No więc, co by zrobiła, gdyby przyjęła propozycję i naprawdę wygrała? Taką wolność łatwo sobie wyobrażać, smakować, słyszeć, czuć. Co innego korzystać z niej w rzeczywistości. Podróże po świecie? Nigdy nie ruszyła się na krok z Rikersville, które najbardziej znane było z dorocznego targu i śmierdzących rzeźni. Na palcach jednej ręki mogła policzyć, ile razy jechała windą. Nigdy nie miała domu ani samochodu. Prawdę mówiąc, niczego nigdy nie miała. Żaden bank nie prowadził konta na jej nazwisko. Potrafiła jako tako czytać, pisać i mówić po angielsku, ale z pewnością nie była kandydatką do wyższych sfer. Jackson powiedział, że mogłaby mieć wszystko. Ale czy tak w istocie było? Czy naprawdę można wyłowić żabę z kałuży, przenieść ją do francuskiego zamku i spodziewać się, że coś z tego będzie? Ale nie musiała tego wszystkiego robić, wprowadzać do swojego życia tak drastycznych zmian, stawać się czymś i kimś, kim zdecydowanie nie była. Wzdrygnęła się.

W tym rzecz – pomyślała. Odgarnęła włosy z twarzy, pochyliła się nad Lisa i przesunęła palcami po czole córeczki. Odetchnęła głęboko, wciągając w płuca słodkie wiosenne powietrze wpływające przez otwarte okno autobusu. Chodzi o to, że rozpaczliwie pragnęła stać się kimś innym, kimś zupełnie różnym od osoby, którą teraz była. Przez całe życie przeczuwała, wierzyła i miała nadzieję, że pewnego dnia zrobi coś w tym kierunku. Jednak z każdym mijającym rokiem ta nadzieja coraz bardziej blakła, stawała się jak sen, który z czasem ją opuści i uleci, i pod koniec, jako skurczona, pomarszczona właścicielka szybko gasnącego życia, nieciekawego życia, nie będzie już nawet pamiętała, że kiedykolwiek snuła takie marzenia. Z każdym dniem wizja tej ponurej przyszłości stawała się coraz wyraźniejsza, jak obraz na ekranie telewizora, do którego przyłączono w końcu antenę.

Teraz wszystko raptownie się zmieniło. Autobus podskakiwał na wyboistej szosie, a ona wpatrywała się w numer telefonu. Wkrótce wysiądzie z Lisa u wylotu gruntowej drogi, która zaprowadzi je do obskurnej przyczepy kempingowej, gdzie na ich powrót w niewątpliwie podłym nastroju czeka zapyziały Duane Harvey. Zażąda pieniędzy na piwo. Humor jej się poprawił, kiedy przypomniała sobie o czterech dodatkowych dolarach, które wiozła w kieszeni. Znajomość z panem Jacksonem przyniosła już pierwszą korzyść. Na początek pozbędzie się z domu Duane’a, żeby w spokoju przemyśleć sprawę. Dzisiaj w Squat and Gobble, jego ulubionej knajpie, jest wieczór promocji piwa. Jeśli da mu dwa dolary, Duane uchla się do nieprzytomności. Spojrzała przez okno na świat budzący się po zimie do życia. Wiosna. Nowy początek. Może i dla niej? Początek, który nastąpi za dwa dni o dziesiątej rano. Przez długą chwilę patrzyły sobie z Lisa w oczy, a potem wymieniły czułe uśmiechy. LuAnn przytuliła córeczkę do piersi, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, bo ochotę miała i na jedno, i na drugie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Skrzypnęły spaczone drzwi siatkowe i LuAnn weszła z Lisa na ręku do przyczepy. Było tu ciemno, zimno i cicho. Duane chyba jeszcze spał. Jednak, przeciskając się wąskim korytarzykiem, oczy i uszy miała otwarte na każde poruszenie i dźwięk. Bała się nie tyle Duane’a, ile tego, że ją znienacka zaskoczy. W uczciwej walce bez trudu dawała mu radę. Nieraz już porządnie oberwał, kiedy zaszurał do niej po pijanemu. Na trzeźwo nie rwał się zazwyczaj do rękoczynów. A powinien być teraz trzeźwy, a raczej znajdować się w stanie zbliżonym do trzeźwości, bo całkowicie wytrzeźwieć zazwyczaj mu się nie udawało. Dziwnie było pozostawać w związku z kimś, w kim widzi się całkowite przeciwieństwo swojego ideału. Potrafiłaby jednak wymienić z dziesięć innych kobiet trwających w podobnych układach, których fundamentem są bardziej względy ekonomiczne, ograniczony wybór, a przede wszystkim przyzwyczajenie, niż coś, co choćby z grubsza przypominało głębsze uczucie. Owszem, składano jej inne oferty, ale korzystając z nich, wpadłaby tylko z deszczu pod rynnę.

