Między jednym kęsem a drugim zapisywałem w notatniku jego opo wieść, choć nie sądziłem, by pomogła mi w poszukiwaniach grobowca.

wypatrywali tureckich watah najeżdżających krainę. Na głównym dziedzińcu znajdowała się niegdyś studnia oraz – wedle legendy – sekretne wejście do podziemnego pasażu prowadzącego do pieczary znajdującej się nieopodal Argesu. Tamtędy właśnie w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim wymknął się Turkom Dracula po prawie pięcioletnim władaniu zamkiem. Najwyraźniej nigdy już do warowni nie wrócił. Georgescu sądził, że w sklepionej piwnicy w jednym z rogów dziedzińca mieściła się kiedyś zamkowa kaplica. W ścianach wyniosłych wież ptaki wiły swe gniazda, spod nóg uciekały nam jaszczurki i inne drobne zwierzęta. Byłem pewien, że niebawem natura bez reszty przejmie to miejsce dla siebie.

Kiedy skończyliśmy obchód zamku, słońce dotykało majaczących na horyzoncie wzgórz. Cienie skał, drzew i wież znacznie się wydłużyły, po woli nadciągał zmierzch.

«Możemy wrócić do wioski – odezwał się zamyślonym głosem Geor gescu. – Ale w takim razie, skoro mamy dokładnie zbadać ruiny, jutro znów będziemy musieli tutaj przybyć. Zostańmy zatem tu na noc ".

Osobiście wolałem spędzić noc w wiosce, ale rozsądek Georgescu i widok jego notatnika przeważyły. Zebraliśmy suche drewno i niebawem na starodawnych płytach dziedzińca zapłonęło wesoło ognisko, podsycane jeszcze suchym mchem. Widok ognia najwyraźniej ożywił rumuńskiego archeologa. Pogwizdując radośnie pod nosem, dokładał do paleniska drew. Zbudował ruszt i zawiesił wyjęty z plecaka kociołek. Z zadowoleniem spoglądał na ognisko, nad którym warzyło się nasze jedzenie. Kiedy zaczął kroić chleb, bardziej przypominał Cygana niż Szkota.

Zanim kolacja była gotowa, słońce schowało się za horyzont. Ruiny zamku pogrążyły się w mroku i tylko na tle rozgwieżdżonego nieba maja czyły szkielety wież. Jakieś ptaki… sowy? A może nietoperze?… z łopotem skrzydeł wlatywały i wylatywały z czarnych oczodołów ruin, z których przed łaty strzały obrońców zamku raziły tureckich najeźdźców. Roz łożyłem materac obok ogniska. Jedzenie było przepyszne. Podczas kolacji rozmawialiśmy o historii zamku.

«Z tym miejscem wiąże się jedna z najsmutniejszych opowieści o Dra culi. Czy słyszał pan o jego pierwszej żonie?"

Potrząsnąłem głową.

«Okoliczni chłopi opowiadają historię, która jest zapewne prawdzi wa. Wiemy, że jesienią tysiąc czterysta sześćdziesiątego drugiego roku Dracuła uciekł z tego zamku i nie wrócił tu nawet wówczas, gdy ponownie odzyskał tron Wołoszczyzny w tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym roku, tuż przed swoją śmiercią. Ludowe pieśni głoszą, że Turcy ostrzelali zamek z armat ustawionych po drugiej stronie rzeki, a kiedy nic to im nie dało, ich dowódca nakazał następnego dnia przypuścić na fortecą generalny atak".

Georgescu umilkł na chwilę i dorzucił do ognia drew. W blasku ognia na jego smagłej twarzy zatańczyły cienie, rozbłysły złote zęby, a dwa loki jego kędzierzawych włosów do złudzenia przypominały rogi.

