pojawili się w drzwiach chałup.

– Przybył do nas lekarz – obwieścił Lisowski spokojnym, donośnym głosem. – Działa z mojej woli i na rozkaz samego cara. Kto nie wykona jego poleceń, zostanie zesłany na Sybir.

Jego słowa zrobiły spore wrażenie.

– Po pierwsze, potrzebuję pustej chaty na lazaret – powiedział doktor.

– Ta Guciuka jest wolna. – Któryś z chłopów wskazał ręką.

– Umarł jeszcze jesienią – wyjaśnił szlachcic.

– Gdzie są ciała zmarłych?

– Po chałupach leżą albo w stodołach – wyjaśniła jakaś kobiecina w chuście. – Pogrzebać nijak, bo ziemia zamarznięta.

– Zwłoki zostaną spalone – oświadczył Skórzewski. – Podobnie cały dobytek zmarłych. Gdy tylko będzie to możliwe, spalimy też ich chaty.

– Nielzia! – ryknął jakiś młody chłop.

– Małczy! – Starzec powstrzymał go za ramię. – Tak nada pry dżumie.

– Nie wolno wam stykać się między sobą. Żadnych rozmów, żadnych odwiedzin. Każdy chory będzie szedł do szpitala w chałupie Guciuka. – Skórzewski instruował dalej. – Gdzie kto w nocy nagle umrze, czarną flagę wywiesić, zabierzemy zwłoki. Gdy który osłabnie i iść nie może – białą, przyjdziemy go zabrać. Leków przywiozłem dużo, spróbujemy chorych uratować.

– A leki kosztować ile będą? – zapytała babina, okutana w czarną chustę.

– Nic. Akademia medyczna z Kijowa już za wasze leczenie zapłaciła. Jeszcze jedno – dodał lekarz. – Będzie trzeba dużo drewna, aby zwłoki spalić. Potrzeba nam trzech silnych chłopów z siekierami i piłami. Po trzy ruble za dzień zapłacę.

– Tylko pościnać?

– Pościnać i porąbać na szczapy. I stos zbudować.

Chętnych było więcej niż trzeba.

– Co dalej? – zapytał dziedzic.

– Proszę wziąć ich do zagajnika, niech rąbią. Niech pan wybierze tych, którzy są najbardziej pazerni – poprosił szeptem Skórzewski. – W lesie proszę zaproponować im po dziesięć rubli za dzień, jeśli najmą się do ściągania trupów i pomocy w szpitalu.

– Ma pan tyle pieniędzy?

– Osiemset rubli złotem. – Uśmiechnął się lekarz. – Profesor Selezniew pomyślał o wszystkim.

– Skoro tak… Będą bogaci, gdy zaraza wygaśnie.

– Albo martwi. Tak czy inaczej, spróbuj ich ugadać. Gdzie leżą zmarli? – zapytał na głos. – Będę potrzebował bosaka i wózka.

Siekiery łomotały ponuro, głuchy odgłos uderzeń niósł się po całej wsi. Stos pogrzebowy zbudowano na brzegu wyspy. Doktor, posługując się z dużą wprawą widłami i bosakiem, umieścił na nim wszystkie ciała. Osiemnaście. Otarł pot z czoła. Ludzie stali pojedynczo i patrzyli ponuro.

– Woleliby oddać zwłoki ziemi – mruknął Lisowski. – Ale nie mamy aż tyle wapna… Zresztą, jak się wkopać, wszystko jeszcze zmrożone.

– Ugadał pan kogoś na pomocnika?

– Tylko tamtego, Iwana. Za pieniądze zrobi wszystko. Strasznie pazerne bydlę. Ale robotny, sumienny, nie można powiedzieć.

Wrócili do wsi po dobytek zmarłych. Na stosie spoczęły kaftany, łóżka, stołki, jakieś szmaty. Jeszcze trochę nafty i w powietrze buchnął wysoki płomień, a potem kłęby czarnego dymu. Przeszli do lazaretu. Polepę spryskali kwasem karbolowym, rozesłali słomę. Lekarz wręczył Iwanowi maskę oraz rękawiczki i wyjaśnił, jak ich używać.

– Do końca zarazy nie możesz wrócić do domu – powiedział poważnie. – Zajmiesz sąsiednią izbę.

– Jak umrę, to co z pieniędzmi? – zainteresował się pomocnik.

– Wypłacę rodzinie co do grosza. Zapisz tylko, komu oddać – poprosił. – A na razie, za pierwszy dzień. – Wręczył mu dwie złote pięciorublówki.

Drobne monety znikły w wielkiej jak bochen pięści.

Chorych było raptem dwu. Osłabieni, nie byli w stanie się ruszać. Przyniesiono ich na noszach zrobionych z wyjętych drzwi i ułożono na słomie. Skórzewski zatarł dłonie. Nareszcie jakaś konkretna robota.

Zmierzył gorączkę, ponad czterdzieści stopni. Skóra chorych lepiła się wyraźnie, smród potu, przypominający woń zepsutej krwi szybko wypełnił pomieszczenie. Zajrzał im do gardeł: silnie obrzęknięte. Obaj byli półprzytomni, mieli silne dreszcze.

– Nie wygląda to najlepiej – westchnął dziedzic stojący koło drzwi.

– Spróbujemy podać uderzeniowe dawki siarczanu chininy dla zbicia temperatury – powiedział Skórzewski. – Bardziej mnie martwią te lepkie plamy na ciele.

– Co to może być?

– Nie wiem, nigdy nie widziałem nic podobnego. Trzeba też ich napoić, są poważnie odwodnieni.

Szybko przygotował preparat i podał obu pacjentom. Dostali też po pół butelki lekkiego, czerwonego wina z zapasów Lisowskiego. Na wzmocnienie sił… Skórzewski postawił saganek na kuchni i gdy woda zawrzała, wrzucił do niej kilka poszatkowanych, starych cebul. Uzyskany wywar wymieszał z gliceryną, dodał nieco mentolu i żywicy kurkumowej. Syrop ostudził i wlał chorym w gardła. Ponownie sprawdził temperaturę. Mimo że upłynęła blisko godzina, gorączka nie opadła.

– Co za diabeł – mruknął. – Po takiej dawce chininy?!

– Może by ich okręcić w zmoczone zimne płótno? – spytał Iwan, stając w drzwiach. – Tak u nas robili przy tyfusie.