Изменить стиль страницы

szperała w pamięci. – Przywiozę kandyzowany imbir z Magasins Bousquet.

W szarych oczach Izoldy błysnęło zainteresowanie.

– Cóż, chyba rzeczywiście chętnie bym spróbowała – przyznała.

– I może jeszcze – dorzuciła Leonie prędko – pudełeczko jezuitek? Sama nie znosiła tych przesłodzonych ciastek z ciężkim kremem, ale doskonale wiedziała, że ciotka od czasu do czasu pozwala sobie na drobne szaleństwo.

– To może teraz niezbyt dla mnie właściwe, ale trochę sucharów z pie

przem pewnie by nie zaszkodziło.

Anatol, cały rozpromieniony, kiwał głową.

– Wobec tego ustalone – odezwał się w końcu. – Przykrył ręką drobna dłoń siostry. – Chętnie wybiorę się z tobą, petite.

– Nie trzeba, naprawdę. Będę się czuła jak na wyprawie podróżniczej A ciebie obowiązki wzywają.

Zerknął na Izoldę.

– Rzeczywiście – przyznał. – Cóż, skoro jesteś pewna, że chcesz się wybrać sama…

– Całkowicie pewna – podkreśliła szybko. – Wyjadę o dziesiątej, wrócę w sam raz na obiad. Zaraz zrobię listę zakupów.

– Jestem ci ogromnie wdzięczna – rzekła Izolda.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparła Leonie, wyjątkowo zgodnie z prawdą.

Dopięła swego. Jeżeli jeszcze uda jej się skoczyć na pocztę, tak żeby się o tym Pascal nie dowiedział, wreszcie będzie wiedziała, co myśleć o intencjach pana Constanta.

Wieczorem śniła o jego liście. O tym, jakie to będzie uczucie trzymać go w dłoni, co może zawierać takie słodkie przesłanie, jakie uczucia z niego emanują.

Na tym nie koniec. Zanim odpłynęła w sen, zdążyła jeszcze ułożyć mniej więcej sto wersji pięknie skreślonej odpowiedzi na wyimaginowane, elegancko przez monsieur Constanta sformułowane zapewnienia o szacunku i szczerym uczuciu.

***

Czwartek, dwudziestego dziewiątego października, wstał przepiękny.

Skąpał Domaine de la Cade w miękkim rudawozłotym świetle, na przejrzyście błękitnym niebie porozwieszał białe obłoczki. Zrobiło się ciepło. Burze odeszły, zostawiając miejsce wspomnieniom lata i woniom letniej bryzy. Lete indien.

Kwadrans po dziesiątej Leonie wysiadła z dwukółki na Place du Perou. Ubrana była w ulubioną czerwoną sukienkę, z żakietem i kapeluszem od kompletu. Z listą sprawunków w dłoni przeszła Gran'Rue, zaglądając do każdego sklepu po kolei. Pascal szedł za nią krok w krok, taszcząc zakupy z Magasins Bousąuet, od Les Freres Marcel Patisserie et Chocolatene, boulangerie artisanale oraz kupca galanteryjnego, gdzie dziewczyna nabyła trochę włóczki. Po sirop de grenadine zajrzała do kawiarenki przy Maison Gravere; właśnie tam zatrzymali się z Anatolem na kawę przy pierwszej bytności w mieście, więc czuła się swobodnie w znajomym lokalu.

Choć w zasadzie w ogóle czuła się dobrze w miasteczku. Jakby je znała od lat i jakby ono ją znało. Co prawda, czę.ść osób, którym wypadało się ukłonić, odkłoniła się chłodno, zdarzyło się raz czy drugi, że żona odwracała wzrok, a mąż Jedwo uchylał kapelusza, niemniej Leonie nie czuła się w najmniejszym stopniu urażona. Całym sercem wierzyła, że choć jest paryżanką z krwi i kości, w niewielkim miasteczku, zagubionym pośród lasów i jezior w regionie Aude, czuła się znacznie bardziej na miejscu niż w stolicy.

