Изменить стиль страницы

– Bo wolę być bezwzględnym mordercą niż pedałem.

Ciężar tego stwierdzenia jak gdyby na dłużej zawisł w powietrzu. Sarze jeszcze nigdy nikogo nie było aż tak żal.

– Po prostu nie jestem prawym człowiekiem. – Urwał na chwilę, z trudem nad sobą panując. – Gdybym miał nóż i mógł to z siebie wyciąć, nie wahałbym się przez chwilę. Wyciąłbym swoje cholerne serce, byle tylko być normalnym.

– Jesteś normalny. Nic ci nie dolega.

– I tak już za późno.

– Przecież możesz odwołać swoje zeznania, choćby i zaraz. Nie musisz uciekać. Jesteś niewinny, Robercie. Nic złego nie zrobiłeś. Śmierć Swana to nie twoja wina.

– We wszystkim zawiniłem – powiedział z naciskiem. – Zgrzeszyłem, Saro. Sprzeniewierzyłem się Bogu. Złamałem daną Mu obietnicę. Zadawałem się z innym mężczyzną. I z całego serca życzyłem mu śmierci. Jessie tylko pociągnęła za spust, ale to ja wydałem na niego wyrok. Ja go sprowadziłem do naszego domu. Nie ma już dla mnie drogi odwrotu.

– Jesteś, jaki jesteś – podjęła jeszcze jedną próbę, chociaż nie wierzyła, że zdoła go przekonać. – Nie masz się czego wstydzić.

– Owszem, mam – rzekł, sięgając po pistolet.

– Boże…

Wymierzył jej w twarz. Sara zamknęła oczy, wędrując myślami do tych wszystkich rzeczy, których nie zdążyła jeszcze w życiu zakosztować. Nie wiedziała, jak rodzice zniosą jej śmierć. Tessa nadal jej potrzebowała, a Jeffrey… Tyle jeszcze chciała mu powiedzieć. Oddałaby teraz wszystko, byle tylko znaleźć się przy nim, znowu móc się do niego przytulić.

– Nie jesteś mordercą – wydusiła przez zaciśnięte gardło.

– Bardzo mi przykro – rzekł, podchodząc tak blisko, że poczuła bijącą od niego woń potu.

Kiedy dźgnął ją lufą w czoło, znów zaczęła szlochać. Bała się otworzyć oczy. Jej uszy wypełnił szczęk przestawianego bezpiecznika i jeszcze jedne, ledwie słyszalne przeprosiny.

– Proszę – szepnęła. – Nie rób tego. Proszę. – Przyszło jej nagle do głowy, że jest sposób, aby go przechytrzyć. Rzuciła desperacko: – Jestem w ciąży.

Jeszcze przez parę sekund czuła na czole zimny dotyk metalu. A potem doleciało ją stłumione przekleństwo Roberta.

Otworzyła oczy. Stał tyłem do niej. Ramiona mu dygotały. Pomyślała, że płacze, ale gdy się odwrócił, ogarnęło ją przerażenie. Chichotał bezgłośnie.

– Jesteś w ciąży? – powtórzył, jakby to był świetny dowcip.

– Robercie…

– Jemu wszystko przychodzi z łatwością.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wielki popełniła błąd.

– Nie chciałam…

– Jezu… – syknął, znów wymierzając pistolet w jej głowę. Ale tym razem ręka silnie mu się trzęsła. Opuścił ją szybko. – Kurwa mać!

– Jeffrey jeszcze o tym nie wie – powiedziała, desperacko usiłując poprawić swoją sytuację. – Nic jeszcze nie wie.

– I się nie dowie! – Ponownie do niej wymierzył.

– Dowie się! – krzyknęła. – Po sekcji zwłok! – Robertowi szczęka opadła, zaczęła więc mówić pospiesznie: – Naprawdę chcesz, żeby się dowiedział właśnie w taki sposób? Chcesz, żeby poznał prawdę dopiero po mojej śmierci? Bo na pewno ją pozna. Ostatecznie i tak się dowie.

– Dość! – rozkazał ostro, przytykając jej lufę do czoła. – Ani słowa więcej!

– To chłopiec! – pisnęła histerycznie, coraz bardziej przerażona. – Mielibyśmy chłopca. Jeffrey miałby syna.

