W pewnym miejscu, gdzie teren robił się płaski, otoczyły nas srebrzyste pnie. Wjechaliśmy w bukowy las, jaki czasami – choć rzadko - można jeszcze spotkać w Anglii. Z całą pewnością widziałeś taki las. Podobne drzewa, o potężnych konarach pokrytych drobnym, zielonym listowiem, tworzyły baldachim nad głową Robin Hooda, kiedy brał swój leśny ślub. Pod kołami naszego wozu chrzęściły suche, spłowiałe, zeszłoroczne liście. Woźnica jednak nie dostrzegał piękna krajobrazu – zapewne żyjąc na stałe w takiej scenerii, nie postrzegał jej jako «piękna", lecz jako zwykły świat. Siedział przygarbiony na koźle pogrążony w złowróżbnym milczeniu. Georgescu pochłonięty był lekturą notatek dotyczących Snagov i nie miałem z kim podzielić się zachwytem nad urodą otaczającej nas przyrody.

Około południa las się skończył i dalsza droga prowadziła wśród rozległych pól – zielonych i złotych w promieniach prażącego słońca. Kiedy już zdobyliśmy sporą wysokość, ujrzałem w dole, poniżej zbitej gęstwiny lasu, opadającego stromo ku rozciągającej się u jego stóp dolinie i roz ległym polom uprawnym, niebieską wstęgę rzeki Arges. Po jej drugiej stronie wznosiły się niewyobrażalnie strome stoki porośnięte gęstym la sem. Kraina taka pasowała bardziej do orłów niż ludzi. Z podziwem pomyślałem o potyczkach Turków z chrześcijanami. Wydawało mi się, że imperium, decydując się na walkę w takim terenie, wykazało największą głupotę. Doskonale rozumiałem Vlada Draculę, który wybrał to właśnie miejsce na swoją twierdzę. Inna rzecz, iż w takim terenie nawet forteca nie była mu specjalnie potrzebna.

Woźnica zatrzymał konie, zeskoczył z kozła i zaczął rozpakowywać na sze wiktuały. Południowy posiłek zjedliśmy na trawie pośród porastających okolicę dębów i olch. Później nasz przewodnik położył się pod drzewem, nasunął na twarz kapelusz i zapadł w sen. Georgescu poszedł w jego ślady, jakby taka drzemka stanowiła w tych stronach rytuał. Spali dobrą godzinę, a ja w tym czasie włóczyłem się po okolicznych łąkach. Panowała niesamowita cisza, mącona jedynie szumem drzew dobiega jącym od strony lasu. Niebo było nieskazitelnie błękitne. Kiedy dotarłem do skraju polany, poniżej dostrzegłem podobną, na której jednak siedział pasterz przybrany w białą guńkę i brązowawy kapelusz o szerokim ron dzie. Otaczało go, niczym biały obłok, stado owiec. Odniosłem dziwaczne wrażenie, że przebywa na tym odludziu jeszcze od czasów Trojana. Spły nął na mnie niewyobrażalny spokój. Opuściła mnie wszelka myśl o na szych makabrycznych poszukiwaniach. Przyszło mi do głowy, iż na tych łąkach mógłbym żyć jako pasterz tysiące i tysiące lat.

Po południu pokonywaliśmy coraz bardziej stromy teren. W końcu dotarliśmy do wioski. Georgescu powiadomił mnie, że jest to ostatnie osied łe przed ruinami fortecy. Oświadczył, iż zatrzymamy się w miejscowej gospodzie, gdzie pokrzepimy się szklaneczką sławetnej brandy zwanej tu pdlinca. Woźnica dał nam niedwuznacznie do zrozumienia, że pozostanie z końmi w wiosce, kiedy my na piechotę ruszymy do zamku. Za żadne pie niądze nie poszedłby z nami do ruin, nie mówiąc już o spędzeniu tam nocy. Kiedy zacząłem nalegać, odwarknął: «Pentru nimica in limę", po czym dotknął rzemyka na szyi. Georgescu przetłumaczył mi jego słowa: «Absolutnie nie". Mężczyzna tak obstawał przy swoim, iż w końcu rumuński archeolog wybuchnął śmiechem i oświadczył, że jednak dalszą drogę musimy odbyć pieszo. Dziwiłem się trochę, iż mój kompan tak chętnie zgodził się na nocleg pod gołym niebem, zamiast wrócić do wioski, zwłaszcza że mnie również nie bawiła perspektywa spędzenia nocy w ruinach zamku.

