Beth, swojej dawnej koleżance z pracy, LuAnn wysłała sumę wystarczającą na otworzenie własnej sieci restauracji. Johnny Jarvis z centrum handlowego dostał tyle, że mógł podjąć studia w jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów. Rodzice Duane’a byli teraz zabezpieczeni finansowo do końca swych dni. LuAnn, dręczona wyrzutami sumienia, że zepsuła dziewczynie reputację w miejscu, z którego ta nie miała ambicji ani odwagi się wyrwać, wysłała pieniądze nawet Shirley Watson. Miejsce spoczynku matki LuAnn zdobił wreszcie okazały pomnik. LuAnn zdawała sobie sprawę, że policja wychodzi ze skóry, by ją poprzez te przekazy namierzyć, ale od tej strony nic jej nie groziło. Jackson dobrze zamaskował pieniądze, nie pozostawiając absolutnie żadnego śladu, po którym mogłyby trafić do niej władze.

Ponadto połowa jej rocznych dochodów przekazywana była anonimowo na liczne fundacje dobroczynne i inne szczytne cele, które wspólnie z Charliem typowali. Wciąż szukali nowych inicjatyw wartych wsparcia loteryjnymi pieniędzmi. Czyniąc to, LuAnn pragnęła przynajmniej częściowo zrehabilitować się za sposób, w jaki weszła w ich posiadanie. Ale pieniądze napływały tak szerokim strumieniem, że nie nadążali z ich rozdysponowywaniem. Inwestycje Jacksona przynosiły zyski większe, niż nawet on sam się spodziewał, i zamiast zapowiadanych dwudziestu pięciu milionów dywidendy rocznie, LuAnn każdego roku inkasowała ponad czterdzieści milionów. Wszystkie niewydane przez nią pieniądze były przez Jacksona ponownie inwestowane i pomnażane. Na kontach otwartych na jej nazwisko znajdowało się teraz prawie pół miliarda dolarów. Pokręciła głową na myśl o tej oszałamiającej sumie. A wkrótce miała jeszcze dostać z powrotem owe sto milionów wygrane na loterii. Upływał dziesięcioletni okres zapisany w kontrakcie, jaki zawarła z Jacksonem. LuAnn nie zależało na tych pieniądzach. Jackson mógł je sobie zatrzymać. Ona ich nie potrzebowała. Ale dostanie je. Musiała przyznać, że ten człowiek nie rzucał słów na wiatr.

Przez wszystkie te lata co kwartał, obojętne, w jaki zakątek świata rzucił ją akurat los, dostawała szczegółowe sprawozdania finansowe. Ale przychodziły tylko papiery, Jackson nigdy osobiście się z nią nie skontaktował. Do każdej przesyłki z dokumentacją finansową dołączony był list od szwedzkiej firmy inwestycyjnej. Nie miała pojęcia, co łączy Jacksona z tą firmą, ani nie zamierzała tego dociekać. Wiedziała o nim wystarczająco dużo, by mieć zaufanie do jego rozeznania i zdawać sobie sprawę, do jakich skrajnych posunięć jest zdolny w pewnych sytuacjach. Pamiętała dobrze, że był przygotowany na to, by ją zabić, gdyby odrzuciła jego propozycję. Kojarzył się jej z czymś niezupełnie naturalnym. Moc, jaką miał, nie mogła pochodzić z tego świata.

Zatrzymała się pod rozłożystym dębem. Z jednego z konarów zwisała długa lina. LuAnn chwyciła ją i zaczęła się wspinać prosto z siodła. Joy, znająca już dobrze ten rytuał, stała spokojnie. LuAnn podciągnęła się sprawnie na wysokość trzydziestu stóp i spuściła z powrotem. Powtórzyła wspinaczkę dwa razy. W domu miała kompletnie wyposażoną salę gimnastyczną, w której regularnie ćwiczyła. Nie robiła tego z próżności; nie interesował jej specjalnie wpływ tych ćwiczeń na sylwetkę. Była z natury silna i ta fizyczna siła wielokrotnie pomogła jej wyjść obronną ręką z opałów. Chciała ją zachować.