Znowu opuścił broń, ale teraz nie było mu już do śmiechu.

– Dobrze wiesz, jak to jest, kiedy straci się dziecko – wydukała, trzęsąc się tak silnie, że cały fotel dygotał wraz z nią. – Dobrze wiesz, jak to jest.

Wolno pokiwał głową, jakby wcale jej nie słuchał, tylko prowadził milczący dyskurs z samym sobą. Raz i drugi poruszył wargami, lecz nie wydobył się spomiędzy nich żaden dźwięk. W końcu zabezpieczył pistolet i wetknął go za pasek spodni. Znowu sięgnął po rolkę taśmy izolacyjnej.

Patrzyła na niego w osłupieniu, mając świadomość, że za chwilę zaklei jej usta, by spokojnie zabić ją bez słowa protestu.

– On mnie kocha – jęknęła, naprężając mięśnie, żeby oswobodzić przynajmniej ręce.

Oderwał kawałek taśmy.

– Chcesz go pozbawić tego wszystkiego? – zapytała jednym tchem. – Chcesz mu odebrać syna? Jeszcze nienarodzonego? – Strach coraz silniej ściskał ją za gardło, ale nie mogła przestać, mając świadomość, że już nigdy nie będzie miała okazji wymówić tych słów. – Przecież to nasze dziecko – starała się włożyć w te słowa jak najwięcej miłości. – Nasze dziecko.

Chyba uderzyła go namiętność wyczuwalna w jej głosie, bo nagle znieruchomiał.

– Noszę w sobie jego dziecko – powtórzyła, czując, jak niespodziewanie ogarnia ją spokój, jak gdyby już się pogodziła z tym, co ją czeka. Jeśli nawet nie umiała tego logicznie wyjaśnić, to przynajmniej uwolniła się od strachu. – Nasze dziecko.

– On i tak cię skrzywdzi – rzekł Robert. – Wszyscy, którzy go kochają, wcześniej czy później kończą ze złamanym sercem.

– Kiedy się kogoś naprawdę kocha, podejmuje się takie ryzyko.

W zamyśleniu musnął palcem jej usta, jakby chciał zetrzeć krew z rozciętej wargi. Zanim zdążyła się zorientować, pochylił się szybko i ją pocałował. Był to chyba najdelikatniejszy i najbardziej niewinny pocałunek, jaki w życiu dostała, zresztą była zbyt zaskoczona, żeby zareagować.

– Przepraszam – powiedział, po czym błyskawicznie zakleił taśmą jej usta. Odsunął się o krok, skrzyżował ręce na piersi i dodał: – Wybacz, że cię skrzywdziłem. Już tyle osób skrzywdziłem w swoim życiu. – Zasępił się, jakby głos rozsądku podpowiadał mu co innego. – Jeffrey pewnie pomyśli, że chciałem się na nim odegrać. Powiedz mu, że to nieprawda, dobrze? Nigdy nie potrafiłem czuć do niego żadnej urazy. Nawet przez chwilę.

Pokiwała głową, nie mogąc już odpowiedzieć.

– I powiedz mu, że będzie świetnym ojcem, a ja nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym go pozbawił tej możliwości. Chcę, by wiedział, że zawsze był moim najlepszym przyjacielem i że nigdy nie czułem do niego nic więcej.

Sara jeszcze raz pokiwała głową, usiłując zrozumieć, co się zmieniło w jego planach.

– Przykro mi, że musiałem cię zakneblować, chociaż obiecywałem, że tego nie zrobię.

Odwrócił się i szybko wyszedł z sypialni. Parę sekund później trzasnęły drzwi samochodu i rozległ się odgłos uruchamianego silnika. Po głośnym warkocie i zgrzytaniu skrzyni biegów Sara domyśliła się, że Robert wyjeżdża swoją półciężarówką na ulicę.

Zapadła cisza.

