Изменить стиль страницы

40

Rachel zadzwoniła do drzwi. Denise Vanech miała jeden z tych pretensjonalnych dzwonków, które wygrywają najpierw coraz głośniejszą, a potem cichnącą melodię. Słońce stało wysoko. Niebo było błękitne i czyste. Ulicą przebiegły dwie sportsmenki, trzymające małe ciężarki. Skinęły głowami Rachel, nie wypadając z rytmu. Rachel odkłoniła im się. Domofon zatrzeszczał.

– Tak?

– Denise Vanech?

– Można wiedzieć, kto mówi?

– Nazywam się Rachel Mills. Pracowałam w FBI.

– Ale już pani nie pracuje?

– Nie.

– Czego pani chce?

– Musimy porozmawiać, pani Vanech.

– O czym?

Rachel westchnęła.

– Mogłaby pani otworzyć drzwi?

– Nie, dopóki nie dowiem się, o co chodzi.

– Na przykład o tę młodą dziewczynę, którą właśnie odwiedziła pani w Union City. To na początek.

– Przykro mi. Nie rozmawiam o moich pacjentkach.

– Powiedziałam „na początek”.

– A właściwie dlaczego interesuje się tym była agentka FBI?

– Wolałaby pani, żebym wezwała agenta, który obecnie zajmuje się tą sprawą?

– Nie obchodzi mnie, co pani zrobi, pani Mills. Nie ma pani nic do powiedzenia. Jeśli FBI ma jakieś pytania, mogą zadzwonić do mojego prawnika.

– Rozumiem – powiedziała Rachel. – Czy tym prawnikiem jest może Steven Bacard? Zapadła cisza. Rachel spojrzała na samochód.

– Pani Vanech?

– Nie muszę z panią rozmawiać.

– To prawda, nie musi pani. Może zacznę chodzić od domu do domu.

Będę rozmawiać z pani sąsiadami.

– O czym?

– Zapytam ich, czy wiedzą coś o przemycie dzieci, którym zajmuje się mieszkanka tego domu.

Drzwi natychmiast się otworzyły. Denise Vanech wystawiła głowę.

Rachel zobaczyła jej opalone ramiona i białe włosy. – Zaskarżę panią o zniesławienie.

– Oszczerstwo – poprawiła ją Rachel.

– Słucham?

– O oszczerstwo. Zniesławienie ma formę pisemną. Oszczerstwo ustną. Mówi pani o oszczerstwie. Tylko że w obu przypadkach musiałaby pani dowieść, że to, co powiedziałam nie jest prawdą.

A obie wiemy, że to się pani nie uda.

– Nie ma pani żadnych dowodów.

– Ależ mam.

– Pomagałam kobiecie, która twierdziła, że cierpi. To wszystko.

Rachel wskazała na chodnik. Katarina wysiadła z samochodu. -A co z byłą pacjentką?

Denise Vanech przycisnęła dłoń do ust.

– Zaświadczy, że zapłaciła jej pani za dziecko.

– Nie zrobi tego. Aresztowaliby ją.

– Och tak, pewnie, FBI rzuci się na biedną serbską kobietę, zamiast rozbić gang przemycający dzieci. A to dobre.

Denise Vanech milczała. Rachel pchnęła drzwi.

– Pozwoli pani, że wejdę?

– Pani się myli – wyszeptała Denise.

– Świetnie. – Rachel była już w środku. – Może wyjaśni mi pani w czym.

Denise Vanech nagle zabrakło słów. Jeszcze raz spojrzawszy na Katarinę, powoli zamknęła frontowe drzwi. Rachel już kierowała się do salonu. Ten był biały. Zupełnie biały. Obite na biało fotele i biały dywan. Białe porcelanowe figurki nagich kobiet na białych koniach. Biały stolik do kawy i stoliki pod ścianą, jak również dwa ergonomiczne krzesła bez oparć. Denise przyszła za Rachel. Jej biały strój stapiał się z tłem niczym kombinezon maskujący, tak że jej twarz i ręce wydawały się unosić w powietrzu. – Czego pani chce?

– Szukam pewnego dziecka.

Denise odruchowo zerknęła w kierunku drzwi.

– Jej?

Mówiła o Katarinie.

