Изменить стиль страницы

Rozdział VII

Cassi ocknęła się ze snu w ciemności. Było kilka minut po piątej. Budzik miał dzwonić dopiero za dwie godziny.

Przez chwilę leżała spokojnie nasłuchując. Początkowo sądziła, że obudził ją jakiś hałas, stopniowo jednak uprzytomniła sobie, iż impuls powodujący przebudzenie pochodził z jej wnętrza. Był to niemal klasyczny syndrom przeżywanej przez nią depresji.

Cassi przewróciła się na drugi bok i naciągnąwszy kołdrę na głowę próbowała jeszcze zasnąć, ale bezskutecznie. Sen nie wracał. Wstała z łóżka, mając pełną świadomość czekającego ją wyczerpującego dnia, zwłaszcza że Thomas przyjął – również w jej imieniu – zaproszenie na wieczór do Ballantine'ów.

W domu panował przejmujący chłód, Cassi trzęsła się wprost z zimna, dopóki nie zarzuciła na siebie szlafroka kąpielowego. W łazience włączyła kwarcowy grzejnik i weszła pod prysznic.

Stojąc pod strumieniem wody, przypomniała sobie przyczynę swojego przygnębienia: odkrycie percodanu i talwinu w biurku Thomasa. Patrycja z całą pewnością powiadomi syna, że ona znowu myszkowała w jego gabinecie. Thomas domyśli się, że szukała narkotyków.

Wycierając się ręcznikiem zastanawiała się, co powinna zrobić. Powiedzieć Thomasowi, że znalazła u niego narkotyki i odbyć z nim rozmowę? Czy obecność takich środków w jego biurku jest wystarczającym dowodem narkomanii? A może da się jakoś inaczej wyjaśnić tę sprawę? Co do tego Cassi miała zasadnicze wątpliwości, zwłaszcza że pamiętała o jego zwężonych źrenicach. Chyba więc jednak Thomas przyjmuje percodan i talwin. Nie wiedziała tylko w jakich ilościach, nie miała więc pojęcia, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo.

W tej sytuacji powinna poszukać czyjejś pomocy. Ale nie wiedziała, kto mógłby jej pomóc. Z całą pewnością nie Patrycja; gdyby zaś zwróciła się do kogokolwiek z dyrekcji szpitala, mogłaby zrujnować karierę Thomasa. Cassi omal nie rozpłakała się z rozpaczy. Znajdowała się w sytuacji, z której nie widziała wyjścia. Cokolwiek by uczyniła – wszystko mogło się skończyć źle. Stawka była wysoka: w grę wchodziła przyszłość jej małżeństwa z Thomasem.

Z najwyższym trudem skończyła się ubierać i wyjechała do szpitala.

Ledwie zdążyła usiąść za biurkiem, uchyliły się drzwi jej pokoju i Joan wsunęła głowę do środka.

– Czujesz się dzisiaj lepiej? – zapytała pogodnie.

– Nie – odparła Cassi zmęczonym, cichym głosem.

Joan nie miała wątpliwości: stan, w jakim znajdowała się Cassi, był gorszy niż poprzedniego popołudnia. Nieproszona weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Cassi nie miała siły się sprzeciwić.

– Znasz chyba stare przysłowie o chorym doktorze – rzekła Joan: – "Ten kto nalega, aby sam się leczył, ma go za głupiego pacjenta". Można to równie dobrze zastosować do sfery życia uczuciowego. Nie wyglądasz dobrze, moja droga. Przyszłam, żeby cię przeprosić za to, co wczoraj powiedziałam, ale teraz nabieram przekonania, że miałam rację. Co się z tobą dzieje?

Cassi zastygła w milczeniu. Rozległo się pukanie do drzwi.

Joan wyjrzała na korytarz i stanęła oko w oko z zapłakaną Maureen Kavenaugh.

– Przepraszam bardzo, ale doktor Cassidy jest w tej chwili zajęta. Zanim Maureen zdążyła się odezwać, zamknęła drzwi.

– Usiądź teraz, Cassi – zwróciła się do przyjaciółki stanowczym tonem.

Cassi usiadła. Konieczność podporządkowania się była tym, co odpowiadało stanowi jej ducha.

