LuAnn patrzyła na niego zmieszana.

– O czym pan mówi?

Riggs zamrugał powiekami i cofnął się.

– O samochodzie, który panią ścigał.

LuAnn obejrzała się na Charliego. Riggs obserwował uważnie wymianę spojrzeń, do jakiej między nimi doszło, ale nie zauważył, żeby dawali sobie jakieś porozumiewawcze znaki. LuAnn wskazała na pickupa Riggsa.

– Widziałam, jak ta ciężarówka i jeszcze jeden samochód dziwnie się na szosie zachowywały, ale się nie zatrzymałam. Wolałam się do tego nie mieszać.

Riggsowi odebrało na chwilę głos.

– Blokowałem tę hondę, bo kierowca wyraźnie chciał panią zepchnąć z drogi – wyrzucił z siebie w końcu. – Mało brakowało, a zrobiłby to również ze mną.

– Bardzo mi przykro, ale naprawdę nie wiem, o czym pan mówi. Nie sądzi pan, że zauważyłabym, gdyby ktoś próbował zepchnąć mnie z drogi?

– Twierdzi więc pani, że zawsze jeździ osiemdziesiątką po krętych górskich drogach, ot tak, dla zabawy?! – zaperzył się Riggs.

– Mój sposób prowadzenia nie powinien pana interesować – odparowała. – Za to mnie ma chyba prawo zainteresować, co sprowadza pana na teren mojej posiadłości.

– Ten pan stawia nam ogrodzenie – wtrącił się Charlie.

LuAnn nawet nie drgnęła powieka.

– To radzę panu skupić się na tym zadaniu i nie zawracać nam głowy wyssanymi z palca historyjkami o pościgach.

Riggs poczerwieniał. Chciał coś na to odpowiedzieć, ale się rozmyślił.

– Dobrego dnia pani życzę – mruknął tylko, odwrócił się i pomaszerował do swojego pickupa.

LuAnn, nie oglądając się za siebie, minęła Charliego i weszła szybko do domu. Charlie odprowadził Riggsa wzrokiem, a potem zatrzasnął drzwi.

Kiedy Riggs gramolił się do szoferki pickupa, na podjeździe pojawił się kolejny samochód. Za kierownicą siedziała starsza kobieta, a na tylnym siedzeniu piętrzyły się wypchane papierowe torby. To z porannych zakupów wracała Sally Beecham, gospodyni LuAnn. Posłała Riggsowi przelotne spojrzenie. Ten, chociaż zły, skinął jej uprzejmie głową. Odwzajemniła się tym samym. Tak jak miała w zwyczaju, skręciła do garażu i otworzyła pilotem bramę. Z garażu wchodziło się bezpośrednio do kuchni, a Beecham była kobietą zorganizowaną i nie lubiła marnować na próżno energii.

Ruszając, Riggs obejrzał się jeszcze na wielki dom. Nie zauważył LuAnn Tyler, która z rękoma założonymi na piersi stała w jednym z mnóstwa okien i patrzyła za nim w zadumie. Na jej twarzy malował się niepokój zmieszany z poczuciem winy.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Honda zwolniła, zjechała z bocznej drogi, przetoczyła się przez zabytkowy drewniany mostek nad potokiem i zniknęła w leśnej gęstwinie. Antena zahaczyła o obwisłą gałąź i przednią szybę spryskały kropelki rosy. Na wprost, pod baldachimem starych dębów, stała mała, rozpadająca się chatka. Honda skręciła na podwóreczko za chatą i wjechała do znajdującej się tam małej szopy. Po chwili z szopy wyszedł Donovan. Zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę domu.

Idąc, masował sobie dolną część pleców i kręcił szyją, żeby pozbyć się skutków swojej porannej eskapady. Do tej pory dygotał na całym ciele. Wszedł do chaty, zrzucił płaszcz i skręcił do małej kuchenki, żeby zaparzyć sobie kawy. Czekając na zagotowanie się wody, palił nerwowo papierosa i wyglądał przez okno. Czuł się trochę nieswojo, chociaż był pewien, że nikt za nim nie jechał. Potarł czoło. Chata stała na odludziu, a człowiekowi, od którego ją wynajął, nie zdradził swojego prawdziwego nazwiska ani powodu, dla którego postanowił w niej tymczasowo zamieszkać.