– Nie.

– To i tak bez znaczenia. Nie mam pojęcia, gdzie je umieszczano.

– Jest pani akuszerką, prawda?

Założyła gładkie, muskularne ręce na piersi.

– Nie zamierzam odpowiadać na żadne z tych pytań.

– Widzisz, Denise, ja wiem prawie wszystko. Chcę tylko, żebyś uzupełniła kilka luk. – Rachel usiadła na obitej skajem kanapie.

Denise Vanech nie ruszyła się z miejsca. – Macie ludzi za granicą. Pewnie w niejednym kraju, ale tego nie wiem. Jednak wiem o Serbii. Tak więc zacznijmy od tego. Macie tam ludzi, którzy werbują dziewczyny. Te zachodzą w ciążę, ale nie wspominają o tym na granicy. Ty odbierasz porody. Może tutaj, może w innym miejscu, tego nie wiem.

– Nie wiesz wielu rzeczy.

Rachel uśmiechnęła się.

– Wiem dość.

Denise podparła się teraz pod boki. Te jej pozy wyglądały tak nienaturalnie, jakby ćwiczyła je przed lustrem. – No cóż, dziewczęta rodzą dzieci. Ty za nie płacisz.

Oddajesz dzieci Stevenowi Bacardowi. On pracuje dla zdesperowanych małżeństw, które są gotowe trochę przymknąć oko na nieprawidłowości. Adoptują te dzieci.

– Ciekawa historyjka.

– Chcesz powiedzieć, że nieprawdziwa?

Denise uśmiechnęła się.

– Wyssana z palca.

– Świetnie, doskonale. – Rachel wyjęła telefon komórkowy.

– No, to zadzwonię do federalnych. Przedstawię im Katarinę. Pojadą do Union City i wezmą w obroty Tatianę.

Potem zaczną sprawdzać wykazy rozmów telefonicznych, rachunki bankowe…

Denise machnęła ręką.

– Dobrze, dobrze, mów, czego chcesz. Przecież powiedziałaś, że już nie pracujesz w FBI. Czego więc ode mnie chcesz?

– Chcę wiedzieć, jak to robicie.

– Zamierzasz wkręcić się do interesu?

– Nie.

Denise odczekała chwilę.

– Mówiłaś, że szukasz konkretnego dziecka.

– Tak.

– A zatem pracujesz dla kogoś?

Rachel potrząsnęła głową.

– Posłuchaj, Denise, nie masz wielkiego wyboru. Albo powiesz mi prawdę, albo pójdziesz do więzienia na ładne kilka lat.

– A jeśli ci powiem?

– To zostawię cię w spokoju – odparła Rachel. Skłamała, jednak zrobiła to bez wyrzutów sumienia. Ta kobieta była zamieszana w handel dziećmi. Rachel nie mogła jej tego darować.

Denise usiadła. Jej opalona twarz zbladła. Nagle postarzała się o kilka lat. Bruzdy wokół ust i oczu pogłębiły się. – Nie jest tak, jak myślisz – zaczęła.

Rachel czekała.

– Nikomu nie robimy krzywdy. Tak naprawdę to pomagamy ludziom.

Denise Vanech wzięła torebkę – białą, oczywiście – i wyjęła papierosy. Poczęstowała Rachel. Ta odmówiła. – Czy wiesz coś o sierocińcach w biednych krajach? – zapytała Denise.

– Tylko tyle, ile widzę w telewizji.

Denise zapaliła papierosa i zaciągnęła się.

– Są przeraźliwe. Na jedną pielęgniarkę przypada i czterdzieścioro niemowląt. Pielęgniarki bez żadnych kwalifikacji.

Często zatrudniane dzięki politycznym koneksjom. Niektóre dzieci są molestowane. Wiele z nich rodzi się z uzależnieniem. Opieka medyczna…

– Rozumiem – przerwała jej Rachel. – Tam jest źle.

– Właśnie.

– I?

– I my znaleźliśmy sposób, żeby uratować niektóre z tych dzieci.

Rachel usiadła wygodnie i założyła nogę na nogę. Domyślała się, do czego zmierza ta rozmowa. – Płacicie ciężarnym kobietom, żeby przyleciały tutaj i sprzedały wam swoje dzieci?

