Zaczerpnął głęboko powietrza i westchnął głośno. Nie, Robert nie mógł jej zabić. Przecież nawet nie wiedział, jak zginęła. Zamordował ją ktoś inny, kto również przyprowadził Julię do tej jaskini. Może się pokłócili? A może zabójca po prostu się nią znudził? Wiele razy miał do czynienia z podobnymi wypadkami, kiedy służył w policji w Birmingham. Aż trudno było uwierzyć, do jak idiotycznych wyjaśnień uciekali się ludzie próbujący uzasadnić fakt, że odebrali komuś życie. Niewykluczone, że morderca regularnie chodził w każdą niedzielę do kościoła i po pracy, na podwórku za domem grywał ze swoimi dziećmi w piłkę, wmówiwszy sobie, że wcale nie jest złym człowiekiem, bo Julia Kendall sama się o to napraszała. Na tę myśl Jeffreya aż ścisnęło w gardle.
Położył nogi na stoliku i rozejrzał się po mrocznej jaskini. Kiedy ją odkryli, pomyślał, że to najwspanialsza kryjówka na świecie. Teraz wydawała mu się tylko zimną i wilgotną jamą w skale, tym bardziej odpychającą, że ktoś zamienił ją w grobowiec.
Wstał i wyszedł na zalaną słońcem polankę.
Nie spiesząc się zbytnio, ruszył przez las z powrotem w kierunku domu pogrzebowego, zastanawiając się, co dalej robić. Chciał znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania, raz na zawsze wyjaśnić wszystkie zagadki.
Nie miał co liczyć na szczerość Roberta, ale był przecież gliniarzem nawykłym do braku współpracy ze strony głównego podejrzanego. Pomyślał więc, że powinien tak właśnie działać, czyli patrzeć na wszystko oczyma policjanta i zapomnieć o chęci ratowania za wszelką cenę przyjaciela z opresji. I od razu nasunął mu się wniosek, że pominął najważniejszy etap dochodzenia: rozmowę z rodziną ofiary.
Kilka lat przed przeprowadzką do Heartsdale Jeffrey urządził sobie dwutygodniową wycieczkę po całym południu Stanów Zjednoczonych i odwiedził wiele spośród historycznych budowli, o których czytał w młodości. Wyruszył na nią pod wpływem nagłego impulsu, pragnąc się wyrwać na jakiś czas z Birmingham, gdy asystentka prokuratora okręgowego zaczęła na niego mocniej naciskać, mimo że tłumaczył jej wielokrotnie, iż pod żadnym pozorem się z nią nie ożeni. Wspominał tamtą wyprawę jako jeden z najprzyjemniejszych okresów w życiu.
Zwiedził wtedy między innymi słynną posiadłość Vanderbiltów w Biltmore „Belle Monte” oraz dom Tomasza Jeffersona „Monticello”. Obejrzał zabytkowe okręty i pola słynnych bitew. Przeszedł szlak, którym Grant zdobywał Atlantę. Wędrując po śródmieściu po odwiedzeniu słynnej „Ruiny” – starej kamienicy, która przestała być ruiną, gdy podniesiono ją do rangi zabytku, ponieważ tam właśnie Margaret Mitchell napisała Przeminęło z wiatrem – natknął się na klasycystyczny dworek o nazwie „Swan House”.
Rodzina Inmanów, podobnie jak większość najznamienitszych rodów w Georgii, dorobiła się na plantacjach bawełny i postanowiła wznieść dom, który będzie symbolizował jej bogactwo. Zaangażowała miejscowego architekta, niejakiego Philipa Trammella Shutzego, ten zaś stworzył prawdziwą perłę architektury. Właśnie w „Swan House” Jeffrey mógł podziwiać najpiękniejsze pomieszczenia, w jakich do tej pory bywał, między innymi łazienkę wyłożoną aż po sufit różowym marmurem, tak pomalowanym, by przypominał biały kamień, bo pani domu nie podobał się jego pierwotny kolor. Kiedy już cała grupa wyszła z budynku, wśliznął się do ogromnej biblioteki tylko po to, by popatrzeć na zgromadzone tam stare książki. Nigdy wcześniej nie widział ich aż tylu, jednakże oprócz zachwytu niezwykłym księgozbiorem poczuł jeszcze coś innego, olbrzymią pokorę.
