Изменить стиль страницы

Warsztat pracy Isaaca, wraz z małą kuchnią i łóżkiem, znajdował się na galerii wystającej ze ścian starej hali fabrycznej mniej więcej w połowie ich wysokości. Szeroka na dwadzieścia stóp, okrążała całe pomieszczenie, a jej krawędź zabezpieczała tandetna, drewniana barierka, która jakimś cudem trwała na swoim miejscu od chwili, gdy Lublamai przed laty pozbijał ją w pośpiechu i umocował.

Drzwi zamknęły się za Isaakiem z takim hukiem, że wiszące na ścianie lustro zadrżało. „To cud, że jeszcze nie pękło” – pomyślał uczony. „Trzeba będzie w końcu je stąd zabrać”. Jak zwykle myśl ta umknęła mu równie szybko, jak się pojawiła.

Gdy ruszył na górę, przeskakując po trzy stopnie, David dostrzegł zdobycz w jego rękach i roześmiał się głośno.

– Kolejne arcydzieło Silchristcheka, Isaacu? – zawołał. Uczony odpowiedział mu krzywym uśmiechem.

– Niech nikt nigdy nie powie, że nie zbieram wyłącznie najlepszych! Isaac, który dawno temu jako pierwszy odkrył zapomniany magazyn, skorzystał z prawa wyboru najdogodniejszego miejsca do pracy – i to było widać. Łóżko, piecyk i nocnik stały w jednym rogu platformy, w przeciwnym zaś znajdował się dziki gąszcz krągłych naczyń i sprzętów tworzących laboratorium. Szklane i ceramiczne pojemniki, pełne dziwnych substancji i niebezpiecznych chymikaliów piętrzyły się na półkach. Ściany zdobiły heliotypy, na których uwieczniono Isaaca i jego przyjaciół w różnych pozach podczas wypraw w dalekie rejony miasta i w ostępy Rudewood. Zaplecze hali znajdowało się od strony Promenady Umbry; przez okna widać było wody Egzemy i brzegi Miasta Kości, a ponad nimi doskonałą panoramę Żeber i linii kolejowej Kelltree.

Isaac minął owe wielkie łukowato zwieńczone okna i zbliżył się do osobliwej maszyny z polerowanego mosiądzu, naszpikowanej rurkami rozmaitych przekrojów i otoczonej tarczami niezliczonych mierników. Na każdym elemencie widniał stempel następującej treści: Własność Wydziału Fizyki Uniwersytetu w Nowym Crobuzon. Nie przenosić.

Isaac odetchnął z ulgą, gdy upewnił się, że mały palnik w sercu maszyny nie zgasł. Podrzucił do środka garść węgla i szczelnie zamknął komorę. Umieścił wykonaną przez Sila małą figurkę z wody na platformie obserwacyjnej i nakrył ją szklanym kloszem, a następnie zaczął manipulować zaworami umocowanymi poniżej. Maszyna wypompowała z naczynia powietrze i zastąpiła je gazem płynącym przez cienki, skórzany wąż.

Badacz odprężył się nieco. Teraz dzieło vodyanoiego mogło przetrwać nieco dłużej. Poza rękami artysty, niedotykane przez nikogo, mogło istnieć nie dłużej niż godzinę; potem woda na powrót przyjęłaby swą zwykłą postać. Wszelka ingerencja znacząco przyspieszała proces rozpadu, obecność gazu szlachetnego zaś spowalniała go. Isaac przypuszczał, że pozostały mu mniej więcej dwie godziny na dokonanie zaplanowanych eksperymentów.

Jego zainteresowanie wododziełem vodyanoich przyszło dość okrężną drogą jako skutek uboczny badań nad jednolitą teorią energii. Zastanawiał się, na czym polega fenomen tej sztuki, jaka siła pozwala wodolubnym istotom kształtować ciecz w dowolny sposób i czy była to ta sama energia, której szukał: czasem spajająca, a czasem dezintegrująca materię. Zmiana kierunku badań była typowym zjawiskiem w pracy Isaaca: uboczne rozmyślania często nabierały własnej mocy i na krótki czas stawały się jego głęboką obsesją.

Isaac ustawił soczewki w odpowiedniej pozycji i zapalił lampę gazową, by doświetlić obiekt badań. Wciąż jeszcze nie mógł się pogodzić z totalną ignorancją świata nauki, otaczającą wododzieło. Czytając literaturę na ten temat, zżymał się, ponieważ tak zwana nauka głównego nurtu była w tym przypadku nic nie warta; „analiza” zbyt często była tylko opisem (i to mało precyzyjnym), ubranym w mądrze brzmiący, lecz z gruntu bezsensowny żargon. Ilekroć rozmyślał na ten temat, przypominał mu się ulubiony fragment z Hydrofizykonometrii Benchamburga, wielce szanowanej lektury naukowej. Wył ze śmiechu, gdy czytał go po raz pierwszy, a kiedy skończył, przepisał starannie i przypiął do ściany.

„Vodyanoi, stosując metodę zwaną przez nich wododziełem, są w stanie manipulować plastycznością i potęgować napięcie powierzchniowe wody w taki sposób, że ciecz przyjmuje i przez krótki czas utrzymuje kształt nadawany przez operatora. Osiągają ten efekt dzięki hydrokohezji akwamorficznego pola energetycznego o niewielkim zasięgu diachronicznym”.