Ostatecznie zostawiliśmy naszego woźnicę z końmi i szklaneczkami brandy, a sami, objuczeni tobołkami z żywnością i kocami, ruszyliśmy w drogę. Idąc główną ulicą wioski, pomyślałem o bojarach z Tirgoviste kuśtykających tą samą drogą w kierunku twierdzy, a następnie przypomniałem sobie to, co widziałem – a może tylko zmyśliłem sobie, że widziałem – w Stambule, i ogarnął mnie niepokój.

Droga stawała się coraz węższa, po czym zamieniła się w zwykłą ścieżkę prowadzącą przez las. Była teraz bardziej stroma. Pokonawszy ostatni, prawie pionowy odcinek, nieoczekiwanie znaleźliśmy się na wietrznej, skalistej, przypominającej gigantyczny kręgosłup jakiegoś stwora grani, wznoszącej się nad granicą lasu. Na najwyższym kręgu stały szczątki dwóch baszt i resztki murów - wszystko, co pozostało po warowni Draculi. Z zamku rozciągał się zapierający dech w piersi widok. Daleko w dole wiła się połyskliwa wstęga rzeki Arges, widać było porozrzucane tu i ówdzie wioski i wznoszące się nad nimi kamienne stoki gór. Daleko po południowej stronie majaczyły niskie pagórki. Georgescu wyjaśnił mi, że są to niziny Wołoszczyzny. Na północy cięły niebo wyniosłe wierzchołki, z których wiele pokrytych było śniegiem. Ruszyliśmy podniebną, skalną percią, gdzie królowały już tylko orły.

Georgescu ruszył przodem po ruchomych głazach i niebawem stanę liśmy pośród ruin zamku. Twierdza nie była duża. Jej resztki porastały dzikie kwiaty i karłowate drzewka, a mury pokrywał mech oraz wapienne liszaje. Niebo kłuły ciemne kikuty dwóch zachowanych baszt. Georgescu wyjaśnił, że zamek pierwotnie miał aż pięć wież, z których wartownicy wypatrywali tureckich watah najeżdżających krainę. Na głównym dziedzińcu znajdowała się niegdyś studnia oraz – wedle legendy – sekretne wejście do podziemnego pasażu prowadzącego do pieczary znajdującej się nieopodal Argesu. Tamtędy właśnie w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim wymknął się Turkom Dracula po prawie pięcioletnim władaniu zamkiem. Najwyraźniej nigdy już do warowni nie wrócił. Georgescu sądził, że w sklepionej piwnicy w jednym z rogów dziedzińca mieściła się kiedyś zamkowa kaplica. W ścianach wyniosłych wież ptaki wiły swe gniazda, spod nóg uciekały nam jaszczurki i inne drobne zwierzęta. Byłem pewien, że niebawem natura bez reszty przejmie to miejsce dla siebie.

Kiedy skończyliśmy obchód zamku, słońce dotykało majaczących na horyzoncie wzgórz. Cienie skał, drzew i wież znacznie się wydłużyły, po woli nadciągał zmierzch.

«Możemy wrócić do wioski – odezwał się zamyślonym głosem Geor gescu. – Ale w takim razie, skoro mamy dokładnie zbadać ruiny, jutro znów będziemy musieli tutaj przybyć. Zostańmy zatem tu na noc ".

