Изменить стиль страницы

Za każdym razem docierał do tego samego modelu: do trójkąta z krzyżem osadzonym pośrodku. Nie umiał powstrzymać uśmiechu zadowolenia.

– To mi się podoba… – mruknął.

Nagle rozległo się stukanie w okno. Uczony wstał i podszedł do brudnej szyby.

Na zewnątrz szczerzyła doń zęby mała, szkarłatna twarzy idioty. Z jej wydatnego podbródka sterczały dwa grube rogi, a grzbiety i wyrostki kostne nieprzekonująco udawały fryzurę. Ponad nieapetycznym, choć radosnym uśmiechem błyszczały wodniste oczy.

Isaac otworzył okno, wpuszczając do hali resztki dziennego światła i głośny spór syren barek rzecznych, które próbowały wymusić na sobie pierwszeństwo na ciemnych wodach Egzemy. Stworzenie, które przysiadło na parapecie, wskoczyło do środka, chwyciwszy się drewnianej ramy sękatymi łapskami.

– Siemanko, szefie! – zatrajkotało z fatalnym akcentem. – Zobaczył to czerwone cudo, szalik czy coś… Zobaczył i mówi do siebie: „Czas odwiedzić szefuńcia!” – Stwór mrugnął porozumiewawczo i zarżał głupkowato. – W czym problemik, kierowniku? Jezdem do usług.

– Dobry wieczór, Miętafiksie. Widzę, że odczytałeś sygnał. – Isaac powitał gościa, a stwór zatrzepotał czerwonymi, nietoperzowymi skrzydłami.

Miętafix był wyrmenem. Krępe istoty tego gatunku, o wypukłych piersiach i grubych ramionach – podobnych do kończyn ludzkich karłów – umocowanych poniżej ohydnych, ale funkcjonalnych skrzydeł, należały do najpopularniejszych bywalców przestworzy nad Nowym Crobuzon. Dłonie służyły im za stopy. Ramiona sterczące z pękatych korpusów przywodziły na myśl krótkie, krucze nóżki. Wyrmeni potrafili wykonać po kilka chwiejnych kroków, balansując na dłoniach, kiedy znajdowali się pod dachem, ale zdecydowanie woleli krążyć nad miastem, dla draki wrzeszcząc i pikując w stronę niczego niespodziewających się przechodniów.

Byli bardziej inteligentni od psów czy małp, ale zdecydowanie głupsi od ludzi. Rozkoszowali się intelektualną dietą skatologicznych i slapstickowych dowcipów oraz naśladownictwem – nawet imiona dla siebie wybierali bezrozumnie z tekstów popularnych piosenek, katalogów meblowych czy porzuconych książek, które ledwie byli w stanie przeczytać. Miętafix, na przykład, miał siostrę Zakrętkę, a jeden z jego synów nosił atrakcyjne imię Świerzb.

Wyrmeni zajmowali setki i tysiące drobnych nisz na poddaszach, w altanach i za parkanami. Większość z nich wybierała żywot na obrzeżach miasta. Na olbrzymich wysypiskach u granic Stoneshell i Abrogate Green, a także na zaśmieconych, nadrzecznych polach w Griss Twist, wprost roiło się od wyrmenów – kłócących się, śmiejących, pijących stojącą wodę z kanałów oraz pieprzących się na lądzie i w powietrzu. Niektórzy, tacy jak Miętafix, wzbogacali śmieciarskie życie dorywczymi pracami na czarno. Kiedy nad dachami pojawiały się uwiązane szaliki lub na murach wokół okien na najwyższych piętrach rysowano kredą wielkie symbole, najczęściej oznaczało to, że ktoś potrzebuje usług wyrmena.

Isaac pogmerał palcami w kieszeni i wyciągnął z niej szekla.

– Chciałbyś tyle zarobić, Miętafiksie?

– Jasna sprawa, szefuniu! – wykrzyknął z zapałem wyrmen. – Patrzy na dół! – dodał ostrzegawczo i zesrał się z donośnym hukiem. Rzadki stolec rozprysnął się na ulicy, Miętafix zaś zarechotał radośnie.

Isaac podał mu zwiniętą w rulon listę książek, którą wcześniej sporządził.