Znowu zaniosła się szlochem, ale tym razem z ulgi. Nie pamiętała, kiedy dotąd wylała aż tyle łez. Pociekło jej z nosa, toteż chlipnęła raz i drugi, nie mogąc oddychać ustami. Z powodu knebla radość minęła jak nożem uciął, gdyż naszły ją obawy, że się udusi. Minęło dobrych kilka sekund, zanim zwalczyła w sobie narastającą klaustrofobię. Musiała się jakoś uwolnić. Nie mogła tak siedzieć w fotelu i czekać, aż Neli z Oposem czy też Jeffrey przybędą jej na ratunek. Nie mogła dopuścić, by ktokolwiek, a zwłaszcza Jeffrey, odnalazł ją w takim stanie. Już nigdy więcej nie mogła się nikomu taka pokazać.

Rozejrzała się gorączkowo w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby wykorzystać do uwolnienia się z więzów. Gdyby rozkołysała fotel w przód i w tył, zapewne przewróciłaby się na twarz i znalazła w jeszcze gorszym położeniu. Zaczęła więc rytmicznie kiwać się na boki i w końcu zdołała go przeważyć przez jeden biegun. Huknęła głową o podłogę, aż pociemniało jej w oczach. Natychmiast wróciły wcześniejsze sensacje, dzwonienie w uszach, mgła przed oczami i silne mdłości. Na szczęście zdominował je ostry ból w ramieniu, którym uderzyła o podłogę. Jednocześnie poczuła, że poręcz fotela nieco się obluzowała. Zaczęła szarpać ręką w przód i w tył, mając nadzieję jeszcze bardziej nadwerężyć starą konstrukcję, ale nic to nie dało. Przyszło jej na myśl, że ten fotel, zapewne dużo od niej starszy, jest najlepszym przykładem, jak solidne meble kiedyś produkowano.

Uspokoiła oddech, próbując wymyślić, co dalej robić. Ciężkie masywne bieguny fotela nie pozwalały na zmianę pozycji. Robert przytwierdził jej ręce w nadgarstkach, toteż swobodnie poruszała palcami. Gdyby zdołała przynajmniej pochylić się mocno do przodu, prawdopodobnie udałoby jej się odkleić taśmę z ust. A gdyby pozbyła się knebla, mogłaby zacząć wzywać pomocy. Desperacko chwyciła się tej myśli. Nieważne, czy ktoś by ją usłyszał, bo gdyby tylko zaczęła krzyczeć, od razu poczułaby się lepiej.

Zebrawszy w sobie wszystkie siły, spróbowała ciągnąć rękę w kierunku ust. Po kilku minutach spociła się na tyle, że mogła już w niewielkim zakresie przesuwać rękę pod taśmą, która zrolowała się w cienki zwitek wrzynający się głęboko w skórę. Podbudowana tym efektem, zaczęła energiczniej szarpać ręką w przód i w tył, nie zważając na to, że coraz boleśniej obciera sobie nadgarstek. Kiedy klej z taśmy pościerał się w masę lepkich czarnych kulek, z całej siły pchnęła rękę do przodu, naciągając zrolowany plastik o parę centymetrów. Ale gdy chciała cofnąć rękę, wbił jej się tak głęboko w skórę, że aż pociekła krew.

Zaczęła rozpatrywać swoją sytuację jak równanie matematyczne z kilkoma niewiadomymi, z których jedną stanowiła przede wszystkim jej własną wytrzymałość. Wygięła się tak mocno do przodu, jak tylko pozwalała jej taśma krępująca pod pachami i mocowanie przy poręczy fotela, przy czym aż jęknęła cicho, tak zabolało stłuczone ramię. Powtarzała jednak raz za razem ten sam ruch, dopóki nie poluzowała na tyle więzów, że mogła wreszcie dotknąć ust czubkami palców. Dłoń zsiniała jej już z braku krążenia, zanim zdołała paznokciem środkowego palca zahaczyć o brzeg taśmy.

Zrobiła sobie krótką przerwę i odliczyła powoli do sześćdziesięciu. W ciągu tej minuty nieprzyjemne świerzbienie w ramieniu i na całej długości ręki znacznie osłabło. Kiedy ponownie zgięła się wpół i sprawdziła, że naprawdę może dosięgnąć brzegu taśmy, na nowo wstąpiła w nią nadzieja. Znów zaczęła się szarpać, jednocześnie poruszając obślinionymi wargami, żeby zmniejszyć powierzchnię styku kleju ze skórą. Przy którejś próbie udało jej się w końcu zacisnąć kciuk i palec wskazujący na oderwanym brzegu taśmy. Szarpnęła głową do tyłu.