Osobiście wolałem spędzić noc w wiosce, ale rozsądek Georgescu i widok jego notatnika przeważyły. Zebraliśmy suche drewno i niebawem na starodawnych płytach dziedzińca zapłonęło wesoło ognisko, podsycane jeszcze suchym mchem. Widok ognia najwyraźniej ożywił rumuńskiego archeologa. Pogwizdując radośnie pod nosem, dokładał do paleniska drew. Zbudował ruszt i zawiesił wyjęty z plecaka kociołek. Z zadowoleniem spoglądał na ognisko, nad którym warzyło się nasze jedzenie. Kiedy zaczął kroić chleb, bardziej przypominał Cygana niż Szkota.

Zanim kolacja była gotowa, słońce schowało się za horyzont. Ruiny zamku pogrążyły się w mroku i tylko na tle rozgwieżdżonego nieba maja czyły szkielety wież. Jakieś ptaki… sowy? A może nietoperze?… z łopotem skrzydeł wlatywały i wylatywały z czarnych oczodołów ruin, z których przed łaty strzały obrońców zamku raziły tureckich najeźdźców. Roz łożyłem materac obok ogniska. Jedzenie było przepyszne. Podczas kolacji rozmawialiśmy o historii zamku.

«Z tym miejscem wiąże się jedna z najsmutniejszych opowieści o Dra culi. Czy słyszał pan o jego pierwszej żonie?"

Potrząsnąłem głową.

«Okoliczni chłopi opowiadają historię, która jest zapewne prawdzi wa. Wiemy, że jesienią tysiąc czterysta sześćdziesiątego drugiego roku Dracula uciekł z tego zamku i nie wrócił tu nawet wówczas, gdy ponownie odzyskał tron Wołoszczyzny w tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym roku, tuż przed swoją śmiercią. Ludowe pieśni głoszą, że Turcy ostrzelali zamek z armat ustawionych po drugiej stronie rzeki, a kiedy nic to im nie dało, ich dowódca nakazał następnego dnia przypuścić na fortecę generalny atak".

Georgescu umilkł na chwilę i dorzucił do ognia drew. W blasku ognia na jego smagłej twarzy zatańczyły cienie, rozbłysły złote zęby, a dwa loki jego kędzierzawych włosów do złudzenia przypominały rogi.

«W nocy pewien turecki niewolnik, daleki krewny Draculi, wystrzelił z łuku strzałę z wiadomością, że Dracula i jego rodzina powinni uciekać z zamku, by nie wpaść w ręce Turków. Niewolnik widział, jak żona Draculi czyta przy świecy przesianie. Pieśni wieśniaków utrzymują, iż mał żonka hospodara świadczyła, iż prędzej zjedzą ją ryby w Argesie, niż do stanie się w ręce Turków. Jak sam pan wie, Turcy niezbyt przyjemnie traktowali jeńców. – Georgescu uśmiechnął się diabolicznie. – Wbiegła na wieżę, najprawdopodobniej właśnie tę, i rzuciła się z jej wierzchołka. Dracula oczywiście uciekł podziemnym pasażem. Do dziś ten odcinek rzeki nazywany jest Riul Doamnei, co znaczy Rzeka Księżniczki".

Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Za dnia widziałem to urwisko. Od rzeki dzieliła je niewyobrażalna odległość.

«Czy Dracula miał z nią dzieci? " – zapytałem.

«Oczywiście. Miał syna o imieniu Mihnea noszącego przydomek Zły, który rządził Wołoszczyzną na początku szesnastego wieku. Ten był chyba nawet gorszy od ojca. Zapoczątkował zresztą całą linię Mihneasów i Mir ceasów, z których każdy był gorszy od poprzedniego. Dracula ożenił się ponownie, tym razem z Węgierką, krewną Macieja Korwina, króla Wę gier. Pozostawili po sobie wielu Draculów".

«Czy na Wołoszczyżnie lub w Transylwanii żyją jeszcze jacyś ich po tomkowie? "

«Nie sądzę. Gdyby tacy istnieli, na pewno wpadłbym na ich ślad. Oderwał kawałek chleba i podał mi go. – Druga linia tego rodu posia dała ziemie w rejonie Szekleru i jej przedstawiciele bardzo szybko wymie szali się z Węgrami. Ostatni z ich wżenił się w arystokratyczny ród Ge tzich, ale i o nim słuch szybko zaginał".