– Nie chrzań, Duane. Skąd to masz?

– Powiedzmy, że to dobry powód, żebyś była dla mnie miła i zamknęła gębę na kłódkę.

Wypchnęła go ze złością z pokoju, trzasnęła drzwiami i zasunęła skobel. Przebrała się w dżinsy, mokasyny i bawełnianą koszulkę, a potem szybko spakowała torbę turystyczną. Wychodząc z pokoju, natknęła się na Duane’a, który czekał w korytarzyku z papierową torbą w ręku. Minęła go, otworzyła drzwi do łazienki i chwyciła nosidełko z Lisa. Z brudną pościelą i torbą turystyczną w drugiej ręce ruszyła do drzwi frontowych.

– Dokąd się wybierasz, LuAnn?

– Nie twój zakichany interes.

– Długo jeszcze będziesz stroić te fochy? Kopnęłaś mnie w jaja, a ja się na ciebie nie boczę, prawda? Już o tym zapomniałem.

Odwróciła się na pięcie.

– Duane, z ciebie jest chyba największy przygłup na tym świecie.

– Naprawdę? A ty za kogo się masz? Za księżnę Di? Gdyby nie ja, ty i Lisa nie miałybyście nawet gdzie mieszkać. Przyjąłem cię pod swój dach, bo żal mi się ciebie zrobiło. – Przypalił sobie drugiego papierosa, przezornie trzymając się poza zasięgiem jej pięści. Rzucił zapałkę na zniszczoną wykładzinę. – A więc zamiast się na mnie wyżywać, może okazałabyś mi trochę wdzięczności. – Potrząsnął papierową torbą z pieniędzmi. – Tam, skąd to mam, jest tego dużo więcej, malutka. Nie będę się już gnieździł w tej zasyfionej norze. Nie będę już potrzebował łaski ani twojej, ani nikogo. Słyszysz?

Otworzyła drzwi frontowe.

– Okażę ci wdzięczność, Duane, i to od razu. Wiesz, w jaki sposób? Odejdę stąd, bo jeszcze trochę, a nie wytrzymam i cię zabiję!

Lisa, przestraszona gniewnym głosem matki, zaczęła płakać. Pewnie myślała, że to na nią krzyczą. LuAnn pocałowała małą i zeszła po schodkach, nucąc uspokajająco do jej uszka.

Duane, odprowadzając wzrokiem maszerującą przez błotniste podwórko LuAnn, podziwiał jej kształtny tyłeczek opięty ciasnymi dżinsami. Rozejrzał się za Shirley, ale ta, choć goła, najwyraźniej wolała dać nogę.

– Kocham cię, mała! – krzyknął za LuAnn, szczerząc w uśmiechu zęby.

– Idź do diabła, Duane.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W centrum handlowym ruch panował znacznie większy niż poprzedniego dnia. LuAnn, rada z tego tłoku, szerokim łukiem obeszła biuro, w którym była wczoraj, ale mijając je, nie omieszkała rzucić okiem na drzwi. Za osadzonymi w nich szklanymi szybkami było ciemno. Jeśli spróbuje je otworzyć, pewnie nie ustąpią. Nie przypuszczałaby po jej wyjściu Jackson długo tam jeszcze zabawił. Prawdopodobnie była jego jedyną „klientką”.

Zadzwoniła do pracy i powiedziała, że jest chora, a potem spędziła bezsenną noc u przyjaciółki, patrząc na przemian to na księżyc w pełni, to na malutkie usteczka śpiącej smacznie Lisy, przez które przewijały się wszystkie odcienie grymasów od uśmiechu po płaczliwą podkówkę. Postanowiła w końcu, że nie podejmie decyzji w sprawie propozycji Jacksona, dopóki nie zbierze bliższych informacji. Jedno wiedziała już na pewno, nie pójdzie na policję. Nie potrafiłaby niczego udowodnić, a kto by jej bez tego uwierzył? Nie znajdowała argumentów, które przemawiałyby za podjęciem takiego kroku, za to odwodzących ją od niego potrafiłaby wyliczyć przynajmniej pięćdziesiąt milionów. Jej wyczucie dobra i zła zaczynało się nieuchronnie rozmywać pod naporem pokusy wynikającej z faktu, że być może stoi wobec niepowtarzalnej szansy niewiarygodnego, błyskawicznego wzbogacenia się. Wolałaby, żeby sytuacja była bardziej czarnobiała. Jednak ostatni incydent z Duane’em utwierdził ją w przekonaniu, że nie może pozwolić, by Lisa dorastała w takim środowisku. Coś trzeba było poświęcić.