«W nocy pewien turecki niewolnik, daleki krewny Draculi, wystrzelił z łuku strzałę z wiadomością, że Dracula i jego rodzina powinni uciekać z zamku, by nie wpaść w ręce Turków. Niewolnik widział, jak żona Draculi czyta przy świecy przesłanie. Pieśni wieśniaków utrzymują, iż mał żonka hospodara świadczyła, iż prędzej zjedzą ją ryby w Argesie, niż do stanie się w ręce Turków. Jak sam pan wie, Turcy niezbyt przyjemnie traktowali jeńców. – Georgescu uśmiechnął się diabolicznie. – Wbiegła na wieżę, najprawdopodobniej właśnie tę, i rzuciła się z jej wierzchołka. Dracula oczywiście uciekł podziemnym pasażem. Do dziś ten odcinek rzeki nazywany jest Riul Doamnei, co znaczy Rzeka Księżniczki".

Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Za dnia widziałem to urwisko. Od rzeki dzieliła je niewyobrażalna odległość.

«Czy Dracula miał z nią dzieci? " – zapytałem.

«Oczywiście. Miał syna o imieniu Mihnea noszącego przydomek Zły, który rządził Wołoszczyzną na początku szesnastego wieku. Ten był chyba nawet gorszy od ojca. Zapoczątkował zresztą całą linię Mihneasów i Mir ceasów, z których każdy był gorszy od poprzedniego. Dracula ożenił się ponownie, tym razem z Węgierką, krewną Macieja Korwina, króla Wę gier. Pozostawili po sobie wielu Draculów".

«Czy na Wołoszczyżnie lub w Transylwanii żyją jeszcze jacyś ich po tomkowie? "

«Nie sądzę. Gdyby tacy istnieli, na pewno wpadłbym na ich ślad. Oderwał kawałek chleba i podał mi go. - Druga linia tego rodu posia dała ziemie w rejonie Szekleru i jej przedstawiciele bardzo szybko wymie szali się z Węgrami. Ostatni z ich wżenił się w arystokratyczny ród Ge tzich, ale i o nim słuch szybko zaginął".

Między jednym kęsem a drugim zapisywałem w notatniku jego opo wieść, choć nie sądziłem, by pomogła mi w poszukiwaniach grobowca.

Zadałem ostatnie pytanie, choć pośród otaczającego nas mroku uczyniłem to bardzo niechętnie.

«A czy możliwe jest, że ciało Draculi, by chronić je przed zbezczesz czeniem, przeniesiono ze Snagov właśnie tu? "

Georgescu zachichotał.

«Wciąż żywisz nadzieję, przyjacielu ze Snagav. Ale zapamiętaj sobie moje słowa. Tutaj również znajdowała się kaplica. Pod ziemią. Prowa dziły do niej schody. Przed laty, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, roz począłem wykopaliska. – Przesłał mi szeroki uśmiech. – Mieszkańcy wios ki nie odzywali się do mnie przez kilka tygodni. Ale krypta grobowa była pusta… ani jednej kosteczki".

Zaczął ziewać. Zgromadziliśmy więc przy ognisku nasz dobytek i roz łożyliśmy materace. Noc była bardzo zimna, więc cieszyłem się, że za brałem ze sobą ciepłą odzież. Spoglądałem w gwiazdy, które lśniły cu downie nad urwiskiem, i wsłuchiwałem się w pochrapywanie Georgescu.

W końcu zapadłem w drzemkę. Kiedy ponownie otworzyłem oczy, ognisko prawie się dopalało, a majaczące na tle nieba wierzchołki gór spowijała mgła. Zadrżałem z zimna i zamierzałem właśnie dorzucić do ognia drew, gdy w pobliżu dosłyszałem dziwny szelest, który zmroził mi krew. W ruinach nie byliśmy sami, a coś, co dotrzymywało nam towarzystwa, czaiło się bardzo blisko. Powoli podniosłem się z ziemi. Chciałem obudzić Georgescu, który w swoim cygańskim saku z naczyniami kuchen nymi z całą pewnością miał jakąś broń. Panowała martwa cisza, lecz nie wytrzymałem napięcia. Wsunąłem w ognisko jedną z gałęzi, a kiedy jej koniec zapłonął jasnym ogniem, ostrożnie uniosłem pochodnię nad głową.

