Khepri wyciągnęła ćpuna z baru, wzbudzając jeszcze większą wesołość – ale i konsternację – towarzyszy i zaczęła wypytywać go o szczegóły. Z początku Gazid próbował kluczyć; widać było, że z wysiłkiem grzebie w myślach, szukając odpowiednich, w miarę wiarygodnych kłamstw. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że w trosce o własne zdrowie powinien mówić prawdę.
– Jest taki facet, od którego od czasu do czasu kupuję towar… – przyznał w końcu z wahaniem. – Tak się złożyło, że miałem akurat rozłożone na półce odbitki twoich rzeźb… no i… kiedy przyszedł, spodobały mu się i powiedział, że parę z nich chciałby zabrać. A ja mu na to: „Dobra”. Jakiś czas później spotkaliśmy się znowu i stwierdził, że pokazał heliotypy gościowi, u którego sam zaopatruje się w towar, i że tamtemu też się spodobały, i że je zabrał, i że pokazał swojemu szefowi, i że w końcu dotarły do takiego faceta, co siedzi na samym szczycie tego interesu i bardzo interesuje się sztuką – w zeszłym roku kupił na przykład parę prac Alexandrine. No i temu najważniejszemu też wpadły w oko, i to tak skutecznie, że chciałby, abyś zrobiła coś specjalnie dla niego.
Lin przetłumaczyła sobie w myśli pokrętną opowieść Gazida. „Szef twojego dealera narkotykowego chce, żebym dla niego pracowała???” – napisała z oburzeniem.
– Coś ty, Lin, nic z tych rzeczy!… To znaczy… może i tak, ale… – Gazid zaciął się na moment. – Powiedzmy, że tak – dokończył z głupią miną i znowu umilkł. – Tylko że… Tylko że on chce cię poznać. Jeżeli jesteś zainteresowana, musisz spotkać się z nim osobiście.
Lin musiała to przemyśleć.
Z pewnością miała przed sobą ekscytującą perspektywę. Sądząc po wizytówce, nie interesował się nią byle pośrednik, tylko któraś z bardzo grubych ryb. Lin nie była głupia; wiedziała, że taka współpraca może być niebezpieczna. Z drugiej jednak strony była autentycznie podniecona i nie bardzo mogła zapanować nad emocjami. W jej życiu artystycznym byłoby to wielkie wydarzenie. Mogłaby dyskretnie napomykać w towarzystwie, że jej mecenasem jest boss przestępczego półświatka. Była dość inteligentna, by zdawać sobie sprawę z dziecinnego charakteru tej ekscytacji, a jednocześnie niewystarczająco dojrzała, by się tym przejmować.
I właśnie w chwili, gdy myślała o tym, jak bardzo się nie przejmuje własną dziecinnością, Gazid wymienił sumę, o której wspomniał mu tajemniczy pośrednik. Lin poczuła, że nogi się pod nią uginają.
„Muszę pomówić z Alexandrine” – napisała i czym prędzej wróciła do lokalu.
Alex jednak nic nie wiedziała. Owszem, skasowała od jakiegoś bandyty tyle forsy, ile się dało za dwa płótna, ale spotykała się wyłącznie z gońcem średniego szczebla, a ten po prostu dał jej niewiarygodną sumę w zamian za dwie świeżo ukończone prace. Odkąd dobili targu, więcej o nim nie słyszała.
I to było wszystko. Alex nie znała nawet imienia tajemniczego kolekcjonera.
Lin pomyślała, że dokona czegoś więcej.
Dlatego zdecydowała się przesłać wiadomość, która z rąk Gazida miała przedostać się do nielegalnej sieci komunikacyjnej wiodącej cholera wie dokąd: wiadomość, że zgadza się na spotkanie, ale chce znać przynajmniej nazwisko klienta, aby mogła zapisać je w swoim pamiętniku.
Podziemny świat Nowego Crobuzon trawił jej życzenie przez okrągły tydzień, nim wypluł odpowiedź w postaci drukowanej notatki, którą ktoś przecisnął nocą pod drzwiami mieszkania artystki. Było na niej zaledwie kilka słów – adres w Mieście Kości, data i tylko jedno nazwisko: Motley.
Korytarz wypełniły gorączkowy stukot i klekot pracujących mechanizmów. Eskortujący Lin kaktus zatrzymał się przed jednymi z wielu ciemnych drzwi, uchylił je i odsunął się na bok.