– To zbyt duże uproszczenie.

Rachel wzruszyła ramionami.

– A jakbyś to nazwała?

– Postaw się na ich miejscu. Jesteś biedna – naprawdę biedna. Może jesteś prostytutką, a może wykorzystują cię w inny sposób. W każdym razie jesteś śmieciem. Nie masz nic. Jakiś facet robi ci dziecko. Możesz przerwać ciążę, a jeśli religia ci tego zabrania, możesz oddać dziecko do nędznego sierocińca.

– Albo – dodała Rachel – jeśli mają szczęście, trafiają do was?

– Tak. My zapewniamy im przyzwoitą opiekę medyczną.

Wspieramy finansowo. A najważniejsze jest to, że staramy się znaleźć ich dzieciom kochających i dobrze sytuowanych rodziców oraz spokojny dom.

– Dobrze sytuowanych – powtórzyła Rachel. – Masz na myśli bogatych?

– To kosztowna usługa – przyznała Denise. – Pozwól jednak, że o coś cię zapytam. Weźmy na przykład twoją znajomą.

Mówiłaś, że ma na imię Katarina?

Rachel milczała.

– Jak wyglądałoby teraz jej życie, gdybyśmy jej tu nie sprowadzili? Jakie byłoby życie jej dziecka?

– Nie wiem. Nie mam pojęcia, co zrobiliście z jej dzieckiem.

Denise uśmiechnęła się.

– Świetnie, możesz się spierać. Mimo to wiesz, co chcę powiedzieć. Uważasz, że dziecku byłoby lepiej z matką prostytutką w zrujnowanym wojną kraju, czy też u kochającej rodziny w Stanach Zjednoczonych?

– Rozumiem – powiedziała Rachel, skrywając odrazę.

– To coś w rodzaju cudownej opieki społecznej. Pracujesz charytatywnie?

Denise zachichotała.

– Rozejrzyj się wokół. Mam wyrafinowany gust. Mieszkam w ekskluzywnej dzielnicy. Moje dziecko uczy się w college'u.

Lubię spędzać wakacje w Europie. Mamy dom w Hamptons.

Robię to, ponieważ to bardzo intratne zajęcie. No i co z tego?

Kogo obchodzą moje motywy? Moje motywy w niczym nie wpływają na warunki panujące w tych sierocińcach.

– Nadal nie rozumiem – powiedziała Rachel. – Te kobiety sprzedają swoje dzieci.

– Oddają nam swoje dzieci – poprawiła ją Denise.

– W zamian my zapewniamy im finansowe wsparcie…

– Tak, tak, nazywaj to, jak chcesz. Dostajecie dziecko. One pieniądze. I co potem? Przecież dziecko musi mieć dokumenty, inaczej wkroczyłby w to rząd. Nie pozwoliliby Bacardowi na prowadzenie takich adopcji.

– Racja.

– Jak to robicie?

Uśmiechnęła się.

– Chcesz mnie wsadzić, co?

– Jeszcze nie wiem, co zrobię.

Tamta wciąż się uśmiechała.

– Pamiętaj, że ci pomogłam, dobrze?

– Jasne.

Denise Vanech złączyła dłonie i zamknęła oczy. Wyglądało to tak, jakby się modliła. – Wynajmujemy amerykańskie matki.

Rachel skrzywiła się.

– Przepraszam?

– Na przykład powiedzmy, że Tatiana spodziewa się dziecka.

Możemy zapłacić tobie, Rachel, żebyś udawała matkę.

Poszłabyś do wydziału ewidencji ludności w twoim miasteczku.

Powiedziałabyś, że jesteś w ciąży i zamierzasz urodzić w domu, nie będzie więc dokumentów ze szpitala. Daliby ci formularze do wypełnienia. Nie sprawdzaliby, czy naprawdę jesteś w ciąży. No bo jak? Przecież nie mogą nakazać badania ginekologicznego.

Rachel zrozumiała.

– Jezu.

– To bardzo proste, jeśli się nad tym zastanowić. Nie ma żadnych dowodów na to, że Tatiana jest w ciąży. Natomiast są dokumenty świadczące o tym, że ty masz urodzić dziecko. Ja odbieram poród.