Nieoczekiwanie w zaroślach porastających ruiny kaplicy, w blasku ognia, zalśniły czerwone ślepia. Przyjacielu, ze zgrozy włosy zjeżyły mi się na głowie. Oczy zbliżyły się, lecz trudno powiedzieć jak blisko. Przez długą chwilę mierzyły mnie spojrzeniem, a ja w irracjonalny sposób zdałem sobie sprawę z tego, że istota ta dobrze wie, kim jestem, i w tej chwili mnie ocenia. Wtedy też bestia zaczęła pełznąć z szelestem i częściowo wynurzyła się z mroku, rozejrzała się w prawo i w lewo, po czym ponownie zniknęła w ciemnościach. Był to wilk o zdumiewających rozmiarach. W blasku dogasającego ogniska dostrzegłem jego kosmate futro i potężny łeb. Zwierzę ruszyło w stronę ruin i po sekundzie zniknęło mi z oczu.

Leżałem na materacu bez ruchu. Teraz, kiedy już niebezpieczeństwo minęło, nie chciałem budzić swego kompana. Ale wciąż miałem w pamię ci przenikliwy, ostry wzrok bestii, która najwyraźniej mnie znała. Wresz cie chyba zmorzył mnie sen, lecz ciągle dochodził mnie odległy zew z pogrążonych w ciemnościach lasów. W końcu przebudziłem się na tyle, że wygrzebałem się z posłania i popełznąłem przez porośnięty zaroślami dziedziniec, by zerknąć poza mur warowni. Pode mną rozciągała się niezmierzona przepaść, dzieląca mnie od Argesu, ale po lewej stronie stok wypłaszczał się. Z dołu dobiegał gwar czyichś głosów. Mrok rozświetlała poświata obozowych ognisk. Przyszło mi do głowy, że w lesie Cyganie rozbili obóz. Postanowiłem rano zapytać o to Georgescu, ale ten nieocze kiwanie pojawił się obok mnie, przecierając zaspane oczy.

«Coś nie tak? " – zapytał, zerkając za mur.

«Czy to cygański obóz? "

Wskazałem poświatę bijącą spośród drzew. Georgescu parsknął śmie chem.

«Ależ skąd. Jesteśmy zbyt daleko od cywilizacji. - Ziewnął szeroko i nagle w zaspanych oczach pojawił mu się wyraz czujności. – To dziwne. Zbadajmy to bliżej ".

Wcale mi się ten pomysł nie podobał. Ale nałożyliśmy buty i ruszyli śmy bezszelestnie ścieżką w dół. Hałas narastał, wznosił się i opadał w pełnej grozy kadencji. To nie wilki -pomyślałem – ale ludzie. Starałem się ze wszystkich sił nie nadepnąć na żadną suchą gałązkę. Zauważyłem, że Georgescu sięgnął za pazuchę… Ma broń -pomyślałem z zadowoleniem. Niebawem ujrzeliśmy płonące między drzewami ognisko. Archeolog gestem wskazał mi, bym położył się obok niego w krzakach.

Na polanie tłoczyła się zdumiewająca liczba mężczyzn. Dwoma pierś cieniami otaczali płonące ognisko i zawodzili pieśń. Pierwszy rząd, za pewne najważniejszy, znajdował się najbliżej ognia i kiedy pienia osią gały szczytowe natężenie, stojący w tym pierścieniu ludzie unosili prawe ramiona w geście pozdrowienia, a każdy z uczestników kładł rękę na ple cach najbliższego towarzysza. Twarze tych mężczyzn, dziwacznie poma rańczowe w blasku ogniska, były spięte i nieruchome, oczy lśniły. Mieli na sobie dziwaczne mundury: ciemne kurtki, a pod nimi zielone koszule i czarne krawaty.

«Cóż to, na Boga jest? – zapytałem szeptem Georgescu. – Co mówią? "