Oczy Lin szybko przystosowały się do jaskrawego światła. Miała przed sobą salę maszyn – wielkie pomieszczenie o wysoko zawieszonym stropie i ścianach pomalowanych na czarno (jak wszystko w tym ponurym gmachu), dobrze oświetlone gazowymi lampami i zastawione mniej więcej czterdziestoma biurkami. Na każdym z nich stała masywna maszyna do pisania; stukot klawiszy towarzyszył gorączkowej pracy sekretarek, które zajęte były przepisywaniem całych stert odręcznych notatek. W większości były to kobiety rasy ludzkiej, ale Lin zarejestrowała też zapach i widok nielicznych mężczyzn, kaktusów, dwóch kheprich oraz jednego vodyanoiego, pracującego na maszynie z klawiaturą przystosowaną do wielkich, błoniastych łap.
Pod ścianami stali prze-tworzeni, przeważnie byli to ludzie, ale nie tylko. Odsetek obcych poddanych okrutnemu procesowi był tu wyższy niż w całej populacji, gdzie stanowili oni rzadkość. Niektórych prze-tworzono organicznie, wszczepiając im szpony, rogi i dodatkowe mięśnie, jednakże większość stanowili mechaniczni – duchota panująca w sali była głównie skutkiem pracy ich kotłów parowych.
W przeciwległej ścianie Lin zauważyła zamknięte drzwi prowadzące zapewne do czyjegoś biura.
– Nareszcie, panno Lin – rozległ się nagle donośny głos z tuby umieszczonej nad owymi drzwiami. Żadna z sekretarek nie podniosła głowy. – Zechce pani przejść przez salę. Zapraszam do mojego gabinetu.
Lin weszła między biurka. Próbowała odczytać treść notatek sporządzanych przez sekretarki, ale w pokoju o czarnych ścianach nie było to łatwe zadanie dla jej oczu. Kobiety pisały szybko i wprawnie, przenosząc treść rękopisów bez spoglądania na klawiaturę czy wynik swej pracy.
„W nawiązaniu do naszej rozmowy z trzynastego tego miesiąca – wystukała jedna – proszę o wznowienie działalności franchisingowej pod naszym nadzorem. Szczegółowe warunki omówimy w najbliższym czasie…”
Lin przeszła dalej.
„Zdechniesz jutro, ty skurwysyńskie, robacze gówno, ale najpierw pozazdrościsz prze-tworzonym, tchórzliwa pizdo. Będziesz wrzeszczeć tak, aż usta zaczną ci krwawić…” – pisała następna.
„O nie…” – pomyślała Lin. „Pomocy!”
Drzwi biura otworzyły się cicho.
– Zapraszam, panno Lin. Zapraszam! – zagrzmiała tuba. Lin nie zawahała się. Weszła do środka.
Szafy z aktami i półki z książkami zajmowały większość miejsca w niewielkim gabinecie. Na jednej ze ścian powieszono tradycyjny, olejny obraz przedstawiający pejzaż Zatoki Żelaznej. Za wielkim biurkiem z ciemnodrzewa wisiał zwijany parawan ozdobiony sylwetkami ryb – powiększona wersja przepierzeń, za którymi zwykle przebierały się modelki pozujące artystom. Pośrodku parawanu rysunek jednej z ryb zastąpiono małą taflą lustra, w którym Lin zobaczyła samą siebie.
Dotarłszy do płótna, zawahała się i stanęła.
– Proszę usiąść – odezwał się głos zza parawanu. Lin przyciągnęła krzesło stojące przed biurkiem. – Widzę panią, panno Lin. Lustrzany karp jest okienkiem z mojej strony. Moim zdaniem uprzejmość nakazuje uprzedzać o tym gości. – Mówca wyraźnie spodziewał się odpowiedzi, więc Lin skinęła głową. – Spóźniła się pani, panno Lin.
„Na Diabli Ogon! Że też musiałam się spóźnić akurat na to spotkanie!”. – pomyślała w panice Lin. Zaczęła pospiesznie pisać w notatniku słowa przeprosin, ale przerwał jej głos zza zasłony.
– Rozumiem język znaków, panno Lin.
Khepri odłożyła notatnik i wprawnymi ruchami dłoni przeprosiła najlepiej, jak umiała.