Innymi słowy, Benchamburg nie miał większego pojęcia o niezwykłych zdolnościach vodyanoich niż Isaac, pierwszy lepszy łazęga z ulicy czy sam stary Silchristchek.

Poruszając stosownymi dźwigniami, uczony nastawiał kolejno szklane tafle, by przepuścić wiązki światła o rozmaitych barwach przez drżącą rzeźbę, której kontury pomału zaczynały się rozlewać. Spoglądając przez potężną lupę, widział krążące bezmyślnie w wodzie drobne żyjątka. Wewnętrzny układ cieczy nie zmienił się ani trochę – po prostu woda z wanny Sila zapragnęła zająć inny fragment przestrzeni, niż powinna.

Isaac zebrał odrobinę płynu przeciekającą przez szparę w platformie. Zamierzał zbadać ją później, choć z poprzednich doświadczeń wiedział, że nie znajdzie niczego zdumiewającego.

Sięgnął po notes, by zapisać kilka myśli. Następnie powrócił do eksperymentowania z wododziełem: minuty mijały, a on dziurawił rzeźbę igłą strzykawki, pobierał próbki z wnętrza, drukował jej heliotypowe wizerunki ze wszystkich stron i wreszcie wtłaczał do wnętrza bąbelki powietrza, które wędrowały ku górze i wyrywały się na wolność przez „głowę” homunkulusa. Na koniec wygotował całą wodnistą postać, pozwalając, by zamieniła się w parę.

W pewnej chwili Szczerość, borsuczyca Davida, wspięła się po schodach na półkę Isaaca i szturchnęła nosem jego dłoń. Badacz w roztargnieniu pogłaskał zwierzę, a kiedy polizało jego palce, wrzasnął do Davida, żeby nakarmił pupilkę. Zdziwił się dopiero wtedy, gdy odpowiedziała mu cisza. David i Lublamai wyszli, zapewne na spóźniony lunch. Isaac zorientował się nagle, że minęło kilka godzin, odkąd zjawił się w laboratorium.

Przeciągnął się i poszedł do spiżarni. Rzucił Szczerości kawał suszonego mięsa, w który natychmiast z wielką ochotą wbiła kły. Wolno odzyskiwał świadomość tego, co dzieje się w otaczającym go świecie, na początek słysząc silniki łodzi płynących rzeką gdzieś za ścianą budynku.

Drzwi na dole otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Isaac podreptał w stronę schodów, spodziewając się ujrzeć powracających kolegów.

Zamiast nich zobaczył nieznajomego przybysza, stojącego pośrodku pustej przestrzeni parteru. Delikatne prądy powietrzne przyzwyczajały się stopniowo do obecności obcego, coraz wolniej omiatając go mgiełką wznieconego z podłogi kurzu. Plamy światła padające na deski przez otwarte okna i wybite szyby nie wydobyły z półmroku szczegółów jego sylwetki. Drewniana półka skrzypnęła z cicha, gdy Isaac przestąpił z nogi na nogę. Postać zadarła głowę i odrzuciła do tyłu obszerny kaptur. Złożywszy ręce na piersiach, przybysz zamarł, wpatrując się w gospodarza laboratorium.

Isaac gapił się na niego w osłupieniu.

To był garuda.

Uczony omal nie zleciał ze schodów, po omacku zaciskając palce na poręczy – bał się spuścić niezwykłego przybysza z oczu choćby na krótką chwilę. Wreszcie dotarł na dół.

Garuda wciąż patrzył na niego bez słowa. Fascynacja Isaaca zwyciężyła nad dobrymi manierami: uczony bez żenady gapił się wprost na gościa.

Wielki stwór miał ponad sześć stóp wzrostu. Spod brudnego płaszcza wystawały drapieżne, zakończone szponami stopy. Poszarpane sukno zwisało prawie do podłogi, zasłaniając niemal wszystkie szczegóły sylwetki i muskulatury przybysza, z wyjątkiem głowy. W dużej, ptasiej twarzy garudy było coś władczego. Ostry, zagięty dziób był formą pośrednią między sowim a pustułczym. Ubarwienie piór nie było jednolite, niektóre miały kolor ochry, inne były pstrokate, a jeszcze inne brązowe. Czarne oczy o wielkich źrenicach i niebywale wąskich tęczówkach spoglądały na Isaaca w napięciu, spod łukowatych, jakby dumnie zmarszczonych brwi.

Zza głowy garudy sterczały na dobre dwie stopy skryte pod suknem płaszcza wierzchołki schludnie złożonych skrzydeł – potężnych kończyn z kości, skóry i piór. Isaac nigdy nie widział z bliska przedstawiciela tego gatunku z rozpostartymi skrzydłami, ale czytał opisy chmur pyłu, które był w stanie wznieść ich ruch oraz wielkości cienia, który rzucały z powietrza na tropioną ofiarę.

„Co robisz tak daleko od domu?” – pomyślał zdumiony Isaac. „Sądząc po barwie piór, przybywasz z pustyni! Musiałeś przebyć mnóstwo mil, żeby dotrzeć tu z Cymek. Do licha, czego tu szukasz, imponujący sukinsynu?”

Z trudem powstrzymał się, by nie pokręcić głową ze szczerym podziwem dla wielkiego drapieżcy, nim wreszcie odchrząknął i odezwał się:

– Czym mogę służyć?