– Świetnie – powiedziała Joan. – A teraz posłuchaj, co ci powiem. Wiem, że bardzo przeżywasz kłopoty z okiem. Ale chyba chodzi o coś więcej.

Cassi miała okazję jeszcze raz przekonać się, jak łatwo rozwiązuje język umiejętnie prowadzona przez psychiatrę rozmowa. Joan budziła w niej zaufanie – co do tego nie miała najmniejszej wątpliwości. Cassi mogła być pewna jej dyskrecji. A jednocześnie czuła wielką potrzebę podzielenia się z kimś swoimi zmartwieniami – konieczność zrozumienia i wsparcia.

– Sądzę, że Thomas przyjmuje narkotyki – powiedziała Cassi tak cicho, że Joan ledwo ją usłyszała. Ani jeden mięsień nie drgnął w jej twarzy.

– Co za narkotyki? – zapytała.

– Deksedrynę, percodan i talwin – przynajmniej o tych trzech wiem na pewno.

– Talwin jest dość popularny wśród lekarzy – stwierdziła Joan. – Jak często je przyjmuje?

– Nie wiem. W każdym bądź razie jego praca nie cierpi na tym w najmniejszym stopniu. Jak zwykle pracuje bardzo dużo.

– No, no… – kręciła głową Joan. – Czy Thomas zdaje sobie sprawę z tego, że wiesz o jego słabości?

– Wie, że podejrzewam go o deksedrynę. Nie ma pojęcia, że wiem również o pozostałych – przynajmniej tak było do niedawna. – Cassi sądziła, że Patrycja nie zdążyła uprzedzić Thomasa o jej ostatniej wizycie w jego gabinecie.

– Istnieje delikatne określenie tego rodzaju przypadłości – "lekarz upośledzony" – powiedziała Joan. – Niestety, tacy lekarze nie są u nas rzadkim zjawiskiem. Być może powinnaś coś niecoś przeczytać na ten temat: w literaturze medycznej pisze się o tym sporo, chociaż sami lekarze niechętnie zabierają głos w tej sprawie. Dam ci trochę wycinków prasowych. Powiedz mi jeszcze, czy w zachowaniu się Thomasa nastąpiły jakieś istotne zmiany – na przykład czy wprawia w zakłopotanie innych swoim sposobem bycia lub też nie zjawia się na umówione spotkania?

– Nic podobnego – oświadczyła Cassi. – Jak już powiedziałam, Thomas pracuje więcej niż kiedykolwiek przedtem. Przyznaje jednak, że obecnie czerpie z tego co robi mniej przyjemności niż dawniej. I chyba ostatnio przejawia mniej tolerancji.

– Tolerancji wobec czego?

– Wobec wszystkiego. Wobec ludzi, wobec mnie. Nawet wobec swojej matki, która mieszka z nami.

Joan wzniosła do góry oczy. Niewiele tu mogła pomóc.

– Nie jest tak źle – zauważyła Cassi.

– Też tak sądzę – cynicznie stwierdziła Joan.

W ciągu kilku następnych minut obie kobiety obserwowały się wzajemnie, zachowując milczenie.

Wreszcie, jakby od niechcenia, Joan zapytała: – Jak wygląda wasze współżycie małżeńskie?

– Co masz na myśli? – Cassi odparła wymijająco.

Joan odchrząknęła. – Bardzo często lekarze używający narkotyków cierpią przejściowo na impotencję i nawiązują stosunki pozamałżeńskie.

– Thomas nie ma czasu na pozamałżeńskie stosunki – bez wahania zaprotestowała Cassi.

Joan skinęła ze zrozumieniem głową: Thomas wcale nie wyglądał na "lekarza upośledzonego".

– Wiesz, Cassi – zauważyła Joan – twoje spostrzeżenia o nadmiernej pracowitości Thomasa i o tym, że czerpie niewiele przyjemności z pracy, są ze sobą trochę sprzeczne. Wielu chirurgów cechuje narcyzm, co odbija się na ich stosunku do otoczenia.

Cassi nie odpowiedziała; uwaga Joan nie była pozbawiona sensu.

