Kiedy jednak znalazła się z powrotem na werandzie, ciekawość wzięła górę i zamiast skierować się do swojego samochodu, podkradła się do drzwi stodoły i zajrzała do środka. Wnętrze tonęło w blasku zapalonego górnego światła. Mieścił się tu warsztat i magazyn. Tylu narzędzi, zapasów drewna i innych materiałów zgromadzonych w jednym miejscu LuAnn jeszcze nie widziała. Wśliznęła się do środka i zauważyła w głębi schody prowadzące na stryszek, na którym kiedyś przechowywano pewnie siano. Ale Riggs nie hodował raczej żadnych zwierząt, a więc siano nie było mu potrzebne. Ciekawe, na co wykorzystał poddasze.
Weszła powoli po schodkach. Zatrzymała się, zdumiona, na ostatnim stopniu. Na stryszku urządzono mały gabinet i obserwatorium. Dwie półki na książki, wytarty skórzany fotel i otomana, starodawny żelazny piecyk. W rogu stał zabytkowy teleskop nakierowany na wielkie okno wycięte w dachu i wychodzące na tyły stodoły. Podeszła do tego okna, wyjrzała i serce podskoczyło jej do gardła. Za stodołą stał pickup Riggsa.
Odwróciła się, żeby zbiec po schodach i znieruchomiała na widok wymierzonej w siebie strzelby.
Riggs poznał ją i opuścił powoli broń.
– Co pani tu, u licha, robi?
Próbowała go ominąć, ale chwycił ją za ramię. Wyrwała mu się.
– Śmiertelnie mnie pan przestraszył – wyrzuciła z siebie.
– Przepraszam, ale co pani tu robi?
– Zawsze tak wita pan gości?
– Moi goście wchodzą zazwyczaj drzwiami frontowymi i dopiero wtedy, kiedy im otworzę. – Rozejrzał się. – To z pewnością nie są moje drzwi frontowe i nie przypominam sobie, żebym panią zapraszał.
LuAnn odsunęła się, zdeprymowana jego gniewną miną.
– Bardzo dobre miejsce do kontemplacji. Mógłby mi pan urządzić coś takiego w moim domu?
Riggs oparł się o ścianę. Strzelbę trzymał nadal opuszczoną, ale gotów był w każdej chwili ją poderwać.
– Może lepiej wstrzyma się pani z następnymi zleceniami do czasu, kiedy zobaczy, jak wyszło mi ogrodzenie, pani Savage.
Na dźwięk swego nazwiska udała zaskoczenie, ale Riggs nie dał się zwieść.
– No i co, znalazła pani w moim biurze coś ciekawego prócz informacji, jakie o pani zebrałem?
Spojrzała na niego z jeszcze większym respektem.
– Jestem trochę przewrażliwiona na punkcie prywatności.
– Zauważyłem. To dlatego nosi pani broń?
LuAnn spuściła wzrok na swoją kieszeń. Rewolwer wyraźnie ją wypychał.
– Spostrzegawczy pan.
– Z trzydziestką ósemką wiele pani nie zwojuje. Jeśli naprawdę tak pani zależy na prywatności i bezpieczeństwie, radzę ją wymienić na dziewięciomilimetrowca. – Drgnęła mu ręka, w której trzymał strzelbę. – Coś pani powiem. Proszę wyjąć ten rewolwer za lufę, a ja odłożę moją strzelbę.
– Nie zamierzam do pana strzelać.
– I bardzo dobrze – odparł spokojnie. – Proszę zrobić, jak mówię, pani Savage. Tylko bardzo powoli.
LuAnn wyciągnęła rewolwer za lufę.
– Teraz proszę go rozładować i schować naboje do jednej kieszeni, a broń do drugiej. Ale bez kantów, umiem jeszcze zliczyć do sześciu.
LuAnn, patrząc na niego gniewnie, zastosowała się do poleceń.
– Nie przywykłam, żeby traktowano mnie jak kryminalistkę.
– Traktuję panią tak, jak sobie na to zasłużyła, włamując się do mojego domu z bronią. Ma pani szczęście, że nie zacząłem strzelać bez ostrzeżenia. Śrut bardzo źle wpływa na skórę.
