Oczywiście kapitan nie miał o tym pojęcia i było bardzo mało prawdopodobne, by dostrzegł niewłaściwe ustawienie zaworów w dyszach odpływowych, widział natomiast dzięki wziernikom, że w przewodach nie pojawiła się ani kropla paliwa.

– Też nie działa! – wykrzyknął. – Nie rozumiem, w jaki sposób jednocześnie mogły nawalić aż trzy pompy!

Eddie spojrzał na wskaźniki.

– Zbiornik w prawym skrzydle jest prawie pusty – zameldował. – Jeśli natychmiast nie wylądujemy, wkrótce nastąpi katastrofa.

– Przygotować się do awaryjnego wodowania! – rzucił Baker, po czym oskarżycielskim gestem wymierzył w Eddiego palec. – Nie podoba mi się twoja rola w tym wszystkim, Deakin – wycedził lodowatym tonem. – Nie ufam ci.

Eddie czuł się okropnie. Miał ważne powody, by okłamywać dowódcę, lecz mimo to szczerze się nienawidził. Przez całe życie postępował uczciwie, brzydząc się ludźmi posługującymi się podstępem i kłamstwem, teraz jednak musiał korzystać z metod, które szczerze potępiał. Wkrótce wszystko pan zrozumie, kapitanie – pomyślał. Sprawiłoby mu znacznie większą ulgę, gdyby mógł powiedzieć to głośno.

Kapitan podszedł do stanowiska nawigatora i pochylił się nad mapą. Nawigator, Jack Ashford, obrzucił Eddiego zdziwionym spojrzeniem, po czym wskazał kapitanowi punkt na mapie.

– Jesteśmy tutaj.

Warunkiem powodzenia planu było, aby samolot wodował w przesmyku między stałym lądem z wyspą Grand Manan. Liczyli na to zarówno gangsterzy, jak i Eddie. Jednak w chwilach niebezpieczeństwa ludzie robili różne głupie rzeczy. Eddie postanowił, że gdyby kapitan Baker z jakiegoś powodu wyznaczył inne miejsce wodowania, on zabierze głos i zwróci uwagę na zalety przesmyku. Oczywiście Baker odniesie się podejrzliwie do jego propozycji, ale będzie musiał uznać jej wyższość. Poza tym, to jego zachowanie można by uznać za dziwne, gdyby upierał się przy innym rozwiązaniu.

Okazało się jednak, że nie jest potrzebna żadna interwencja.

– Tutaj – powiedział Baker po krótkim zastanowieniu. – Wodujemy w tym przesmyku.

Eddie odwrócił się szybko, by nikt nie dostrzegł radości malującej się na jego twarzy. Uczynił kolejny krok w kierunku odzyskania Carol-Ann.

Przygotowując się wraz z załogą do awaryjnego wodowania wyjrzał przez okno, by ocenić stan morza. Niewielka biała łódź kołysała się na falach. Wszystko wskazywało na to, że wodowanie nie będzie należało do najłagodniejszych.

Nagle usłyszał głos, który sprawił, że serce podeszło mu do gardła.

– Co się stało?

Do kabiny wszedł Mickey Finn.

Oczy Eddiego rozszerzyły się z przerażenia. Drugi inżynier natychmiast domyśli się, że zawory w dyszach odpływowych nie zostały zamknięte. Trzeba go się szybko pozbyć…

Wyręczył go kapitan Baker.

– Spływaj stąd, Mickey! – warknął. – Druga załoga ma siedzieć w kabinie przypięta do foteli, a nie łazić po całej maszynie i zadawać głupie pytania!

Mickey zniknął, jakby go nigdy nie było, i Eddie odetchnął spokojnie.

Samolot błyskawicznie tracił wysokość. Baker chciał szybko znaleźć się jak najniżej nad wodą, na wypadek gdyby paliwo skończyło się wcześniej, niż oczekiwali.

Skręcili na zachód, by nie przelatywać nad wyspą; gdyby wtedy zabrakło paliwa, wszyscy by zginęli. W chwilę później znaleźli się nad przesmykiem…

Eddie ocenił, że fale mają ponad metr wysokości. Granica bezpieczeństwa wynosiła sto centymetrów. Deakin zacisnął zęby; Baker był dobrym pilotem, ale czekało go piekielnie trudne zadanie.