– Proszę się tak nie przejmować – odparł gospodarz z nieszczerą uprzejmością. – Zdarza się. Miasto Kości nie jest zbyt przyjazne dla odwiedzających. Następnym razem wyjdzie pani z domu nieco wcześniej, nieprawdaż?
Lin gorliwie przytaknęła, że taki właśnie ma zamiar.
– Bardzo podoba mi się pani dorobek artystyczny, panno Lin. Mam tu wszystkie heliotypy, które udało się wydobyć od Lucky’ego Gazida. To wyjątkowo smętny, żałosny, złamany życiem kretyn, ten Gazid – uzależnienie jest smutne w większości przypadków – ale muszę przyznać, iż ma, że się tak wyrażę, nosa do ciekawej sztuki. Ta kobieta, Alexandrine Nevgets, także była jego podopieczną, prawda? Bez polotu, nawiasem mówiąc, w przeciwieństwie do pani, ale w miarę zdolna. Dlatego zawsze jestem gotów ulżyć doli Lucky’ego Gazida. Będę żałował, kiedy wreszcie umrze. A bez wątpienia nadejdzie kiedyś ten smutny dzień, gdy ktoś rozpruje mu brzuch tępym i brudnym nożem za garść drobniaków; a może zniszczy go gorączka choroby wenerycznej, którą złapie od nieletniej dziwki lub ktoś połamie mu kości za donosicielstwo – w końcu milicja płaci informatorom nie najgorzej, a ćpuny nie mogą być zbyt wybredne, jeśli chodzi o źródła dochodów…
Głos dobiegający zza parawanu był melodyjny i miał w sobie coś hipnotycznego; słowa – choć tak brutalne – układały się w głowie Lin w coś w rodzaju łagodnego wiersza. A jednak bardzo się bała, nie miała pojęcia, jak mogłaby odpowiedzieć na to, co mówił gospodarz. Jej ręce pozostawały więc nieruchome.
– Skoro więc, jak już mówiłem, polubiłem pani twórczość, chciałbym teraz porozmawiać z panią, by przekonać się, czy jest pani odpowiednią osobą do przyjęcia mojego zlecenia. Pani prace są dość niezwykłe, zwłaszcza w zestawieniu z tradycyjnymi dziełami kheprich. Zgodzi się pani ze mną?
Tak.
– Proszę mi opowiedzieć o swoich rzeźbach, panno Lin. Może pani bez obawy mówić o nich ze szczerym uczuciem. Nie mam nic przeciwko poważnemu traktowaniu sztuki, zresztą proszę nie zapominać, że to ja zacząłem tę rozmowę. Kluczowe słowa, które powinna pani mieć w pamięci, odpowiadając na moje pytania, to: „tematyka”, „technika” oraz „estetyka”.
Lin zawahała się, ale strach pomógł jej podjąć decyzję. Bardzo chciała zadowolić tego człowieka, a skoro zrealizowanie tego zamiaru wymagało opowiadania o własnej sztuce, nie miała nic przeciwko temu.
Pracuję samotnie , zaczęła. To część mojego… buntu. Opuściłam Creekside i Kinken, zostawiając swój rój. Mój lud żyje tam w poczuciu pogłębiającej się beznadziei, więc i wspólna sztuka stała się debilnie heroiczna. Przykład: Plac Posągów. A ja chciałam wypluć coś… paskudnego. Usiłowałam uczynić którąś z figur, które tworzyłyśmy razem, trochę mniej idealną… Siostry się wkurzyły. Dlatego postanowiłam działać samodzielnie. Teraz robię paskudne rzeczy. Paskudne jak Creekside.
– Właśnie tego się spodziewałem. Pani motywacja jest, proszę wybaczyć, raczej mało oryginalna. Co w niczym nie osłabia siły pani dzieł, rzecz jasna. Khepri-ślina to cudowna substancja. Wykonane z niej prace mają niesamowity połysk, są mocne i lekkie, a przez to bardzo praktyczne – wiem, że nie powinienem używać tego słowa w odniesieniu do dzieł sztuki, ale jestem z natury pragmatyczny. Tak czy inaczej, używanie tak genialnego budulca do wyrażania frustracji złamanych życiem kheprich to okropne marnotrawstwo. Poczułem wielką ulgę, kiedy przekonałem się, że ktoś jednak stosuje ten materiał do tworzenia czegoś naprawdę interesującego, niepokojącego. Kanciastość pani rzeźb, nawiasem mówiąc, jest fascynująca.