Kim, u diabła, był ten facet z pickupa? Przyjacielem kobiety czy jakimś przypadkowym kierowcą? W każdym razie widziano go i teraz będzie musiał zgolić brodę, i zrobić coś z włosami. Będzie też musiał wynająć inny samochód. Poobijana honda zanadto rzucała się w oczy, a poza tym gość z pickupa mógł zapamiętać rejestrację. Dobrze, że wynajął ją w agencji pod przybranym nazwiskiem. Kobieta raczej nic w tym kierunku nie zrobi, ale facet może mu nieźle namieszać w planach. Powrót hondą do miasteczka, by ją wymienić na inny wóz, byłby zbyt ryzykowny. Wolał, żeby go w niej nie widziano i nie uśmiechało mu się teraz tłumaczyć z uszkodzonego zderzaka. Dojdzie wieczorem do głównej szosy, złapie autobus jadący do miasteczka i wynajmie tam nowy samochód.

Napełnił kubek kawą i przeszedł z nim do jadalni, gdzie urządził sobie prowizoryczną pracownię. Na stole stał komputer, drukarka, telefaks i telefon. W kącie piętrzył się stos pudeł z dokumentami. Na dwóch ścianach wisiało kilka korkowych tablic z przypiętymi do nich wycinkami prasowymi.

Głupio zrobił, podejmując pościg. To cud, że nie leżeli teraz oboje martwi w jakimś jarze. Reakcja Tyler zupełnie go zaskoczyła. Teraz, kiedy się już spokojnie nad tym zastanawiał, tak właśnie powinna zareagować. Przestraszyła się, bo miała do tego pełne prawo. Rodził się kolejny problem: co będzie, jeśli znowu zniknie? Znalazł ją dzięki wytężonej pracy i szczęściu. Nigdzie nie było powiedziane, że następnym razem szczęście znowu mu dopisze. No, ale teraz już nic na to nie poradzi. Pozostaje tylko czekać i obserwować, co z tego wyniknie.

Nawiązał kontakt z pracownikiem regionalnego lotniska, który miał mu dać znać, gdyby odlatywała stamtąd jakaś kobieta pasująca wyglądem do LuAnn Tyler albo podróżująca pod nazwiskiem Catherine Savage. Jeśli Tyler nie ma jakiejś innej przygotowanej na takie sytuacje tożsamości, to trudno jej będzie wyjechać stąd w najbliższym czasie pod innym nazwiskiem niż Catherine Savage, a wtedy pozostanie jakiś ślad. A jeśli spróbuje wynieść się z tych stron środkiem transportu innym niż samolot? No cóż, będzie musiał obserwować dom, ale przecież nie da rady tego robić przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Rozważał przez chwilę ewentualność wezwania posiłków z „Tribune”, ale przeciwko temu rozwiązaniu przemawiało wiele czynników. Przez blisko trzydzieści lat pracował sam i branie sobie teraz partnera jakoś mu nie odpowiadało, nawet gdyby gazeta mu takiego przydzieliła. Nie, zrobi, co się da, żeby mieć ją bez przerwy na oku, i będzie się starał doprowadzić do następnego spotkania. Nie wątpił, że zdoła zdobyć zaufanie tej kobiety, nakłonić ją do współpracy. Nie wierzył, że ma do czynienia z morderczynią. Był jednak pewien, że LuAnn Tyler i może jeszcze jacyś inni zwycięzcy z tamtych lat wiedzą coś na temat przebiegu loterii. Musi zdobyć ten materiał, obojętne, do czego go to doprowadzi.

Na kominku w wielkiej bibliotece płonął ogień. Wzdłuż trzech ścian ciągnęły się sięgające sufitu półki z klonowego drewna zapchane książkami, kilka przepastnych foteli rozstawiono tak, by tworzyły przytulne kąciki do intymnej rozmowy. LuAnn siedziała boso na obitej skórą sofie. Nogi podciągnęła pod siebie, na ramiona zarzuciła bawełniany, haftowany szal. Na stoliczku obok stał kubek z herbatą i talerz z nietkniętym śniadaniem. Sally Beecham w szarym uniformie i nieskazitelnie białym fartuszku wychodziła właśnie ze srebrną tacą. Charlie zamknął za nią łukowate dwuskrzydłowe drzwi i przysiadł się do LuAnn.