Usłyszawszy pochrapywania dolatujące z maleńkiej sypialni, zatrzymała się i wsunęła tam głowę. Zaparło jej dech w piersiach, kiedy rozróżniła na łóżku zarysy dwóch ciał. Z prawej strony leżał Duane, spod koca wystawała mu tylko głowa. Druga osoba przykryta była z głową, jednak dwa wybrzuszenia koca na wysokości klatki piersiowej sugerowały, że nie jest to żaden z kumpli od butelki Duane’a, odsypiający tu popijawę.

Lu Ann, stąpając na palcach, przeszła korytarzem do łazienki, zostawiła tam nosidełko z popatrującą niespokojnie Lisa i zamknęła drzwi. Chciała oszczędzić małej widoku tego, co się tu za chwilę rozpęta. Kiedy wróciła do sypialni, Duane dalej chrapał w najlepsze, ale ciało obok zmieniło pozycję i spod koca wysypały się ciemno-rude włosy. W sekundę później LuAnn chwytała już za nie pełną garścią i ciągnąc z całych sił, wywlekała nieszczęsną właścicielkę gęstych, długich pukli z łóżka z zamiarem ciśnięcia nią o ścianę.

– O, cholera! – wrzasnęła kobieta, szorując nagimi pośladkami po szorstkiej, wytartej wykładzinie, po której ciągnęła ją za włosy wściekła LuAnn. – Cholera, LuAnn, puszczaj!

– Shirley, ty zdziro – wysapała LuAnn, oglądając się na nią przez ramię – mówiłam, że jak cię tu jeszcze raz przydybię na szlajaniu, to Bóg mi świadkiem, kark przetrącę!

– Duane! Weź jej coś powiedz! Zwariowała! – zawyła Shirley, próbując rozpaczliwie wyszarpnąć swoje włosy z dłoni LuAnn.

Shirley była niska i miała ze dwadzieścia funtów nadwagi. Jej tłuste uda i duże obwisłe piersi przelewały się podczas tej szamotaniny w tę i we w tę, plaskając o siebie rytmicznie.

Kiedy kobiety, w drodze do drzwi sypialni, przesuwały się obok Duane’a, ten się ocknął.

– Co tu się wyprawia? – wymamrotał zaspanym głosem.

– Cicho siedź! – warknęła LuAnn.

Duane, ogarnąwszy przytomniejącym wzrokiem sytuację, sięgnął do nocnej szafki po paczkę marlboro. Przypalając sobie papierosa, uśmiechnął się do Shirley.

– Już wychodzisz, Shirley? – Odgarnął z czoła opadające strąkami włosy i zaciągnął się z lubością dymem.

Wywlekana z sypialni Shirley wybałuszyła na niego oczy. Na jej pucołowate policzki wystąpił burgundowy rumieniec.

– Ty gnoju!

Duane posłał jej ręką pożegnalnego całusa.

– Ja też cię kocham, Shirl. Dzięki, że wpadłaś. Fajnie było. – Zarechotał i podciągnąwszy się na łóżku do pozycji siedzącej, klepnął się po udzie. W chwilę potem LuAnn i Shirley zniknęły za drzwiami.

Porzuciwszy Shirley na podwórku pod przerdzewiałym fordowskim silnikiem, LuAnn zawróciła do przyczepy.

– Połowę włosów mi wyrwałaś, suko! – wrzasnęła za nią Shirley, zbierając się z ziemi. LuAnn szła dalej, nie oglądając się za siebie. – Moje ubranie! Oddawaj mi, cholera, ubranie, LuAnn.

LuAnn zatrzymała się i odwróciła.

