Изменить стиль страницы

ROZDZIAŁ 5

Isaac czekał, przyglądając się gościowi. Garuda także stał w milczeniu. Isaac widział jego narastającą koncentrację, jakby przybysz szykował się do przemówienia.

Głos, który wreszcie wydostał się z gardzieli garudy, był chrapliwy i monotonny.

– Jesteś uczonym. Nazywasz się… Grimnebulin.

Gość wymówił nazwisko z widocznym trudem. Podobnie jak papuga wytresowana, by mówić, kształtował spółgłoski i samogłoski gdzieś w głębi gardła, bez pomocy ruchliwych ust. Isaac tylko dwa razy w życiu rozmawiał z garudą. Pierwszym był pewien wędrowiec, który od dawna ćwiczył ludzką mowę, a drugim student, urodzony i wychowany w Nowym Crobuzon członek garudziej mniejszości, od dziecka wykrzykujący słowa w miejskim slangu. Ich głosy nie brzmiały normalnie, ale też w niczym nie przypominały tego zwierzęcego charkotu, który wydobywał się z gardła człowieka-ptaka, zmagającego się z obcą mową. Isaac zastanawiał się przez moment, zanim zrozumiał, co do niego powiedziano.

– Tak jest – odpowiedział, wyciągając rękę. – A ty? Jak się nazywasz? – spytał powoli.

Garuda spojrzał władczo na wyciągniętą dłoń i po chwili uścisnął ją w zaskakująco delikatny sposób.

– Yagharek… – Pierwszą sylabę zaakcentował przenikliwy skrzek. Stwór umilkł i poruszył się niezgrabnie, nim odezwał się ponownie. Powtórzył swoje imię, dodając na końcu trudne do rozszyfrowania dźwięki.

Isaac pokręcił głową.

– Tak brzmi twoje pełne imię i nazwisko?

– Imię… i tytuł.

Isaac spojrzał na garudę spod uniesionych brwi.

– Czy to oznacza, że mam honor rozmawiać ze szlachetnie urodzonym?

Przybysz spojrzał na niego pustym wzrokiem. Nie odrywając oczu od uczonego, odezwał się bardzo powoli:

– Jestem Zbyt Zbyt Abstrakcyjnym Yagharkiem Którego Nie Należy Szanować.

Isaac zamrugał nerwowo i potarł dłonią policzek.

– Hmm… Ach tak. Musisz mi wybaczyć, Yagharku, nie znam się zbytnio na… na tytułach przysługujących garudom.

– Wkrótce zrozumiesz.

Isaac zaprosił Yagharka na górę. Przybysz wszedł ostrożnie po drewnianych stopniach, na każdym z nich pozostawiając wgłębienia po wielkich i ostrych szponach. Gospodarz nie zdołał jednak namówić go ani na to, by usiadł, ani na to, by coś zjadł lub wypił.

Garuda stał więc przy biurku Isaaca, który usiadł wygodnie i wpatrywał się w niego, zadarłszy głowę.

– A zatem… Co cię do mnie sprowadza?

Yagharek znowu przestąpił z nogi na nogę, zanim się odezwał.

– Przybyłem do Nowego Crobuzon wiele dni temu. Przybyłem, bo tu są uczeni.

– Skąd pochodzisz?

– Z Cymek.

Isaac gwizdnął z cicha. A więc nie mylił się: jego gość miał za sobą daleką podróż; co najmniej tysiąc mil przez twardą, spaloną słońcem ziemię, przez suchą sawannę, morze, bagno i step. Uczucia, które kazały mu podjąć taką wyprawę, musiały być bardzo, bardzo silne.

– Skąd wiesz o uczonych z Nowego Crobuzon?

– Czytałem o waszym uniwersytecie. O nauce i o przemyśle, które gnają tu naprzód jak nigdzie indziej. I o Brock Marsh.

– Czytałeś? Ale gdzie?

– W naszej bibliotece.

Isaac zdębiał. Bezwiednie rozdziawił usta i zaraz je zamknął.

– Wybacz – powiedział. – Wydawało mi się, że jesteście nomadami.

– Owszem. Nasza biblioteka też.