Biuro centrum handlowego znajdowało się na końcu korytarza, w południowej części budynku. LuAnn pchnęła drzwi i weszła do środka.

– LuAnn?! LuAnn obejrzała się. Za kontuarem stał schludnie ubrany młody mężczyzna – czarne spodnie, koszula z krótkim rękawem, krawat. Podniecony, wyciskał raz po raz długopis trzymany w prawej ręce. LuAnn nie kojarzyła jego twarzy.

Młodzieniec wyskoczył zza lady.

– Widzę, że mnie nie pamiętasz. Johnny Jarvis jestem. Teraz już John.

Wyciągnął rękę, a potem uśmiechnął się i porwał LuAnn w objęcia, wyściskał serdecznie i przez dłuższą chwilę zachwycał się Lisa. LuAnn wyjęła z torby mały kocyk, posadziła na nim córeczkę i dała jej pluszowe zwierzątko do zabawy.

– Nie wierzę własnym oczom, Johnny. Nie widziałam cię od… odkąd? Od szóstej klasy?

– Ty byłaś w siódmej, ja w dziewiątej.

– Dobrze wyglądasz. Naprawdę. Od dawna tu pracujesz?

Jarvis uśmiechnął się z dumą.

– Po ukończeniu szkoły średniej poszedłem go college’u społecznego i zrobiłem tam dyplom interdyscyplinarny. W centrum pracuję od dwóch lat. Zaczynałem od wprowadzania danych do komputera, ale teraz awansowałem na kogoś w rodzaju zastępcy kierownika działu operacyjnego.

– Gratuluję. To cudownie, Johnny… chciałam powiedzieć, John.

– Oj, bez przesady, mów mi Johnny. Nie mogę uwierzyć, że to ty weszłaś przez te drzwi. Myślałem, że na twój widok padnę trupem. Nie spodziewałem się, że cię jeszcze kiedyś zobaczę. Myślałem, że wyjechałaś do Nowego Jorku albo w jakieś podobne miejsce.

– Nie, wciąż tu tkwię – odparła szybko.

– Ciekawe, że nie widziałem cię dotąd tutaj.

– Rzadko tu bywam. Stamtąd, gdzie mieszkam, jest do centrum spory kawałek.

– Siadaj i opowiadaj, co u ciebie. Nie wiedziałem, że masz dziecko. Nie wiedziałem nawet, że wyszłaś za mąż.

– Nie jestem mężatką.

– Och. – Na policzki Janasa wypłynął rumieniec zakłopotania. – Eee… napijesz się kawy albo czegoś? Właśnie nastawiłem wodę.

– Trochę się śpieszę, Johnny.

– No tak, rozumiem. Co mogę dla ciebie zrobić? – W jego oczach pojawił się nagle błysk niedowierzania. – Chyba nie szukasz pracy, prawda?

Popatrzyła na niego znacząco.

– A gdybym szukała, to co? Czy to cos złego?

– Nie, oczywiście, że nie. Tylko, no wiesz, nie spodziewałem się, że tu zostaniesz, a już zupełnie nie widzę cię pracującej w jakimś tam centrum handlowym.

– Praca jak każda inna, nie uważasz? Ty tu pracujesz. A skoro już o tym mowa, to niby co miałabym, według ciebie, robić w życiu?

Uśmiech Jarvisa szybko zgasł. Młodzieniec potarł nerwowo dłońmi o spodnie.

– Nie chciałem cię urazić, LuAnn. Po prostu myślałem, że mieszkasz gdzieś w jakimś zamku, nosisz eleganckie stroje, jeździsz eleganckimi samochodami. Przepraszam.

LuAnn przypomniała się propozycja Jacksona i gniew jej minął. Zamek mógł znaleźć się wkrótce w zasięgu jej możliwości.

– W porządku, Johnny, ciężki miałam tydzień, wiesz, jak to jest. Nie szukam pracy. Chcę tylko zasięgnąć informacji o jednym z waszych podnajemców.