Clipper jeszcze bardziej obniżył lot. W pewnej chwili Eddie poczuł, jak kadłub zetknął się ze szczytem wysokiej fali. Po kilku sekundach nastąpiło drugie zetknięcie, tym razem znacznie silniejsze, po którym wielka maszyna podskoczyła raptownie w górę, na co żołądek Deakina zareagował bolesnym skurczem.

Eddie poważnie bał się o ich życie. Tak właśnie wyglądały katastrofy łodzi latających.

Mimo że samolot znajdował się nadal w powietrzu, zderzenie z falą znacznie zmniejszyło jego prędkość. Siła nośna była tak słaba, że nie mogło już być mowy o łagodnym opadnięciu na powierzchnię morza. Należało spodziewać się raptownego, groźnego upadku, jak po skoku z trampoliny na brzuch. Tyle tylko, że brzuch Clippera wykonano z cienkiego aluminium, które mogło rozedrzeć się jak papierowa torba.

Zamarł, czekając na kolejne uderzenie. Kiedy wreszcie nastąpiło, Eddie poczuł je aż w kręgosłupie. Okna zalała woda. Siedzący bokiem do kierunku lotu Eddie zdołał jakoś utrzymać się w fotelu, radiooperator natomiast o mało nie spadł ze swojego miejsca, uderzając przy okazji głową w mikrofon. Wyglądało na to, że samolot rozpada się na kawałki. Stałoby się tak, gdyby któreś ze skrzydeł zahaczyło o fale.

Minęła sekunda… druga… Z dolnego pokładu dobiegały krzyki przerażonych pasażerów. Samolot wyprysnął z wody niczym korek z butelki, tylko po to jednak, by zaraz opaść ponownie. Na szczęście nie przechylił się na żadną stronę.

Eddie zaczął wierzyć, że jednak się uda. Kiedy z szyb zniknęły wodne rozbryzgi, przekonał się, że silniki nadal pracują.

Clipper stopniowo wytracał prędkość. Eddie z każdą chwilą czuł się coraz bezpieczniej, aż wreszcie maszyna stanęła, kołysząc się dostojnie na falach.

– Boże, było gorzej, niż się spodziewałem – mruknął kapitan Baker. Odpowiedział mu pełen ulgi śmiech załogi.

Eddie wstał i zbliżył się do okna, przeszukując wzrokiem powierzchnię morza. Widoczność była dobra, lecz żadna jednostka pływająca nie zbliżała się do Clippera – chyba że gangsterzy zdecydowali się podpłynąć od tyłu, gdzie nikt nie mógł ich zauważyć.

Wrócił na stanowisko i wyłączył silniki. Radiooperator nadawał sygnał Mayday.

– Pójdę uspokoić pasażerów – oświadczył kapitan i zszedł po schodkach na dolny pokład. W tej samej chwili radiooperator otrzymał odpowiedź na swoje wezwania; Eddie miał nadzieję, że pochodziła od ludzi, którzy czekali na Frankiego Gordina.

Nie mógł się doczekać, by to sprawdzić. Otworzył klapę w przedniej części kabiny i zszedł do pomieszczenia w dziobie samolotu. Zewnętrzna klapa opuszczała się w dół, tworząc coś w rodzaju platformy. Eddie stanął na niej i rozejrzał się dookoła. Musiał mocno trzymać się krawędzi włazu, by zachować równowagę. Fale zalewały hydrostabilizatory, niektóre zaś były wystarczająco wysokie, by obryzgać mu stopy słoną pianą. Słońce tylko od czasu do czasu wychylało się zza chmur i wiał silny wiatr. Eddie obrzucił uważnym spojrzeniem kadłub i skrzydła, ale nigdzie nie dostrzegł żadnych uszkodzeń. Potężna maszyna wyszła z opresji bez szwanku.

Rzucił kotwicę, a następnie zaczął uważnie przeczesywać horyzont w poszukiwaniu łodzi, która miała tu na nich czekać. Gdzie podziali się kumple Luthera? Co będzie, jeśli się nie pojawią? Wreszcie jednak dostrzegł w oddali dużą motorówkę. Czy to oni? Czy Carol-Ann jest na pokładzie? Istniało niebezpieczeństwo, że jest to jakaś inna łódź, której załoga postanowiła skorzystać z okazji i obejrzeć z bliska latającego kolosa.