W dzieciństwie wlazła na niejedno drzewo, przeskoczyła niejedną rozpadlinę, niejedną milę przebiegła. Teraz także nie ograniczała się do ćwiczeń na przyrządach, lecz wytyczyła sobie na tych rozległych gruntach bardziej naturalną ścieżkę zdrowia. Napinając mięśnie ramion i karku, podciągnęła się na linie jeszcze raz.

Zdyszana, opuściła się lekko na siodło i zawróciła do stajni. Lżej już jej było na sercu, przejażdżka po okolicy i wysiłek fizyczny podniosły ją na duchu.

W wielkim magazynie obok stajni jeden z robotników, zwalisty mężczyzna po trzydziestce, zabierał się właśnie do rąbania drewna. LuAnn zauważyła go, przejeżdżając przed otwartymi wrotami. Zeskoczyła z Joy, odprowadziła ją szybko do boksu i wróciła do wrót magazynu. Mężczyzna, nie przerywając pracy, pozdrowił ją skinieniem głowy. Wiedział, że mieszka w rezydencji. Poza tym nie wiedział o niej nic. Obserwowała go przez chwilę, potem zdjęła kurtkę, wzięła spod ściany drugą siekierę, zważyła ją w ręku, ustawiła polano na pieńku, cofnęła się i wzięła szeroki zamach. Ostrze weszło głęboko, ale nie rozłupało polana. Uderzyła jeszcze raz i jeszcze. Polano pękło na dwoje. Mężczyzna popatrzył na nią zdziwiony, wzruszył ramionami i kontynuował robotę. Machali oboje siekierami oddaleni od siebie o trzy kroki. Mężczyzna rozłupywał polano jednym uderzeniem, LuAnn potrzebowała na to dwóch, a czasem trzech. Uśmiechnął się do niej, pot występował mu na czoło. A ona waliła dalej, starając się zharmonizować pracę rąk i barków. Po pięciu minutach rozrąbywała już polano jednym uderzeniem, a zanim się obejrzał, robiła to szybciej od niego.

Mężczyzna podbił tempo. Pot zalewał mu oczy, nie uśmiechał się już, sapał. Po dwudziestu minutach ramiona zaczęły mu mdleć, dyszał ciężko, nogi miał jak z waty i do rozłupania polana potrzebował dwóch albo i trzech uderzeń. Z rosnącym zdumieniem zerkał na pracującą obok w równym rytmie kobietę. Siła jej uderzeń ani trochę nie zmalała. Wprost przeciwnie, zdawała się rosnąć. W końcu mężczyzna wypuścił siekierę z ręki i oparł się o ścianę. Jego brzuch wznosił się ciężko i opadał, ramiona zwisały bezwładnie, koszulę, pomimo chłodu, miał przepoconą. LuAnn dokończyła swój stos polan i nie gubiąc rytmu, zabrała się do rąbania tego, co zostało z jego stosu. Uporawszy się i z tym, otarła czoło, odstawiła siekierę pod ścianę i potrząsając dla rozluźnienia mięśni rękami, popatrzyła na zasapanego mężczyznę.

– Silny jesteś – powiedziała, wkładając z powrotem kurtkę i zerkając na jego urobek.

Popatrzył na nią zaskoczony, a potem wybuchnął śmiechem.

– Też tak myślałem, zanim pani tu weszła. Teraz jestem już prawie zdecydowany przenieść się do pracy w kuchni.

Poklepała go z uśmiechem po ramieniu. Rąbała drewno codziennie od pierwszej klasy szkoły podstawowej do ukończenia szesnastu lat. Nie robiła tego, jak teraz, dla zabawy. Wtedy robiła to dla rozgrzewki.

– Uszy do góry, mam w tym wprawę.

