Изменить стиль страницы

– Doszłaś do wniosku, że twój nieznany żołnierz nosił nazwisko Ver-nier.

– Rodzinne podobieństwo rzuca się w oczy. Karnacja, rysy twarzy… Może być młodszym bratem albo kuzynem, ale mnie się wydaje, biorąc pod uwagę daty i jego wiek, że jest potomkiem w prostej linii. Synem. -Uśmiechnęła się zadowolona. – Jak schodziłam na kolację, przyszedł list od Mary. Napisała, że w rejestrach cmentarnych w Mitchell Point, w Milwaukee, znajduje się nazwisko Vernier.

– Jego ojcem byt Anatol Vernier?

– Tego nie wiem. Właśnie zamierzam się dowiedzieć. Może być synem Leonie.

– Wtedy nie nazywałby się Vernier.

– Chyba że nie wyszła za mąż.

– Faktycznie.

– Proponuję ci układ. Jutro najpierw ja porozmawiam z panią O'Donnell, a potem ty mi pomożesz prześledzić losy Vernierów.

– Umowa stoi – rzucił lekko, choć w jego głosie na nowo pojawiło się napięcie. – Wiem, że według ciebie, przesadzam, ale naprawdę bardzo liczę na twoją pomoc. Doktor O'Donnell przyjdzie o dziesiątej.

– Mhm… – sapnęła miękko. Oczy jej się zamykały. – Pewnie rzeczywiście łatwiej się dogada z kobietą.

Coraz trudniej było Meredith utrzymać otwarte powieki, więc przestała z nimi walczyć i powoli odpłynęła w sen.

Srebrny księżyc wędrował po czarnym niebie, a daleko w dolinie dzwon odmierzał mijające godziny.

ROZDZIAŁ 67

Śniło jej się, że siedzi przy fortepianie obok schodów. Pod palcami czuła chłód klawiszy. Spływała z nich melodia dobrze znana, ta, którą tak często grała babka Louisa. Muzyka słodka, rozkołysana, ale też niepokojąca. Meredith nigdy nie grała jej tak swobodnie jak teraz.

Potem fortepian zniknął, a ona szła długim, wąskim, zupełnie pustym korytarzem. W prostokątnej plamie światła na jego końcu widziała kamienne stopnie, nierówne, wydeptane, zniszczone przez czas. Odwróciła się, chciała odejść, ale jakoś nie mogła. Cokolwiek robiła, ciągle stała w miejscu. Na pewno znajdowała się w obrębie Domaine de la Cade. ale gdzie dokładnie?

Ruszyła wobec tego do przodu. Światło wydobywało się z wiszącej na ścianie gazowej latarni, sypiącej iskrami. U szczytu schodów stanęła twarzą w twarz ze starym, zakurzonym gobelinem, przedstawiającym scenę myśliwską. Przyglądała się chwilę okrutnym męskim twarzom, smugom krwi na włóczniach. Nie ścigali zwierząt. Ani dzika, ani niedźwiedzia, ani wilka. Ich celem był czarny stwór, stojący na zadnich łapach, zakończonych kopytami. Miał ludzką twarz, wykrzywioną wściekłością. Demon. Ze szponami umazanymi purpurą.

Asmodeusz.

W tle – ogień. Las płonął.

Przekręciła się gwałtownie z boku na bok. We śnie rękami jednocześnie ciężkimi i pozbawionymi wagi pchnęła stare drewniane drzwi. Podłogę zaścielał dywan srebrnego kurzu, połyskującego w świetle księżyca, a może w blasku gazowej latarni?

Choć powietrze było całkiem nieruchome, próżno by w nim szukać wilgoci czy chłodu miejsca od dawna opuszczonego.

Czas skoczył do przodu.

Znowu słyszała fortepian, tym razem jednak dźwięk był dziwacznie zniekształcony. Brzmiał jak odgłosy z karuzeli albo z targowiska, groźne, niebezpieczne.

Oddychała szybko i płytko. Zacisnęła dłonie na kołdrze. A w innym świecie chwyciła za chłodną metalową klamkę. Otworzyła drzwi. Weszła na kamienny stopień.

Cisza. Ani jednego ptasiego trelu, żadnych szeptów. Stała w jakiejś kaplicy. Wysoki sufit, kamienna podłoga, ołtarz i okna z witrażami. Na ścianach obrazy, znajome postaci, wizerunki z kart. Grobowiec. W absolutnej ciszy. Tylko echo jej kroków burzyło martwotę. Dopiero po chwili w powietrzu zrodził się szmer. Narastał, aż zmienił się w głosy, potem krzyki w ciemnościach. Ukryte za ciszą. Wreszcie – śpiew.

Gdy szła, powietrze się rozdzielało, jakby niewidoczne duchy, zagubione w świetle, robiły jej miejsce. Całe wnętrze wstrzymało oddech, mierząc czas ciężkimi uderzeniami jej serca.

Szła, aż się znalazła przed ołtarzem, przed czterema oknami przy ośmiokątnej apsydzie. W środku czarnego kwadratu, zaznaczonego na podłodze. W rogach widniały cztery litery.

– Pomóż mi, szepnęła w duchu.

Był tam ktoś jeszcze. W ciemności i ciszy coś się poruszało. Powietrze wokół dziewczyny drżało, nakładało się na siebie. Nic nie widziała, ale wiedziała, że ona tam jest. Żywa istota w sukni z powietrza. Spotkała ją już wcześniej. Pod mostem, na drodze, w Pokoju Żółtym. Powietrze, woda, ogień, a teraz i ziemia. Cztery kolory z talii tarota, zamykające w sobie wszelkie prawdopodobieństwo.

