Изменить стиль страницы

39

Lydia rozejrzała się wokół. Była trochę za bardzo odsłonięta, ale nic nie mogła na to poradzić. Na głowie miała krótką perukę koloru jasnoblond – upodabniającą ją do Denise Vanech z opisu Bacarda. Zapukała do drzwi pokoju. Zasłona obok drzwi poruszyła się. Lydia powiedziała z uśmiechem: – Tatiana?

Dziewczyna nie odpowiedziała.

Lydia wiedziała, że dziewczyna prawie nie mówi po angielsku.

Zastanawiała się, jak to rozegrać. Czas odgrywał kluczową rolę…

Trzeba zatrzeć wszystkie ślady i pozamykać wszystkim usta… Kiedy mówi to ktoś taki jak Bacard, który zawsze twierdził, że nie lubi widoku krwi, natychmiast rozumiesz, o co chodzi. Lydia i Heshy rozdzielili się. Ona przyjechała tutaj. Spotkają się później.

– W porządku, Tatiano – powiedziała przez drzwi.

– Przyszłam ci pomóc.

Tamta nie ruszyła się.

– Jestem przyjaciółką Pavla – spróbowała. – Znasz Pavla?

Zasłona odsunęła się. Na moment mignęła za nią twarz młodej dziewczyny, wymizerowana i dziecinna. Lydia skinęła głową. Tamta nadal nie otwierała drzwi. Lydia rozejrzała się na boki. Nikogo nie zobaczyła, ale wciąż czuła się zbyt odsłonięta.

Trzeba szybko zakończyć sprawę. – Zaczekaj – powiedziała.

Patrząc na zasłonę, sięgnęła do torebki. Wyjęła karteczkę i długopis. Napisała coś, starając się, żeby obserwująca ją zza zasłony dziewczyna widziała, co robi. Potem zamknęła długopis i podeszła do okna. Przycisnęła kartkę do szyby, by Tatiana mogła ją przeczytać. Jakby wywabiała spłoszonego kota spod kanapy.

Tatiana powoli podeszła do okna. Lydia nie ruszała się, żeby jej nie przestraszyć. Tatiana przysunęła twarz do szyby. Kici, kici.

Lydia widziała jej twarz. Dziewczyna mrużyła oczy, usiłując przeczytać słowa na kartce. Gdy znalazła się dostatecznie blisko, Lydia przyłożyła lufę pistoletu do szyby i wycelowała między oczy dziewczyny. Tatiana w ostatniej chwili próbowała się uchylić. Za późno, za późno. Kula przebiła szkło i prawe oko dziewczyny.

Trysnęła krew. Lydia wystrzeliła ponownie, odruchowo opuszczając lufę. Trafiła padającą Tatianę w czubek głowy. Ta druga kula była zbyteczna. Pierwsza, ta, która trafiła w oko, dosięgła mózgu, powodując natychmiastowy zgon. Lydia pospiesznie odeszła.

Zaryzykowała i obejrzała się za siebie. Nikogo. Kiedy dotarła do pobliskiego centrum handlowego, pozbyła się peruki i białego płaszcza. Potem odnalazła swój samochód na oddalonym o pół kilometra parkingu.

Kiedy dojechałem do MetroVista, zadzwoniłem do Rachel. Jej samochód stał zaparkowany na ulicy, niedaleko domu Denise Vanech.

Oboje byliśmy gotowi. Sam nie wiem, co spodziewałem się zdziałać.

Chyba chciałem wpaść do gabinetu Bacarda, podetknąć mu pistolet pod nos i zażądać wyjaśnień. Nie przewidziałem, że znajdę tam typowe biuro, a ściśle mówiąc tego, że Bacard ma własną poczekalnię.

Siedziało w niej dwoje ludzi, wyglądających na małżeństwo. Mąż schował się za laminowany egzemplarz Sports Illustrated. Żona miała zbolałą minę. Usiłowała się do mnie uśmiechnąć, lecz najwyraźniej ten wysiłek sprawiał jej przykrość. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak wyglądam. Wciąż miałem na sobie szpitalne ubranie. Byłem nieogolony. Oczy z pewnością były przekrwione z niewyspania. Włosy niewątpliwie sterczały mi na wszystkie strony, jakbym dopiero co wstał z barłogu.

Recepcjonistka siedziała za jednym z tych okienek z przesuwaną szybą, które zwykle kojarzą mi się z gabinetem dentystycznym.

Kobieta – niewielka plakietka na jej piersi głosiła AGNES WEISS – uśmiechnęła się do mnie słodko. – W czym mogę pomóc?

– Chcę zobaczyć się z panem Bacardem.

– Jest pan umówiony? – spytała wciąż słodkim głosikiem, w którym usłyszałem retoryczną nutę. Już znała odpowiedź. – To nagła sprawa.

– Rozumiem. Czy jest pan naszym klientem, panie…

– Doktorze – warknąłem odruchowo. – Proszę mu powiedzieć, że doktor Marc Seidman chce się natychmiast z nim widzieć. I że to nagła sprawa.

Młoda para przyglądała się nam uważnie. Słodki uśmiech zaczął gasnąć na ustach recepcjonistki – Pan Bacard jest dziś bardzo zajęty. – Otworzyła terminarz. – Zaraz zobaczę, kiedy będzie mógł znaleźć chwilę czasu, dobrze?