Wracając do domu, podziwiała tylną fasadę rezydencji. Kupno i renowacja tego domu były jej największą, jak dotąd, ekstrawagancją. A zdecydowała się na nią z dwóch powodów. Po pierwsze, zmęczyły ją już podróże i chciała gdzieś osiąść, chociaż bardziej odpowiadałoby jej coś o wiele mniej okazałego od tego, na co teraz patrzyła. Drugi, i ważniejszy, powód był ten sam od lat: Lisa. Pragnęła stworzyć jej prawdziwy dom, dać poczucie stabilizacji, miejsce, gdzie będzie dorastała, gdzie wyjdzie za mąż i urodzi własne dzieci. Przez ostatnie dziesięć lat mieszkały w hotelach, wynajętych willach i domach. Owszem, były to zawsze rezydencje luksusowe, ale żadnej nie dało się nazwać domem. Większy sentyment czuła do tamtej maleńkiej przyczepy kempingowej pośród lasu. Teraz zamieszkali tutaj. LuAnn uśmiechnęła się, ogarniając wzrokiem dom: duży, piękny, bezpieczny…

Bezpieczny? Zadygotała, bo w tym momencie podmuch zimnego wiatru wdarł się jej pod kurtkę. Wczoraj kładli się do łóżek bezpieczni, a przynajmniej w takim stopniu, w jakim bezpieczny może się czuć ktoś prowadzący taki jak oni tryb życia. Przed oczami stanęła jej twarz mężczyzny z hondy. Zacisnęła mocno powieki i nie otworzyła ich, dopóki ta wizja się nie rozwiała. Jednak jej miejsce zajął inny obraz. Miała przed sobą twarz mężczyzny, w której odbijały się przeżywane emocje. Matthew Riggs ryzykował dla niej życie, a ona w zamian zarzuciła mu kłamstwo. I czyniąc to, wzbudziła w nim tylko podejrzliwość. Po chwili zastanowienia puściła się biegiem w stronę domu.

Gabinet Charliego przypominał londyński klub dla dżentelmenów. W rogu stał wspaniały, lśniący barek z drewna orzechowego. Na robionym na zamówienie mahoniowym biurku piętrzyły się starannie posegregowane stosy listów, rachunków i innej domowej dokumentacji. W pudełku na wizytówki LuAnn znalazła tę, o którą jej chodziło. Potem wzięła z półki kluczyk i otworzyła nim szufladę biurka. Wyjęła z niej rewolwer kalibru trzydzieści osiem, załadowała go i zabrała ze sobą na górę. Ciężar broni przywrócił jej pewność siebie. Wzięła prysznic, włożyła czarną spódnicę i sweter, narzuciła na siebie płaszcz i zbiegła do garażu. Jadąc prywatną drogą, zaciskała dłoń na kolbie pistoletu tkwiącego w kieszeni płaszcza i rozglądała się czujnie za hondą, która mogła się tu gdzieś czaić. Skręciwszy w główną szosę, odetchnęła z ulgą. Zerknęła na adres i numer telefonu na wizytówce. Może najpierw zadzwonić? Wahała się przez chwilę z ręką nad telefonem, w końcu postanowiła zdać się na przypadek. Może i lepiej będzie, jeśli go nie zastanie. Nie wiedziała, czy to, co chce zrobić, pomoże, czy jeszcze bardziej skomplikuje sytuację. Ale zawsze przedkładała działanie nad pasywność i nie mogła się już cofnąć. Poza tym był to jej, i tylko jej, problem. Prędzej czy później i tak musiałaby się z nim zmierzyć. Nie ucieknie przed tym.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Jackson wrócił właśnie z podróży na drugi koniec kraju i siedział w swojej charakteryzatorni, pozbywając się najnowszego wcielenia, kiedy zadzwonił telefon. Był to aparat podłączony do jego służbowej, bezpiecznej linii i prawie nigdy nie dzwonił. Jackson używał go często do przekazywania precyzyjnych instrukcji swoim współpracownikom z całego świata. Ale do niego nikt prawie nigdy nie dzwonił; i tak miało być. Znał mnóstwo innych sposobów na sprawdzanie, czy jego instrukcje są wypełniane. Sięgnął szybko po słuchawkę.

– Tak?

– Wydaje mi się, że mamy mały problem, ale mogę się mylić – poinformował go bez wstępów głos.

– Słucham. – Jackson długą nitką podważył i ściągnął modelinę z nosa. Potem, pociągając lekko za krawędzie, odkleił sobie od twarzy lateksowe policzki.

– Jak panu wiadomo, dwa dni temu przekazaliśmy telegraficznie zysk z ostatniego kwartału na kajmańskie konto Catherine Savage. Do Banque Internacional. Jak zawsze.