Bogiem a prawdą, sama myśl o brudnych ulicach i sadzach ósmego ar-rondissement, nie mówiąc już o poważnych ograniczeniach wolności osobistej, budziła w niej przerażenie. Gdyby Anatol zdołał przekonać mamę do przyjazdu na Gwiazdkę, Leonie bardzo chętnie zostałaby w Domaine de la Cade aż do Nowego Roku, a może i dłużej.

Z obowiązkami uporała się w ekspresowym tempie. O jedenastej pozostało jej już tylko uwolnić się od Pascala na czas dość długi, by samotnie zajrzeć na poste restante. Poprosiła go, by odniósł paczki do dwukółki, która została pod opieką któregoś z licznych krewnych chłopaka, przy poidle na Place du Perou. Oznajmiła, że sama zamierza odwiedzić pana Baillarda.

Rysy twarzy Pascala stężały.

– Nic mi nie wiadomo, żeby monsieur Baillard wrócił, madomaisela.

Ich spojrzenia się spotkały.

– Ja też tego nie wiem na pewno – przyznała – ale wolę sprawdzić. To

niedaleko. Spotkamy się na rynku.

Akurat gdy wymawiała te słowa, przyszło jej do głowy, jak może zapewnić sobie chwilę spokoju na przeczytanie listu.

– A w zasadzie nie musisz na mnie czekać – dorzuciła szybko. – Ty za

wieziesz zakupy, a ja wrócę na piechotę.

Pascal wyraźnie poczerwieniał.

– Jestem pewien, że senher Anatol by sobie nie życzył, żeby panienka wracała pieszo.

Na pewno wiedział, jaką burę dostała Marieta po tym, kiedy dała się Leonie odprawić w Carcassonne.

– Czy dostałeś polecenie, żeby mnie nie zostawiać samej?

Służący musiał przyznać, iż takiego polecenia nie otrzymał.

– Doskonale. Znam drogę przez las. Jak wiesz, Marieta poprowadziła

nas tamtędy w dniu przyjazdu. Trafię. Dzień jest piękny, pewnie jeden

z ostatnich słonecznych w tym roku. Chętnie się przejdę. Mój brat na pewno nie ma nic przeciwko temu.

Pascal nawet nie drgnął.

– To wszystko – powiedziała Leonie, ostrzej, niż zamierzała. Dłuższą chwilę przyglądał jej się bez słowa i z niewzruszonym wyrazem twarzy. Raptem się roześmiał.

– Jak panienka sobie życzy, madomaisela Leonie – rzekł spokojnie. Ale to panienka będzie się tłumaczyła przed panem Anatolem, nie ja.

– Powiem mu, że nalegałam, żebyś mnie zostawił.

– Poślę Marietę, żeby panience otworzyła furtkę i wyszła na spotkanie.

Na wszelki wypadek, gdyby panienka zmyliła ścieżki.

Dziewczynie zrobiło się wstyd. Pascal był przyjazny, dobroduszny i wyraźnie miał na względzie wyłącznie jej dobro. Poza wszystkim innym, choć zapewniała go o chęci do spacerów, w rzeczywistości droga przez las budziła w niej pewne obawy.

– Dziękuję – powiedziała miękko. – Obiecuję, że nie będę zwlekać. Brat

i ciotka nawet nie zauważą mojej nieobecności.

Służący kiwnął głową i z rękami pełnymi pakunków ruszył do bryczki Leonie odprowadziła go wzrokiem.

Gdy zniknął za rogiem, jej uwagę przyciągnął inny widok. Jakaś postać w niebieskiej narzutce chyłkiem skryła się w bocznej uliczce, prowadzącej do kościoła. Dziewczyna ściągnęła brwi, ale zaraz się odwróciła w stronę rzeki i szybko zapomniała o przelotnej scenie.

Na wszelki wypadek, gdyby Pascal jednak postanowił za nią iść, postanowiła dotrzeć na pocztę drogą obok domu pana Baillarda.

Uśmiechem powitała kilkoro znajomych ciotki, lecz ani razu nie zatrzymała się, by zamienić z kimś dwa słowa. Szybko znalazła się u celu. Ze zdumieniem ujrzała, że niebieskie okiennice są otwarte na oścież.