W przeciwieństwie do tamtej rezydencji, dom Luke’a Swana był rozsypującą się ruiną już wiele lat temu. Kiedy inspekcja budowlana zarządziła eksmisję, rodzice Luke’a przenieśli się do przyczepy mieszkalnej, zaparkowanej na podjeździe. Do dziś na werandzie leżały wysokie sterty pożółkłych gazet, toteż wystarczyłaby jedna iskra, żeby stary barak stanął w płomieniach. Z daleka emanował biedą i beznadzieją, skłaniając do wniosku, że nie całe ubogie rolnicze Południe wyszło obronną ręką z okresu odbudowy.
Ledwie zatrzymał wóz na bitej drodze przed domem, od razu podbiegło do niego sześć czy siedem wychudzonych psów, pełniących tu rolę swoistego systemu alarmowego. Wręcz majestatyczna skrzynka na listy, która wznosiła się przy podjeździe co najmniej na półtora metra, miała na boku krzywo wymalowany numer. Niezbyt pewny, czy dobrze trafił, jeszcze raz spojrzał na adres widniejący na kartce, którą wyrwał ze zniszczonej książki telefonicznej w budce. Pochodziła co najmniej sprzed dziesięciu lat, wiedział jednak, że mieszkańcy Sylacaugi nie zmieniają zbyt często adresu. Znalazł w niej dwóch ludzi o tym nazwisku, ale nie trzeba było specjalnej wyobraźni, by zgadnąć, że rodzina Luke’a nie może mieszkać w pobliżu wiejskiego klubu.
Z przyczepy mieszkalnej wyjrzała staruszka, wspierając się na grubej drewnianej lasce, zeszła na pustak pełniący rolę schodka pod drzwiami i zawołała:
– Do nogi!
Wszystkie psy natychmiast skupiły się wokół niej. Mocno zapadnięte policzki kobiety świadczyły, że zostawiła swoją sztuczną szczękę prawdopodobnie w szklance z wodą.
– Pan od kabla? – zapytała.
– Kabla?… – Obejrzał się na samochód matki, zdziwiony, że staruszka wzięła go za technika telewizji kablowej. – Nie, proszę pani. Przyjechałem porozmawiać z panią na temat Luke’a.
Powykręcaną artretyzmem kościstą dłonią zgarnęła poły szlafroka. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że mruży załzawione oczy, jakby słabo na nie widziała. Niemal czytając w jego myślach, wyjaśniła:
– Mam kataraktę.
Mówiła z tak silnym akcentem, że musiał wytężać słuch, by ją zrozumieć.
– Przykro mi.
– Przecież to nie pańska wina, prawda? – skwitowała łagodnym tonem. – Proszę wejść. Tylko niech pan uważa na stopień. Mój wnuczek miał go poprawić, ale teraz… Cóż, chyba już pan wie, co się z nim stało.
– Tak, proszę pani.
Jeffrey spojrzał z boku na pustak. Deszczówka spływająca z rynny przyczepy mieszkalnej podmyła go z jednej strony, dlatego się bujał. Bez namysłu zgarnął nogą trochę ziemi i żwiru pod jeden róg i wszedł za staruszką do środka.
– Trochę tu ciasno – powiedziała, zdobywając się na jeden z największych eufemizmów, jakie w życiu słyszał.
W rzeczywistości wnętrze przyczepy wyglądało jak chlew, wąskie i kiszkowate pomieszczenie mogło przyprawić o klaustrofobię. Pod ścianami leżały stosy gazet i czasopism, aż cisnęło się na usta pytanie, po co staruszce tyle makulatury.
– Mój zmarły mąż bardzo lubił czytać – wyjaśniła, wskazując sterty papierzysk. – Po jego śmierci jakoś nie mogłam się tego pozbyć. Zabrała go rozedma płuc. Pan nie pali, prawda?