– Ja się nie włamałam. Drzwi były otwarte.
– Niech pani spróbuje wyjechać z tym przed sądem – odparował.
Upewniwszy się, że rozładowała rewolwer, Riggs złożył strzelbę i odłożył ją na półkę. Potem splótł ręce na piersi i wbił wzrok w LuAnn.
– Krąg moich przyjaciół jest bardzo wąski – wybąkała, trochę zdeprymowana. – Każdy, kto się do niego wdziera, wzbudza moje zainteresowanie.
– Ciekawa rzecz. Moja dzisiejsza interwencja to według pani wdzieranie się, a według mnie klasyczne przyjście z odsieczą.
LuAnn odgarnęła z twarzy pasemko włosów i uciekła ze wzrokiem w bok.
– Panie Riggs…
– Przyjaciele mówią mi Matt. Nie jesteśmy, co prawda, przyjaciółmi, ale może się pani tak do mnie zwracać.
– Wolę Matthew. Nie chcę łamać pańskich zasad.
– Pani sprawa.
– Wiem od Charliego, że byłeś policjantem.
– Nic takiego mu nie mówiłem.
Spojrzała na niego zmieszana.
– Więc byłeś czy nie?
– Nie pani interes, kim byłem. Chciałem zauważyć, że nadal nie wiem, co pani tu robi.
Przesunęła dłonią po oparciu starego skórzanego fotela. Zwlekała z odpowiedzią, a Riggs nie przerywał ciszy, jaka zapadła.
– To, co się dziś rano wydarzyło, jest bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać – odezwała się w końcu. – Sama to wyjaśnię. – Urwała i poszukała wzrokiem jego oczu. – Doceniam to, co zrobiłeś. Pomogłeś mi, a nie musiałeś. Przyszłam ci podziękować.
Riggs rozluźnił się trochę.
– Nie ma za co. Potrzebowała pani pomocy, a ja akurat tam byłem. Normalny ludzki odruch. Świat byłby o wiele lepszy, gdyby wszyscy tak reagowali.
– Przyszłam również prosić cię o coś.
Riggs przekrzywił głowę, czekał.
– Byłabym wdzięczna, gdybyś zapomniał o dzisiejszym incydencie. Jak już powiedziałam, wyjaśnimy go z Charliem sami. Wtrącając się, możesz nam to utrudnić.
– Zna pani tego faceta? – spytał po chwili zastanowienia Riggs.
– Naprawdę nie chcę o tym rozmawiać.
Riggs potarł brodę.
– Widzi pani, gość mnie stuknął. A więc sprawa jakby i mnie dotyczy.
LuAnn przysunęła się bliżej.
– Wiem, nie znasz mnie, ale bardzo mi zależy, żebyś dał sobie z tym spokój. Naprawdę. – Z każdym słowem jej oczy robiły się coraz większe.
Riggs odniósł wrażenie, że coś go do niej przyciąga, choć fizycznie nie ruszył się z miejsca. Wpijała się wzrokiem w jego twarz. Słoneczne światło wpadające przez okno w dachu przygasło jak podczas zaćmienia.
– Umówmy się tak: jeśli ten facet nie wejdzie mi więcej w drogę, zapomnę, co się stało.
Lu Ann odprężyła się wyraźnie.
– Dziękuję.
Ominęła go i podeszła do schodów. Zaleciał go zapach jej perfum. Skóra zaczęła go mrowić. Dawno już nie doświadczył tego uczucia.
– Piękny masz dom – powiedziała.
– Nie umywa się do pani rezydencji.
– Sam tu wszystko robiłeś?
– Prawie. Mam do tego smykałkę.
– Może wpadłbyś do nas jutro. Zastanowilibyśmy się, co mógłbyś jeszcze u mnie zrobić.
– Pani Savage…
– Proszę mi mówić Catherine.
– Catherine, nie musisz kupować sobie mojego milczenia.
– Około południa? Będę czekała z lunchem.
Riggs popatrzył na nią badawczo i wzruszył ramionami.
– Mogę wpaść.