– Zaniesiesz to do biblioteki uniwersyteckiej. Wiesz, gdzie to jest? Za rzeką. Doskonale. Będzie otwarta do późna, powinieneś zdążyć. Dasz to bibliotekarzowi. Nota jest podpisana, więc nie powinieneś mieć kłopotów. Załadują ci trochę książek. Myślisz, że zdołasz je tu przydźwigać? Mogą być dosyć ciężkie.

– Zero problemu, kierowniku! – Miętafix wyprężył pierś jak kogut. – Ja silny gość!

– Świetnie. Jeśli przyniesiesz wszystkie za jednym kursem, dostaniesz coś ekstra.

Miętafix chwycił zwiniętą kartkę i odwrócił się, gotów odlecieć z bezczelnym, dziecinnym wrzaskiem, lecz Isaac złapał go znienacka za krawędź skrzydła. Zdziwiony wyrmen odwrócił się gwałtownie.

– Problemik, szefie?

– Nie, nie… – Isaac wpatrywał się z uwagą w podstawę imponującego skrzydła, delikatnie otwierając je i zamykając ruchem ręki. Pod ogniście czerwoną skórą, twardą, chropowatą i pokrytą plamami, wyczuwał ruchy wyspecjalizowanych mięśni służących lataniu. Ich praca była fenomenalnie wydajna. Badacz zatoczył skrzydłem pełny okrąg, czując pod palcami, jak naprężają się kolejno, generując ruch imitujący wiosłowanie, który w locie służył odgarnianiu powietrza spod ciała wyrmena. Miętafix zachichotał.

– Łaskotki, szefuńciu! Świntuch! – wrzasnął stwór.

Isaac machinalnie wyciągnął rękę po kartkę papieru, a nie znalazłszy jej, omal nie pociągnął wyrmena za sobą w stronę biurka. Wyobrażał sobie jego skrzydło jako funkcję matematyczną, jako składową płaszczyzn…

– Wiesz co, Miętafix? Kiedy wrócisz, dam ci jeszcze jednego szekla, jeśli zgodzisz się, żebym zrobił ci parę heliotypów i przeprowadził kilka prostych eksperymentów. Zabiorę ci pół godziny, nie dłużej. Co ty na to?

– Superowo, kapitan!

Miętafix wskoczył na parapet i skoczył ku ciemniejącemu niebu. Isaac zmrużył oczy, przyglądając się krągłym ruchom skrzydeł, które bez większego wysiłku unosiły w przestworza dobrych osiemdziesiąt – a może i więcej – funtów żywego mięsa i kości.

Kiedy wyrmen zniknął mu z pola widzenia, uczony usiadł przy biurku i w pośpiechu sporządził jeszcze jedną listę – tym razem odręcznym pismem.

Na samej górze umieścił nagłówek: Badanie . Poniżej wyszczególnił punkty:

„fizyka; grawitacja; siły/płaszczyzny/wektory; POLE JEDNORODNE”.

Jeszcze niżej dodał kolejną specyfikację:

„Lot: I) naturalny; II) taumaturgiczny, III) chemiczno-fizyczny, IV) kombinowany, V) inny”.

Wreszcie dodał i podkreślił tytuł pisany kapitalikami: FIZJONOMIE LOTU .

Oparł się wygodnie, nie odprężony jednak, lecz raczej gotowy do skoku. Podśpiewywał bezwiednie, podniecony ponad wszelką miarę perspektywą nowych badań.

Sięgnął po jeden ze starych, masywnych woluminów, które wcześniej wydobył spod łóżka. Rzucił go płasko na blat, rozkoszując się głuchym dźwiękiem. Oprawę księgi zdobiły tłoczone litery, wypełnione marną imitacją złota.

Bestiarium Potencjalnie Rozumnych: Świadome Rasy Świata Bas-Lag.

Isaac pogładził czule oprawę klasycznego dzieła Shacrestialchita, przed wiekiem przetłumaczoną z języka lubbock vodyanoich i uzupełnioną przez Benkerby’ego Carnadine’a, człowieka trudniącego się kupiectwem, podróżnika i uczonego-amatora z Nowego Crobuzon. Nieustannie wznawiane i naśladowane dzieło pozostawało wciąż niedościgłym wzorem. W indeksie Isaac zatrzymał palec na literze G, a potem długo wertował księgę, nim znalazł kopię doskonałej akwareli wyobrażającej ludzi-ptaki z Cymek i zdobiącą wstęp do eseju na temat garudów.