Stanęła. Izolda mówiła, że pan Baillard zamierzał wrócić do miasta dopiero tuż przed dniem świętego Marcina. Czyżby tymczasem dom pod-najęto komuś innemu? Czy też sam pan Baillard przyjechał wcześniej, niż zamierzał?

Powiodła wzrokiem wzdłuż rue de 1'Hermite, która od strony rzeki dochodziła do ulicy z pocztą. Jeżeli tam czeka list? A jeśli go tam nie ma? Ani słowa od pana Constanta? Biada zawiedzionym nadziejom…

Od kilku tygodni czekała na powrót pana Baillarda. Jeżeli minie jego dom, choć gospodarz już wrócił, jeśli zaprzepaści szansę na odnowienie znajomości, nigdy sobie nie wybaczy.

List nigdzie nie ucieknie. Za dziesięć minut też będzie na mnie czekał.

Weszła na schodki, zastukała do drzwi.

Jakiś czas nie działo się nic. Przyłożyła ucho do malowanych desek i wtedy usłyszała lekkie kroki na płytkach.

– Oc! – dobiegł ją dziecięcy głosik.

Drzwi stanęły otworem.

Cofnęła się o krok, nagle zawstydzona, że zjawia się w gości niezapowiedziana.

W progu stanął chłopiec o smoliście czarnych włosach i oczach koloru dojrzałych jeżyn.

– Czy pan Baillard w domu? – zapytała. – Nazywam się Leonie Vernier. Jestem kuzynką madame Lascombe. Z Domaine de la Cade.

– Czy on się panienki spodziewa?

– Nie. Przechodziłam opodal, więc pozwoliłam sobie zastukać. Jeśli przeszkadzam…

– Que es?

Chłopak odwrócił się, a na twarz Leonie wypłynął szeroki uśmiech. Miło było usłyszeć głos pana Baillarda.

– To ja, Leonie Vernier, proszę pana! zawołała ośmielona.

Chwilę później u końca korytarza ukazała się postać w jasnym garniturze, tak dobrze zapamiętana przy proszonej kolacji. Nawet w mrocznym wąskim przejściu dziewczyna widziała uśmiech gospodarza.

– Madomaisela Leonie – rzekł. – Cóż za miła niespodzianka.

– Robiłam sprawunki dla cioci… ostatnio źle się czuła. Pascal już wrócił do domu. Myślałam, że pana jeszcze nie ma w Rennes-les-Bains, ale zobaczyłam otwarte okiennice… – Uświadomiła sobie, że mówi za dużo, za szybko i bez sensu, wreszcie ugryzła się w język.

– Bardzo miło mi panienkę widzieć – powiedział Baillard. – Zapraszam do środka.

Zawahała się. Z jednej strony, był człowiekiem szanowanym i cieszącym się nienaganną opinią, do tego znajomym ciotki, no i zostali sobie przedstawieni w Domaine de la Cade, ale też, czy to właściwa rzecz dla młodej dziewczyny wchodzić do domu samotnego mężczyzny?

A kto będzie o tym wiedział?

– Dziękuję, chętnie.

Przekroczyła próg.

ROZDZIAŁ 71

Poszła za panem Baillardem do pokoju na tyłach domu. Całą jedną ścianę zajmowało okno.

– Ojej! – wyrwało się dziewczynie. – Taki widok to jak obraz.

– Rzeczywiście. Gospodarz się uśmiechnął. – Mam trochę szczęścia.

Poruszył srebrny dzwoneczek, stojący na niskim stoliku obok bujanego fotela, w którym zapewne siedział przed chwilą przy dużym kamiennym palenisku. Na ten znak pojawił się chłopiec, który otworzył drzwi. Leonie dyskretnie rozglądała się po wnętrzu. Był to pokój urządzony skromnie, lecz funkcjonalnie. Znajdowało się w nim kilka różnych krzeseł, sofa i podręczny stolik. Całą ścianę na wprost kominka zajmowały półki z książkami. Wszystkie pełne.

– Zapraszam, zapraszam – powtórzył pan Baillard. – Proszę, niech pa

nienka usiądzie. Słucham najnowszych wieści, madomaisela. Ufam, że w Do-