I Yagharek opowiedział coraz bardziej zdumionemu Isaacowi o bibliotece z Cymek. Członkowie wielkiego klanu bibliotekarzy pakowali co pewien czas tysiące woluminów do podróżnych skrzyń i lecąc parami, przenosili je z miejsca na miejsce, wraz z resztą plemienia poszukując żywności i wody w nieustającym, morderczym lecie kraju Cymek. Gdy tylko lądowali, rozbijali ogromne osiedle namiotów, a ich żądni wiedzy współplemieńcy przybywali tłumnie, jeśli tylko znaleźli się w pobliżu.

Biblioteka liczyła sobie setki lat, a w jej zbiorach znajdowały się dzieła w niezliczonych, żywych i martwych językach: w mowie ragamoll (której dialekt używany był powszechnie w Nowym Crobuzon), w hotchi, w vodyanoi odmiany fellid i południowej, w wysokim khepri i wielu innych. Był wśród owych dzieł nawet kodeks spisany w tajemnym dialekcie łapowżerców, twierdził z dumą Yagharek.

Isaac milczał, wstydząc się własnej ignorancji. Jego dotychczasowe poglądy na temat garudów nagle legły w gruzach. Miał przed sobą kogoś więcej, niż tylko dumnego dzikusa. „Pora pójść do własnej biblioteki i nauczyć się co nieco o garudach. Jestem świńskim ignorantem” – pomyślał samokrytycznie.

– Nasza mowa nie ma formy pisanej, ale dorastając, uczymy się pisać i czytać w kilku innych językach – ciągnął przybysz. – Bez przerwy kupujemy nowe książki od podróżników i handlarzy, z których wielu odwiedziło Nowe Crobuzon. Niektórzy nawet pochodzą z tego miasta. Dlatego tak dobrzeje znamy – wiemy wiele o historii i legendach.

– W takim razie jesteś lepszy ode mnie, przyjacielu, bo ja gówno wiem o twoich stronach – odparł Isaac bez entuzjazmu. Znowu zapadła niezręczna cisza. Wreszcie Isaac uniósł głowę i przemówił: – Nadal nie wiem, dlaczego tu jesteś.

Yagharek odwrócił się i wyjrzał przez okno na barki unoszące się bez celu na wodzie.

Odszyfrowanie emocji zawartych w jego głosie nie było łatwe, ale Isaac odniósł wrażenie, że słyszy w nim niesmak.

– Przez dwa tygodnie pełzałem jak robak od dziury do dziury. Szukałem gazet, plotek, informacji, a wszystkie one prowadziły mnie do Brock Marsh. W Brock Marsh zaś wskazywały na ciebie. Zadawałem jedno pytanie: „Kto potrafi zmienić własności materii?” „Grimnebulin, Grimnebulin” – odpowiadali mi wszyscy. „Jeśli tylko masz złoto – mówili – będzie do twojej dyspozycji. Pomoże ci też, jeżeli nie masz złota, ale zdołasz go zainteresować albo jeśli znudzisz go, ale wzbudzisz w nim litość. Albo jeśli będzie miał taki kaprys”. Wszyscy mówią że ty znasz sekrety materii jak nikt inny, Grimnebulin. – Yagharek spojrzał prosto w oczy uczonego. – Mam trochę złota. Zainteresuję cię. Zlituj się nade mną. Błagam, pomóż mi.

– Powiedz, czego potrzebujesz – zachęcił go Isaac. Yagharek wbił wzrok w podłogę.

– Być może leciałeś kiedyś balonem, Grimnebulin. Może spojrzałeś wtedy na dachy, na ziemię. Ja wzrastałem, polując wysoko na niebie. Garuda to myśliwy, Grimnebulin. Zabieramy ze sobą łuki, włócznie i długie bicze, kiedy wzbijamy się w niebo, żeby polować na ptaki. To właśnie czyni nas garudami. Nasze stopy nie są przystosowane do chodzenia po waszych podłogach, tylko do wbijania pazurów w drobną zdobycz i rozrywania jej na strzępy. Do znajdowania oparcia w suchych konarach drzew i skalnych kolumnach gdzieś między niebem a ziemią. – Yagharek mówił jak poeta. Zdania, które wypowiadał, były urywane, za to ich forma była piękna: inspirowana eposami i dziełami historycznymi, które garuda zgłębiał przez całe życie. Dziwny był język istoty, która uczyła się ludzkiej mowy ze starych książek. – Latanie nie jest luksusem. Jest tym, co daje garudzie jego tożsamość. Ciarki mnie przechodzą, gdy patrzę na dachy, które ograniczają moją wolność. Chcę spojrzeć na to miasto z góry, zanim wrócę w swoje strony, Grimnebulin. Chcę latać. Nie raz, ale za każdym razem, gdy przyjdzie mi na to ochota. Chcę, żebyś mi to umożliwił.