Kiedy światło wpadające przez okna stało się zbyt słabe, uruchomił lampę gazową stojącą na biurku. Tymczasem gdzieś na wschodzie, w chłodnym powietrzu zmierzchu, Miętafix z wysiłkiem bił skrzydłami i sapał niemiłosiernie, obciążony workiem książek przewieszonym przez pierś. Widział już jasny płomień lampy w laboratorium, a poniżej, tuż pod oknem, drżący blask ulicznej latarni. Nieprzerwany strumień nocnych owadów zbliżał się do niej spiralnym torem niczym rój elektronów. Niektóre odnajdowały drogę przez pęknięcia w kloszu i wpadały do wnętrza latarni, by natychmiast spłonąć w niewielkim błysku. Zwęglone szczątki opadały pyłem na dno szklanego dzwonu.

Lampa na biurku była latarnią morską nad niebezpiecznymi wodami miasta, pomagającą wyrmenowi w odnalezieniu drogi znad ciemnej rzeki, w wyrwaniu się z objęć drapieżnej nocy.

W tym mieście ci, którzy wyglądają tak jak ja, nie są tacy jak ja. Raz tylko (znużony, przestraszony i desperacko szukający pomocy) pozwoliłem sobie na błąd zwątpienia w tę prawdę.

Szukając kryjówki, pożywienia i ciepła pośród nocy, a także ucieczki przed dziwnymi spojrzeniami, które witały mnie wszędzie, dokądkolwiek szedłem, zobaczyłem raz młode pisklę biegnące bez wysiłku wąskim zaułkiem między bezbarwnymi domami. Moje serce omal nie wyskoczyło z piersi. Zawołałem za nim, za tym chłopcem z mojego ludu, w języku pustyni… a on odwrócił się, spojrzał na mnie, rozłożył skrzydła, otworzył dziób i… wybuchnął kakofonicznym śmiechem.

Począł kląć mnie w obcej mowie. Jego krtań toczyła walkę za każdym razem, gdy wyrzucał z siebie te ludzkie słowa. Wołałem doń w naszej mowie, ale nie rozumiał. Wreszcie wrzasnął coś przez ramię i zobaczyłem gromadę ludzkich dzieci, uliczników, wypełzających z nor niczym duchy gnębiące żywych. Młodzik, jasnowłose pisklę, wskazał na mnie ręką i znowu zasypał przekleństwami wykrzykiwanymi zbyt szybko, bym mógł je pojąć. Oni zaś, jego towarzysze, smarkacze o brudnych gębach, te niebezpieczne, brutalne, amoralne, małe istoty o pryszczatych twarzach i w obszarpanych portkach, umazane smarkami, ropą i ziemią, dziewczęta w ubrudzonych koszulinach i chłopcy w zbyt wielkich marynarkach, chwycili kamienie brukowe i zaczęli ciskać je w moją stronę, w ciemną niszę, w której stanąłem na przegniłym progu.

Chłopiec, którego nie nazwę już garudą, który był niczym więcej niż tylko człowiekiem z dziwacznymi skrzydłami i piórami, mój zagubiony nie-brat, rzucał kamienie wraz z nimi, śmiejąc się, z upodobaniem wybijając szyby nad moją kryjówką i przezywając mnie bez wytchnienia.

Gdy pociski zasypały mnie deszczem odłamków i płatków odłupanej farby, zrozumiałem, że jestem sam.

Tak więc wiem już, że muszę żyć, nie znajdując wytchnienia w mojej samotności, łże nie wolno mi więcej przemawiać do innych istot w ojczystej mowie.

Przyzwyczaiłem się do nocnego życia, wychodzę na ulice dopiero wtedy, gdy miasto się wycisza, staje się bardziej skłonne do introspekcji. Spaceruję wtedy, czując się jak intruz w jego solipsystycznym śnie. Przybyłem tu w mroku i żyję w mroku. Dzika jasność pustyni wydaje mi się teraz ledwie legendą, którą słyszałem dawno, dawno temu. Staję się stworzeniem nocnym. Zmieniają się moje przekonania.