Zbliżała się w błyskawicznym tempie, podskakując na falach. Rzuciwszy kotwicę Eddie powinien wrócić na swoje stanowisko w kabinie nawigacyjnej, ale nie mógł ruszyć się z miejsca. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w rosnącą szybko łódź. Był to właściwie duży motorowy jacht z krytą kabiną. Eddie zdawał sobie sprawę, że tamci pędzą z prędkością dwudziestu pięciu albo nawet trzydziestu węzłów, lecz jemu wydawało się, że wloką się noga za nogą. Na pokładzie stało kilka osób. Wkrótce mógł je policzyć: cztery. Zauważył, że jedna była wyraźnie mniejsza i drobniejsza od pozostałych. Wreszcie nie zidentyfikowana grupka zamieniła się w trzech mężczyzn ubranych w ciemne garnitury i kobietę w niebieskim płaszczu. Carol-Ann miała taki płaszcz.

To chyba była ona, ale nie mógł mieć jeszcze pewności. Kobieta miała jasne włosy i szczupłą sylwetkę, tak jak ona, i trzymała się z dala od pozostałych. Wszyscy stali przy relingu, obserwując Clippera. Niepewność była nie do zniesienia. Nagle słońce wychyliło się zza chmur i kobieta uniosła rękę, by osłonić oczy. Ten gest rozwiał wszystkie wątpliwości Eddiego. Wiedział już, że kobieta na pokładzie łodzi jest jego żoną.

– Carol-Ann… – szepnął.

Ogarnęła go niewysłowiona radość. Na chwilę zapomniał o niebezpieczeństwach, jakie czekały jeszcze ich oboje, i poddał się ogromnej uldze, jakiej doznał na jej widok.

– Carol-Ann! – zawołał, machając radośnie rękami. – Carol-Ann!

Oczywiście nie mogła go usłyszeć, ale natychmiast zobaczyła. Zawahała się przez ułamek sekundy, jakby nie była pewna, czy to na pewno on, po czym również zaczęła machać, najpierw ostrożnie, a potem z całych sił.

Jeśli może tak wymachiwać rękami, to znaczy, że nic jej się nie stało – pomyślał i nagle poczuł się słaby jak dziecko; niewiele brakowało, by rozpłakał się z ulgi i radości. Jednak w porę przypomniał sobie, że to nie koniec. Miał jeszcze wiele do zrobienia. Pomachał ponownie, po czym ociągając się wrócił do wnętrza maszyny.

Pojawił się w kabinie nawigacyjnej równocześnie z kapitanem wracającym z pokładu pasażerskiego.

– Są jakieś uszkodzenia? – zapytał Baker.

– Chyba nie, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

– Na naszą prośbę o pomoc odpowiedziało kilka statków, ale najbliżej była duża motorówka, która właśnie zbliża się od lewej burty – zameldował radiooperator.

Kapitan spojrzał przez okno, po czym pokręcił głową.

– Na nic nam się nie przyda. Ktoś musi wziąć nas na hol. Spróbuj zawiadomić Straż Przybrzeżną.

– Załoga łodzi chce wejść do nas na pokład – poinformował go Ben Thompson.

– Nic z tego – odparł Baker. Pod Eddiem ugięły się nogi. Przecież tamci muszą znaleźć się na pokładzie Clippera! – To zbyt niebezpieczne – dodał kapitan. – Nie chcę mieć żadnej łodzi przycumowanej do maszyny. Przy tej fali mogłaby uszkodzić nam kadłub. A jeśli próbowalibyśmy ewakuować ludzi, to jak amen w pacierzu ktoś wpadłby do morza. Powiedz im, że dziękujemy za dobre chęci, ale nie możemy skorzystać z ich pomocy.

Eddie nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Z najwyższym trudem udało mu się zachować obojętny wyraz twarzy. Do diabła z ewentualnymi uszkodzeniami samolotu, ludzie Luthera muszą wejść na pokład! Ale jeśli nikt im nie pomoże, czeka ich piekielnie trudne zadanie.