– W porządku, to jest sprawa do przemyślenia – rzekła Joan. – To, że sukces Thomasa może stać się problemem, jest nawet bardzo interesujące. Mężczyźni o narcystycznej postawie zwykle dobrze funkcjonują w określonych układach – zwłaszcza w warunkach zawodowej rywalizacji.

– Thomas stwierdził, że nie ma tutaj z kim rywalizować – odparła Cassi.

W tym momencie zadzwonił telefon. Sposób, w jaki Cassi podniosła słuchawkę, świadczył, że jest już mniej przygnębiona. Dzwonił Robert Seibert.

Rozmowa trwała krótko. Po jej zakończeniu Cassi oznajmiła Joan, że Robert jest w siódmym niebie, ponieważ natrafił na kolejny przypadek SSD.

– To wspaniale – sarkastycznie stwierdziła Joan. – Jeśli masz zamiar zaprosić mnie na sekcję zwłok, to bardzo ci dziękuję, ale nie skorzystam.

Cassi roześmiała się. – Nie, ja też się na nią nie wybieram. Od samego rana jestem umówiona z pacjentami, ale mam się spotkać z Robertem przy obiedzie i porozmawiać o wynikach. – W tym momencie spojrzała na zegarek. – Och! Już jestem spóźniona na odprawę.

Odprawa przebiegała sprawnie. W nocy nic szczególnego się nie zdarzyło, nie przyjęto nowych pacjentów. Dyżurni stażyści mogli spać spokojnie przez okrągłe dziewięć godzin, co pozostali przyjęli z zazdrością. Cassi poruszyła sprawę siostry Maureen Kavenaugh; wszyscy byli zgodni, że Cassi powinna zachęcić Maureen do nawiązania osobistego kontaktu z siostrą. Zgodnie orzekli, że warto podjąć ryzyko wciągnięcia siostry pacjentki do procesu leczenia.

Cassi poinformowała także zespół o wyraźnej poprawie stanu pułkownika Bentwortha oraz o jego próbach pozyskania jej sobie. Jacob Levine uznał obie te okoliczności za nader interesujące, lecz jednocześnie przestrzegł Cassi przed wysnuwaniem z nich pochopnych wniosków.

– Pamiętaj, że ludzie z pogranicza bywają nieobliczalni – powiedział zdejmując z nosa okulary i wymachując nimi.

Odprawa zakończyła się wcześniej niż zwykle, gdyż wyczerpano rutynowe tematy. Cassi nie przyjęła zaproszenia na kawę, bo nie chciała się spóźnić na rozmowę z pułkownikiem Bentworthem. Gdy wróciła do biura, czekał już na nią przed drzwiami.

– Dzień dobry – przywitała go jak potrafiła najpogodniej, otwierając drzwi biura.

Pułkownik w milczeniu wszedł za nią do pokoju i usiadł. Cassi umyślnie zajęła miejsce za biurkiem. Nie wiadomo dlaczego obecność pułkownika pozbawiała ją zawodowej pewności siebie, szczególnie gdy patrzył na nią przenikliwie niebieskimi oczami, które przypominały jej oczy Thomasa. Były tak samo zadziwiająco turkusowe.

Bentworth – podobnie jak ostatnim razem – wcale nie wyglądał na pacjenta. Był nienagannie ubrany i roztaczał wokół siebie władczą atmosferę. O tym, że jest to ta sama osoba, którą Cassi przyjęła do szpitala przed kilkoma tygodniami, świadczyły jedynie oparzenia na przedramieniu.

– Nie wiem, jak zacząć – odezwał się Bentworth.

– Niech pan zacznie od tego, dlaczego zmienił pan swoje zapatrywania na rozmowę ze mną. Do tej pory nie chciał pan brać udziału w indywidualnej terapii.

– Mam być szczery?

– Chyba tak będzie najlepiej.

– Powiem więc prosto z mostu: chodzi mi o przepustkę na weekend.

– Decyzja o przepustce podejmowana jest przez grupę. Terapia grupowa była obecnie głównym środkiem stosowanym wobec Bentwortha.

– To prawda – odparł pułkownik – ale te cholerne sukinsyny nie zgadzają się. Wiem o tym, że pani ma prawo nie brać pod uwagę ich decyzji.