– Agnes, spójrz na mnie.

Zrobiła to.

Obrzuciłem ją moim najgroźniejszym spojrzeniem, zapowiadającym rychłą i nieuniknioną śmierć, jeśli nie okaże chęci do współpracy. – Powiedz mu. że przyszedł doktor Seidman. Powiedz, że to pilna sprawa. I że jeśli natychmiast się ze mną nie zobaczy, pójdę na policję.

Młodzi ludzie popatrzyli po sobie. Agnes wierciła się w fotelu.

– Jeśli zechce pan usiąść…

– Przekaż mu to.

– Proszę pana, jeśli się pan nie odsunie, wezwę ochronę. Cofnąłem się o krok. W każdej chwili mogłem przysunąć się z powrotem.

Agnes nie podniosła słuchawki. Cofnąłem się jeszcze o krok.

Zasunęła szybę. Para patrzyła na mnie. Mężczyzna powiedział:

– Ona go kryje.

– Jack! – zaprotestowała, jego żona.

Zignorował ją.

– Bacard wybiegł z biura pół godziny temu. Recepcjonistka wciąż powtarza, że szef zaraz wróci.

Już wcześniej zauważyłem wiszące na ścianie fotografie. Teraz przyjrzałem im się uważniej. Na każdej był ten sam człowiek w towarzystwie różnych polityków, przebrzmiałych sław, byłych sportowców. Założyłem, że to Steve Bacard. Zapamiętałem jego twarz – nalaną, z cofniętym podbródkiem i rumieńcem członka wiejskiego klubu. Podziękowałem mężczyźnie imieniem Jack i ruszyłem do drzwi. Biuro Bacarda znajdowało się na parterze, więc postanowiłem czekać na niego przy wejściu. W ten sposób zaskoczę go na neutralnym terenie i zanim Agnes zdąży go ostrzec. Minęło pięć minut. Kilku urzędników weszło lub wyszło, wszyscy udręczeni zmaganiami z tonerami do drukarek i przyciskami do papieru, uginając się pod ciężarem dyplomatek wielkości bagażnika małego samochodu. Przechadzałem się po korytarzu. Weszła następna para.

Od razu poznałem po ostrożnych krokach i smutnych spojrzeniach, że oni również przyszli do Bacarda. Patrzyłem na nich i zastanawiałem się, jak się tu znaleźli. Oczami duszy widziałem, jak się pobrali, trzymali za ręce, całowali, kochali rankiem. Jak robili kariery zawodowe. Widziałem lekki smutek i zniecierpliwienie po pierwszych nieudanych próbach poczęcia dziecka i to wzruszenie ramion „zaczekajmy do przyszłego miesiąca”, jakim kwitowali negatywne wyniki testów, a potem rosnący niepokój. Mijał rok. Wciąż nic. Ich znajomi mają już dzieci i bez przerwy o nich mówią. Rodzice pytają, kiedy doczekają się wnuków. Idą do lekarza „specjalisty”; niekończące się badania ginekologiczne, upokarzające masturbowanie się do pojemnika na spermę, osobiste pytania, analizy krwi i moczu.

Mijają lata. Przyjaciele odsuwają się. Seks ma na celu tylko prokreację. Jest wykalkulowany. I naznaczony smutkiem. On już nie trzyma jej za rękę. Ona w nocy odwraca się do niego tyłem, chyba że jest w płodnym okresie. Widziałem lekarstwa, pergonal, potwornie kosztowne sztuczne zapłodnienie, urlop wzięty z pracy, nerwowe sprawdzanie kalendarzyka, te same domowe testy ciążowe i druzgoczące rozczarowanie. A teraz byli tu.

Nie, nie wiedziałem, czy w ich przypadku naprawdę tak było. Mimo to podejrzewałem, że niewiele się pomyliłem. Jak daleko, zadawałem sobie pytanie, byli gotowi się posunąć ci smutni ludzie? Ile zapłacić? – O mój Boże! O mój Boże!

Gwałtownie odwróciłem głowę w kierunku, z którego dochodził ten głos. Jakiś mężczyzna wpadł do budynku. – Dzwońcie na dziewięćset jedenaście!

Podbiegłem do niego.

– Co się stało?

Znowu usłyszałem krzyk. Wybiegłem na zewnątrz. Kolejny krzyk, tym razem bardziej piskliwy. Skręciłem w prawo. Dwie kobiety wybiegły z parkingu w podziemiu. Zbiegłem po pochylni. Prześlizgnąłem się obok bramki, gdzie odbiera się kwit parkingowy. Znów ktoś wzywał pomocy, nawołując, aby zadzwonić pod 911. Nieco dalej zobaczyłem ochroniarza, mówiącego coś do krótkofalówki. On też pomknął galopem. Ja za nim. Kiedy minęliśmy zakręt, ochroniarz stanął jak wryty. Przed nim pojawiła się jakaś kobieta. Przyciskała obie dłonie do policzków i wrzeszczała. Podbiegłem do nich i spojrzałem. Ciało było wciśnięte między dwa samochody. Otwarte oczy spoglądały w pustkę. Jego twarz wciąż była nalana, z cofniętym podbródkiem i rumiana jak u członka wiejskiego klubu.

Z rany na skroni płynęła krew. Moje nadzieje znów rozsypały się w gruzy. Steven Bacard, który mógł być moją ostatnią szansą, nie żył.