Jarvis zerknął przez ramię w głąb biura, skąd dolatywała kakofonia telefonicznych dzwonków, stukotu klawiatur, gwaru rozmów.

– Informacji?

– Tak. Byłam tu wczoraj rano na spotkaniu.

– Z kim?

– Właśnie tego chcę się od ciebie dowiedzieć. Przyjął mnie w tym pomieszczeniu biurowym w pasażu po prawej, gdy wchodzi się do centrum od strony przystanku autobusowego. Na drzwiach nie ma żadnej tabliczki ani wywieszki, ale to zaraz obok stoiska z lodami.

Jarvis zrobił zdziwioną minę.

– Myślałem, że to pomieszczenie jest puste. Sporo mamy takich do wynajęcia. Okolica nie jest najatrakcyjniejsza.

– No tak, ale wczoraj nie było puste.

Jarvis podszedł do stojącego na kontuarze komputera i zaczął stukać w klawisze.

– W jakiej sprawie było to spotkanie?

– Och, w sprawie pracy w charakterze przedstawicielki handlowej – odpowiedziała bez chwili wahania LuAnn. – No wiesz, bezpośrednia promocja różnych towarów.

– Tak, jest tu parę takich osób, które wynajmują od nas pomieszczenia na czas określony. Przeważnie wykorzystują je na takie właśnie spotkania. Jeśli mamy kawałek wolnej przestrzeni, a zazwyczaj mamy, to chętnie ją wynajmujemy, choćby tylko na jeden dzień. Zwłaszcza kiedy jest już urządzona, no wiesz, pomieszczenie biurowe pod klucz.

Patrzył przez chwilę na ekran. Potem podszedł do drzwi, przez które z głębi biura sączył się wciąż gwar głosów, i zamknął je. Posłał LuAnn lekko spłoszone spojrzenie.

– A więc co chcesz wiedzieć?

Dostrzegła niepokój w jego oczach i zerknęła na drzwi, które przed chwilą zamknął.

– Chyba nie będziesz miał z tego powodu nieprzyjemności, Johnny?

Machnął ręką.

– Ależ skąd! – żachnął się. – Nie zapominaj, że jestem tutaj zastępcą kierownika – dorzucił z wyższością.

– No to powiedz mi po prostu, co wiesz. Kim są ci ludzie. Czym się zajmują. Jakiś adres. Tego rodzaju rzeczy.

Jarvis zmieszał się.

– Jak to, nie powiedzieli ci tego na spotkaniu?

– Niby powiedzieli – odparła powoli. – Ale wolę się upewnić, czy wszystko jest jak trzeba, rozumiesz. Zanim się zdecyduję, czy przyjąć tę propozycję. Musiałabym sobie kupić trochę nowych ciuchów, może nawet zmienić samochód. Nie chcę ponosić tych kosztów w ciemno.

Jarvis parsknął.

– Masz rację, mądrze robisz. Bo wiesz, to, że ci ludzie wynajęli u nas pomieszczenie, nie znaczy jeszcze, że grają z tobą uczciwie. – Zamilkł, a potem dodał z niepokojem w głosie: – Chyba nie chcieli od ciebie żadnych pieniędzy?

– Nie, wprost przeciwnie, zaproponowali mi niewiarygodnie dobre warunki finansowe.

– Pewnie tak dobre, że aż podejrzane?

– Waśnie. – Obserwowała jego palce przebiegające wprawnie klawiaturę komputera. – Gdzie się tego nauczyłeś? – spytała z podziwem.

– Czego? Tego? W społecznym college’u. Uczą tam prawie wszystkiego. Komputery to moja pasja.

– Sama wróciłabym chętnie do szkoły.

– Nauka, jak pamiętam, zawsze dobrze ci szła, LuAnn. Założę się, że dałabyś sobie radę jak nic.

Posłała mu wdzięczne spojrzenie.

– Może kiedyś. No i co tam dla mnie masz?

Jarvis znowu wpatrzył się w ekran.

– Firma nazywa się Associates Incorporation. Przynajmniej tak wpisali do formularza umowy najmu. Wynajęli pomieszczenie na tydzień, poczynając od wczoraj. Zapłacili gotówką. Nie podali adresu. Nie interesują nas takie rzeczy, kiedy klient płaci gotówką.