Kiedy była w połowie schodów, zawołał jeszcze za nią:
– Nie spodziewaj się, że ten gość z hondy ci odpuści. Obejrzała się i jej wzrok, zanim spoczął na jego twarzy, zatrzymał się na chwilę na strzelbie.
– Wcale się tego nie spodziewam, Matthew.
– Tak, to szlachetny cel, John, a ona lubi takie wspierać. – Charlie oparł się wygodnie i sięgnął po filiżankę z kawą. Siedział przy oknie w jadalni zajazdu „Pod Niedźwiedzim Łbem” przy Ivy Road, kawałek na zachód od Uniwersytetu Stanu Wirginia. Na stoliku stały dwa talerze z resztkami niedojedzonego śniadania. Mężczyzna zajmujący miejsce naprzeciwko rozpromienił się.
– Nawet sobie nie wyobrażacie, ile znaczycie dla naszej społeczności. Cudownie mieć tutaj was dwoje. – Falistowłosy John Pemberton ubrał się dzisiaj w drogi dwurzędowy garnitur, z którego butonierki wystawała kolorowa chusteczka stanowiąca komplet z krawatem w groszki. Był jednym z najlepiej prosperujących i ustosunkowanych agentów obrotu nieruchomościami w okolicy. Zasiadał również w radach licznych organizacji charytatywnych i lokalnych komitetów. Wiedział praktycznie o wszystkim, co się działo na tym terenie, i właśnie dlatego Charlie zaprosił go na śniadanie. Poza tym do kieszeni Pembertona trafiła sześciocyfrowa prowizja od sprzedaży domu dla LuAnn, co zaskarbiło jej i Charliemu jego dozgonną przyjaźń. Teraz spuścił oczy, a kiedy znowu podniósł na Charliego wzrok, na jego twarzy malowało się zakłopotanie.
– Nie możemy się doczekać, kiedy wreszcie poznamy bliżej panią Savage.
– Już niedługo, John, niedługo. Ona też bardzo chce was poznać. Ale musimy dać jej jeszcze trochę czasu. Rozumiesz, to osoba, która prywatność przedkłada ponad wszystko.
– Naturalnie, naturalnie, mnóstwo tu takich ludzi. Gwiazdy filmowe, literaci, bogacze, którzy nie wiedzą, co robić z pieniędzmi.
Przez wargi Pembertona przemknął mimowolny uśmieszek. Charlie domyślił się, że wywołała go nadzieja na sute prowizje od obrotu nieruchomościami w tej okolicy.
– Przez jakiś jeszcze czas będzie ci musiało wystarczyć moje towarzystwo – powiedział z uśmiechem.
– Bardzo miłe towarzystwo – odparł automatycznie Pemberton.
Charlie odstawił filiżankę i odsunął od siebie talerz. Gdyby nie rzucił papierosów, z rozkoszą by teraz zapalił.
– Zleciliśmy Mattowi Riggsowi wykonanie pewnych prac na terenie posiadłości.
– Tak, wiem. Ma stawiać ogrodzenie. To jego największy, jak dotąd, kontrakt.
Przechwyciwszy zdumione spojrzenie Charliego, Pemberton uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Charlottesville to mimo wszystko mała mieścina. Nic się tutaj nie ukryje.
Charliemu ciarki przeszły po plecach. Czyżby Riggs już komuś powiedział? Czyżby popełnili błąd, osiedlając się tutaj? Czy nie lepiej było wtopić się w siedmiomilionową masę mieszkańców Nowego Jorku?
Z trudem otrząsnął się z tych myśli i brnął dalej.
– Racja. Wracając do Riggsa, miał facet wspaniałe referencje.
– Bo to dobry, odpowiedzialny fachowiec. Co prawda nie mieszka tu długo, bo zaledwie pięć lat, ale nigdy nie słyszałem o nim złego słowa.
– Skąd tu ściągnął?
– Z Waszyngtonu. – Pemberton bawił się filiżanką.
– Tam też pracował w branży budowlanej?
Pemberton pokręcił głową.
– Nie, uprawnienia ogólnobudowlane uzyskał, mieszkając już tutaj.
– Ale w Waszyngtonie mógł terminować.