– Nie było ci potrzebne przed chwilą, nie widzę więc powodu, dla którego miałabyś go potrzebować teraz.

– Nie mogę tak wrócić do domu.

– To nie wracaj do domu. – LuAnn wspięła się po schodkach z pustaków do przyczepy i zatrzasnęła za sobą drzwi.

W korytarzyku czekał na nią Duane. Był w bokserkach, z kącika ust zwisało mu wygasłe marlboro.

– Mężczyzna wie, że żyje, jak potłuką się o niego dwie dupeńki. Podrajcowało mnie. Może byśmy tak wykręcili numerek? No, malutka, daj buźki. – Uśmiechnął się lubieżnie i chciał otoczyć ramieniem jej długą szyję. Nie zdążył. Pięść LuAnn trafiła go w zęby. Ból, choć silny, na skali cierpienia nie mógł się nawet równać z tym, jaki wywołało kolano lądujące w następnej chwili między jego nogami. Duane zgiął się wpół i z nieludzkim skowytem osunął ciężko na podłogę.

– Wytnij mi jeszcze jeden taki numer, Duane – ostrzegła LuAnn, pochylając się nad nim – a Bóg mi świadkiem, oberwę ci go, wrzucę do kibla i spuszczę wodę.

– Durna baba – na wpół wykrztusił, na wpół wyskamlał Duane, trzymając się kurczowo za krocze. Krew ciekła mu po brodzie.

LuAnn chwyciła go za policzki i ścisnęła z całych sił.

– Nie, to ty jesteś dureń, jeśli myślisz, że będę przymykała oczy na ten burdel.

– Nie jesteśmy małżeństwem.

– Owszem, ale żyjemy ze sobą. Mamy dziecko. I ta przyczepa jest tak samo moja jak twoja.

– Shirl nic dla mnie nie znaczy. Co się tak pieklisz? – Trzymając się wciąż za przyrodzenie, podniósł na nią zbolały wzrok. W kącikach oczu zaczynały mu się zbierać łzy.

– Bo ta mała, tłusta klucha potruchta zaraz z ozorem do sklepu, do salonu piękności, do tej twojej przeklętej Squat and Gobble i wypaple wszystko każdemu, kto będzie chciał słuchać, a ja wyjdę na ostatnią kretynkę.

– Trzeba mnie było nie zostawiać rano samego. – Podźwignął się z trudem z podłogi. – To twoja wina. Przyszła z jakąś sprawą do ciebie. Co miałem robić?

– Nie wiem, Duane, może poczęstować ją kawą zamiast swoim kutasem.

– Nie czuję się najlepiej, mała. Poważnie. – Oparł się o ścianę.

– To najlepsza wiadomość, jaką dzisiaj usłyszałam. Przepchnęła się bezceremonialnie obok niego, żeby zajrzeć do Lisy. Po chwili znowu przed nim przeparadowała, skręciła do sypialni i zdarła pościel z łóżka.

Duane obserwował spode łba jej krzątaninę zza otwartych drzwi.

– Tak, nie krępuj się, wyrzuć wszystko. Co mi tam, ty to kupowałaś.

– Oddaję je do – Wandy do wyprania! – warknęła, nie spoglądając na niego. – Jeszcze by brakowało, żebym dokładała do twojego kotłowania się z dziwkami.

Coś zielonego mignęło jej pod materacem, kiedy uniosła go, żeby zdjąć prześcieradło. Ściągnęła materac z łóżka i obejrzała się na Duane’a.

– A to co, u licha?! – spytała ostro.

Duane łypnął na nią krzywo. Wszedł powoli do sypialni, wygarnął z odsłoniętej ramy paczki banknotów i upchnął je do papierowej torby leżącej na stoliku obok łóżka. Zamykając torbę, spojrzał jej wyzywająco w oczy.

– Powiedzmy, że wygrałem na loterii – burknął arogancko.

Zesztywniała na te słowa, zupełnie jakby ktoś dał jej w twarz. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz zemdleje i runie jak długa na podłogę. Czyżby rzeczywiście za tym wszystkim stał Duane? Czyżby był w zmowie z Jacksonem? Nie, to niemożliwe. Doszła szybko do siebie i założyła ręce na piersi.