– No, może mi wreszcie powiesz, co się naprawdę tam wydarzyło? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, wziął ją za rękę. – Zimna jak lód. Napij się herbaty. – Wstał i podsycał ogień dopóty, dopóki odblask płomieni nie zabarwił mu twarzy na czerwono. Wtedy odwrócił się i spojrzał na LuAnn wyczekująco. – Jak mam ci pomóc, skoro nie jesteś ze mną szczera, LuAnn?

Więź zacieśniająca się między nimi przez ostatnie dziesięć lat pomogła im przebrnąć przez wiele drobniejszych i poważniejszych kryzysowych sytuacji. Byli nierozłączni od chwili, kiedy Charlie dotknął jej ramienia we wznoszącym się w niebo boeingu – 747, aż do powrotu do Ameryki. Chociaż naprawdę miał na imię Robert, wolał zostać Charliem. Zresztą miał Charles na drugie. Jakie zresztą znaczenie ma imię? Jednak ją nazywał LuAnn tylko wtedy, kiedy, jak teraz, znaleźli się sami. Był jej najbliższym przyjacielem i powiernikiem, najbliższym i jedynym, bo niektórych rzeczy nie mogła powiedzieć nawet córce.

Siadając z powrotem, Charlie skrzywił się z bólu. Zdawał sobie sprawę, że niedołężnieje; odbijała się bezlitosna eksploatacja ciała w młodości. Różnica w latach między nim a LuAnn była teraz wyraźniejsza niż dawniej, natura upominała się o swoje. Ale mimo to zrobiłby dla niej wszystko, stawiłby czoło każdemu niebezpieczeństwu, każdemu jej wrogowi, mobilizując całą siłę i przebiegłość, jakie mu jeszcze zostały.

LuAnn wyczytała to z jego oczu i wreszcie się odezwała:

– To było niedaleko domu. Stał na środku drogi i dawał mi znaki, żebym się zatrzymała.

– I zatrzymałaś się? – spytał z niedowierzaniem Charlie.

– Nie wysiadłam z wozu. Przecież nie mogłam go przejechać. Ale zapewniam cię, że zrobiłabym to, gdyby czegoś próbował albo wyciągnął pistolet.

Charlie założył nogę na nogę i przez jego twarz przemknął kolejny bolesny grymas.

– No, jedz. I pij tę herbatę.

Blada jesteś jak prześcieradło. LuAnn posłuchała. Napoczęła jajko, nadgryzła tost, popiła kilkoma łykami gorącej herbaty. Odstawiła kubek i otarła usta serwetką.

– Poprosił mnie na migi, żebym opuściła szybę. Uchyliłam ją kawałeczek i spytałam, czego chce.

– Zaraz, chwileczkę, jak wyglądał?

– Średniego wzrostu, broda, trochę siwiejąca. Okulary w drucianej oprawce. Oliwkowa cera, jakieś osiemdziesiąt kilogramów. Mniej więcej pięćdziesiąt lat. – Drobiazgowe zapamiętywanie wyglądu spotykanych osób stało się przez ostatnie dziesięć lat drugą naturą LuAnn.

Charlie zanotował sobie w pamięci ten opis.

– Mów dalej.

– Powiedział, że szuka posiadłości Brillstein Estate. – Urwałaby pociągnąć łyk herbaty. – Odparłam, że to nie tutaj.

Charlie pochylił się w przód.

– I co on na to?

LuAnn wyraźnie już drżała.

– Powiedział, że kogoś szuka.

– Kogo? – spytał Charlie. – Kogo? – powtórzył, kiedy LuAnn, nie odpowiadając, wbiła wzrok w podłogę.

Po chwili podniosła na niego oczy.

– LuAnn Tyler z Georgii – wyrzuciła z siebie.

Charlie wyprostował się. Strach przed zdemaskowaniem, chociaż czas trochę go w nich przytłumił, tlił się wciąż gdzieś w podświadomości. Teraz buchnął nowym płomieniem.