– Nie, proszę pani – odparł, przeciskając się za nią do środkowej części będącej połączeniem kuchni z jadalnią i salonikiem, choć mającej najwyżej trzy metry długości i niewiele ponad metr szerokości. Panował tu zaduch, w powietrzu unosiła się woń potu, kurzego łoju i jakichś maści przeciwbólowych powszechnie stosowanych przez ludzi w jej wieku.
– To dobrze – mruknęła, wyciągając przed siebie ręce, żeby wymacać kant stołu i dojść do krzesła. – Palenie to straszny nałóg. Sprowadza na człowieka okrutną śmierć.
Za nią na półce dostrzegł plik czasopism poświęconych broni palnej, jak również kilka wydawnictw przeznaczonych wyłącznie dla mężczyzn. Aż zerknął ciekawie na kobietę, zastanawiając się, czy ona w ogóle ma pojęcie, że tuż przy niej leży gwiazdkowe wydanie „Penthouse’a” z 1978 roku.
– Proszę siadać, jeśli znajdzie pan kawałek wolnego miejsca – powiedziała. – Niech pan coś zgarnie na bok. Mój Luke zawsze siadał po tamtej stronie stołu, aby mi poczytać. – Wyciągnęła rękę do tyłu, żeby wymacać za sobą krzesło. Jeffrey szybko wziął ją pod rękę i pomógł usiąść. – Bardzo lubię „National Geographic”, ale Reader’s Digest” jest jak dla mnie zbyt liberalny.
– Ma pani kogoś, kto teraz będzie mógł się panią zaopiekować?
– Nie, miałam tylko Luke’a. Jego matka uciekła z komiwojażerem, a ojciec, to znaczy mój najmłodszy syn, Ernest, zawsze był nic niewart. Zmarł w zakładzie karnym.
– Przykro mi – rzekł Jeffrey, ostrożnie stawiając stopy na lepiącym się dywaniku. Początkowo chciał usiąść przy stole, ale się rozmyślił i tylko oparł o niego.
– Często pan przeprasza za różne rzeczy, które nie mają z panem nic wspólnego – zauważyła staruszka, macając ręką po stole. Stał na nim talerzyk z krakersami, tyle że Jeffrey nie miał pojęcia, jak ona zamierza je gryźć. Kobieta włożyła jednego do ust, ale wcale nie próbowała gryźć, tylko roztarła go językiem o podniebienie. Wypluwając istną fontannę okruchów, poinformowała: – Kabel nie działa już od dwóch dni. Oglądałam właśnie mój ulubiony teleturniej, kiedy ekran zgasł.
Chciał znowu powiedzieć, że mu przykro, ale ugryzł się w język.
– Mogłaby mi pani opowiedzieć o swoim wnuku?
– To był bardzo dobry chłopak – wycedziła i wargi jej lekko zadrżały. – Wciąż trzymają go w domu pogrzebowym?
– Nie wiem. Chyba tak.
– Nie mam pojęcia, skąd miałabym wziąć pieniądze, żeby go pochować. Dostaję tylko zasiłek z opieki społecznej i tych parę marnych groszy emerytury z młyna.
– Pracowała pani w młynie?
– Tak, dopóki jeszcze trochę widziałam – odrzekła, oblizując wargi. Obróciła jeszcze w ustach rozkruszonego krakersa i przełknęła. – To było jakieś cztery, może pięć lat temu.
Wyglądała na sto lat, ale przecież nie mogła mieć aż tyle, skoro jeszcze niedawno pracowała.
– Luke chciał mnie zawieźć na operację – mówiła dalej, wskazując swoje oczy. – Ale ja nie wierzę lekarzom. I nigdy nie byłam w szpitalu. Nawet tam nie rodziłam – oznajmiła z dumą. – Zawsze powtarzam, że trzeba brać obowiązek, jaki Bóg nakłada na człowieka, i iść z nim przez życie.
– To bardzo mądre podejście – przyznał Jeffrey, choć nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógł wybrać ślepotę do końca życia.
– Dobry chłopak, bardzo się mną opiekował. – Sięgnęła po następnego krakersa, a Jeffrey obejrzał się na maleńką kuchenkę, zachodząc w głowę, czy staruszka ma jeszcze coś do jedzenia oprócz nich.