– Posłuchaj mnie. Usłysz mój głos.

Meredith opadła w spokój i bezruch. Niczego się nie bała. Nie była sobą. Stała na zewnątrz, zaglądając do środka. Widziała pokój całkiem wyraźnie. Usłyszała własny zaspany głos:

– Leonie?

Ciemność zyskała inną naturę, ruch powietrza wokół skrytej postaci niełedwie zmienił się w bryzę. Figura u stóp łóżka leciuteńko skinęła głową. Zsunął się kaptur, odsłaniając długie miedziane loki, sam kolor, pozbawiony substancji. Przejrzystą skórę. Zielone oczy. Forma bez materii. Długa czerwona suknia, osłonięta czarnym płaszczem. Kształt bez formy.

– Tak, Leonie.

Meredith usłyszała odpowiedź w myślach. Głos młodej dziewczyny, słowa z minionego czasu.

Znów coś się w pokoju zmieniło. Jakby przestrzeń odetchnęła z ulgą.

– Nie mogę zasnąć. Nie zasnę, póki mnie ktoś nie odnajdzie. Póki nie usłyszy prawdy, dotarły do niej słowa.

– Prawdy? O czym? – szepnęła Meredith.

Światło zaczynało się rozpraszać.

– O kartach. Karty znają prawdę.

Powietrze ruszyło strumieniem, światło się rozpadło, połysk czegoś, kogoś niknął. W ciemności pojawiło się zagrożenie, które Leonie powstrzymywała. Teraz ducha już nie było, w jego miejsce nadciągała niszczycielska siła. Niechętna, wroga. Zrobiło się zimno, chłód napierał na Meredith ze wszystkich stron. Niby w porannej mgle nad morzem pojawił się przykry zapach soli, ryby, dymu. Znów była w grobowcu. Chciała uciekać, choć nie wiedziała przed czym, od czego. Ruszyła do drzwi.

Coś pojawiło się za jej plecami. Czarna postać, dziwaczny stwór. Prawie czuła jego oddech na karku, obłoczki białej pary w lodowatym powietrzu. Kamienna nawa się wydłużała, drewniane drzwi oddalały, coraz mniejsze i nieosiągalne.

Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga pa… trzy! Idę po ciebie!

Coś ją doganiało, nabierało szybkości w cieniach, gotowało się do skoku. Ruszyła biegiem na drżących nogach, strach dodawał jej sił. Buty ślizgały się na kamieniu. A tamten oddech, tuż za nią, blisko.

– Zaraz cię złapię!

Rzuciła się na drzwi, boleśnie łupnęła ramieniem we framugę. Stwór był tuż-tuż, czuła za sobą łaskotanie jego szczeciny, smród żelaza i krwi oblepił jej skórę, czoło i podeszwy stóp. Szarpała klamką, pchała drzwi i ciągnęła, nic z tego, nie ustępowały.

Zadudniła w nie pięściami. Nie obejrzy się za siebie, nie chce napotkać spojrzenia przerażających niebieskich oczu.

Nagle cisza wokół zyskała głębię. Meredith wiedziała, co teraz będzie: zaciśnie jej palce na szyi. Zimne, wilgotne dłonie. Wbije w skórę twarde szpony.

Owionął ją zapach morza, wciągnął w śmiertelną otchłań.

ROZDZIAŁ 68

– Meredith! Meredith! Spokojnie. Już dobrze. Jesteś bezpieczna.

Gwałtownie usiadła na łóżku. Z trudem walczyła o oddech. Miała napięte wszystkie mięśnie, każdy nerw. Zdrętwiały jej palce, kurczowo zaciśnięte na zmiętych prześcieradłach. Przez moment przygniatał ją potężny gniew, jakby wściekłość potwora wsiąkła w nią przez skórę.

– Meredith! Spokojnie! To ja!

Usiłowała się uwolnić, kompletnie zdezorientowana, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że czuje ciepłą skórę, że miękkie, choć silne dłonie trzymają ją, lecz nie krzywdzą.

Hal. Uścisk zelżał.

– Coś ci się śniło – powiedział. – Już po wszystkim.

– Widziałam ją. Była tutaj i potem… potem on tu przyszedł i…

– Ciii… Już w porządku. Już dobrze.

Podniosła na niego wzrok. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po twarzy.

– Przyszła tutaj. A za nią…

– Nikogo tu nie było. Zwykły koszmar i tyle. Już po wszystkim. Meredith rozejrzała się po pokoju, jakby ktoś mógł wyjść spomiędzy

cieni. To rzeczywiście był sen. I już minął. Pozwoliła się przytulić. Chłonęła ciepło Hala i jego siłę, poczucie bezpieczeństwa, spokojny oddech.

– Widziałam ją – mruknęła, tym razem do siebie.

– Kogo? – spytał szeptem. Nie odpowiedziała.

– Już wszystko w porządku – uspokoił ją cicho. – Śpij.

Pogłaskał ją, odgarnął grzywkę z czoła, tak samo jak Mary, kiedy strzegła jej przed koszmarami.

– Była tutaj – powtórzyła Meredith.

Strach wolno odchodził. Poddawał się, bezbronny wobec czułych gestów. Dziewczynie zaczęły ciążyć powieki, wreszcie zrobiło jej się ciepło.

Czwarta nad ranem.

Chmury przesłoniły księżyc, zapanowała ciemność. Kochankowie, ucząc się siebie nawzajem, usnęli przytuleni, osłonięci granatową czernią godziny przed brzaskiem.