Yagharek rozpiął płaszcz i rzucił go na podłogę, spoglądając na uczonego ze wstydem i dumą zarazem. Isaac znowu rozdziawił usta.

Yagharek nie miał skrzydeł.

Do jego pleców umocowana była misternie wykonana rama z drewnianych poprzeczek i skórzanych pasków, która podskakiwała idiotycznie przy każdym ruchu tułowia. Miał na sobie coś w rodzaju kamizelki, do której przyszyto dwie solidne, ręcznie strugane deski udające skrzydła, wystające wysoko ponad głowę i zwisające u dołu na wysokość kolan. Nie było na nich ani skóry, ani piór, ani płótna; z całą pewnością nie służyły do latania. Były tylko przebraniem, chytrą sztuczką, dzięki której Yagharek ubrany w obszerny płaszcz mógł wyglądać tak jak każdy normalny, skrzydlaty garuda.

Isaac wyciągnął rękę. Yagharek zesztywniał, ale zapanował nad sobą i pozwolił mu dotknąć konstrukcji.

Uczony w zdumieniu potrząsnął głową. Pod skórzaną kamizelką dostrzegł fragment poszarpanej blizny na grzbiecie przybysza, nim ten obrócił się gwałtownie twarzą ku niemu.

– Dlaczego? – szepnął Isaac.

Na ptasiej twarzy Yagharka pojawiły się zmarszczki, kiedy ze wszystkich sił zacisnął powieki. Piskliwy, bardzo ludzki jęk wyrwał się z jego gardła. Narastał szybko i zaraz zmienił się w ptasią pieśń bojową, głośną, monotonną, żałosną i samotną. Isaac spojrzał na garudę z niepokojem, gdy melancholijny śpiew zamienił się w prawie niezrozumiały krzyk:

– Dlatego, że to jest moja hańba! – Yagharek umilkł na chwilę, a potem przemówił już znacznie spokojniejszym głosem. – To jest moja hańba.

Odpiął niezgrabną masę drewna i skóry, która z głośnym klekotem spoczęła na podłodze laboratorium.

Był półnagi. Jego ciało, szczupłe, sprężyste i kształtne, prezentowało się nadzwyczaj zdrowo. Tyle że bez imponującej masy „skrzydeł” ukrytych dotąd pod płaszczem sprawiało wrażenie mniejszego i znacznie delikatniejszego.

Yagharek odwrócił się niespiesznie i Isaac wstrzymał oddech, gdy jego oczom ukazały się blizny, które wcześniej widział tylko przez ułamek sekundy.

Dwa długie nacięcia w plecach garudy, na wysokości łopatek, wypełnione były jaskrawoczerwoną tkanką, która wyglądała tak, jakby się gotowała. Kiepsko gojące się rany nie miały regularnego kształtu – na boki rozchodziły się drobne pęknięcia, podobne do nabiegłych krwią żył. Pasma zniszczonego mięsa miały co najmniej półtorej stopy długości i cztery cale szerokości. Isaac współczująco zmarszczył czoło – brzegi ran były ząbkowane i zagięte, co mogło oznaczać tylko jedno: skrzydła Yagharka zostały odpiłowane od grzbietu. To nie było jedno gładkie cięcie, ale długotrwałe tortury, których celem było okaleczenie. Isaac skrzywił się mimowolnie.

Ukryte pod cienką warstwą świeżej tkanki kikuty kości poruszyły się lekko. Naprężone mięśnie były groteskowo widoczne.

– Kto to zrobił? – spytał cicho Isaac. „A jednak opowieści były prawdziwe” – pomyślał. „Cymek to dziki, bardzo dziki kraj”.