PODRÓŻ
Podróżni pociągu przybyłego na stacją koszycką, jadącego do Budapesztu, z różnymi uczuciami patrzyli na idącego wzdłuż wagonów feldfebla z rewolwerem u pasa, za którym szli dwaj objuczeni plecakami smutni aresztanci pod opieką dwóch marsowych i srogich eskortantów.
– Ten czarny musi być niezły hycel – mówiła jakaś pani patrząca przez lorgnon [4] – ale przystojna bestia.
– Dezerterzy.
Jakiś jegomość wykrzykiwał z okna.
– Łajdaki! Należy im się słupek! Inni giną, a takim nie chce się walczyć w obronie ojczyzny. Dobrze wam tak, dranie!
– To ich rozstrzelają? – zapytała panienka z okna wagonu drugiej klasy.
– No, chyba że za dezercję nie dostaną orderów.
– Mój Boże, mój Boże! – westchnęła panienka. – Niechby tego Żyda, ale tego drugiego to szkoda…
– Nie żałuj, panienko! A po co uciekał z frontu? – powiedział Kania, który stał właśnie pod pierwszym wagonem i rozmawiał z kierownikiem pociągu. Otoczyli ich pasażerowie wojskowi i cywilni, między którymi znalazł się elegancki kapitan sztabu generalnego.
– Feldfebel ma rację, panie kolejowy – zaczął interweniować, kiedy usłyszał odmowę dostarczenia oddzielnego przedziału - aresztanci muszą mieć oddzielny przedział.
Kapitan spojrzał na wychyloną z okna damę, poprawił włosy i dodał:
– Takie są przepisy, panie oberkonduktorze.
– Skąd wezmę oddzielny przedział? Z rękawa nie wytrzepię.
– Mógłby pan trochę grzeczniej mówić do oficera – zirytował się kapitan – nie jestem pańskim konduktorem, panie.
– Czy będę grzeczny, czy niegrzeczny, przedziału nie dam, bo nie mam.
Kapitan uważał za stosowne rzucić uwagę, że aresztanci muszą bezwzględnie mieć oddzielny przedział, i odszedł z godnością do swego wagonu.
– Można naprawdę oszaleć widząc, co się wyrabia – biadał oberkonduktor – nie wiem, czy jestem kierownikiem pociągu, czy nim nie jestem. Każdy rządzi się jak szara gęś, a ja tylko chodzę i patrzę, co z tego wyniknie. Z miejsca daj jeden przedział pierwszej klasy dla pana generała z adiutantem, bo musi mieć spokój do pracy, opracowuje niby w podróży jakiś plan… zaglądam przez szybkę, a ta bestia śpi jak zarżnięty… Bierz pan sobie oddzielny przedział, panie generale! Potem przychodzi jakichś trzech bubków z ministerstwa aprowizacji. Proszę, panie konduktorze, oddzielny przedział dla komisji. Dobra! Bierz sobie, komisjo, oddzielny przedział! Łupią w karty przez całą drogę. Na końcu ładują ci dwa psy pana namiestnika z Bośni. Jaśnie wielmożne psy muszą jechać oddzielnie, a nie ma psiego wagonu. Dawaj przedział trzeciej klasy! Teraz pan ze swoimi aresztantami… A skąd wezmę przedział?
– Mógłbym się uprzeć i dałby pan, panie oberkonduktorze, ale ja wchodzę w pańskie położenie i sam sobie poradzę.
Kania wszedł do pierwszego wagonu trzeciej klasy i otworzył pierwsze drzwi z brzegu.
– Ten przedział zajęty jest dla aresztantów, proszę wyjść!
Cywilni pasażerowie rzucili złe spojrzenia na objuczony rewolwerem pas srogiego feldfebla i bez protestu zbierali swoje bagaże z siatek. Przywykli już do tego, że są traktowani jak obywatele drugiej klasy, i wiedzieli z doświadczenia, że powoływanie się na prawo do zajmowania miejsca jest równie bezcelowe jak interpelowanie bezradnych konduktorów. Pod wagonem Szökölön musiał napominać żołnierzy, żeby nie gadali z aresztowanymi.
– Cóżeś taki hardy? Przyjdzie i na psa mróz. Sympatie wojskowych były całkowicie po stronie dezerterów, którym rzucali papierosy.
– Rozumi który z was po polsku? – zapytał jakiś żołnierz i Haber skinął głową.
– Skąd jesteś?
– To my krajany, bo ja zy Lwowa, co ci mówim – mówił lwowiak rodzinnym akcentem – w drodzy powidz, że ci si chce kichlać i brykaj z wychodka przy oknu… kapujisz? Ja tyż tak raz zrobiłym. Jak wlizisz, zaszpuntuj zaraz drzwi, żeby ni mug si za tobu wtrynić…
– Ta świnia wejdzie za mną – odpowiedział smętnie Haber.
– Maulhalten! Nem sabot! (Nie rozmawiać!) – wrzasnął Szökölön.
– Et, keti, három [5] , naser mater Madziarom! – replikował Iwowiak rymowanym epitetem. – Pocałuj mnie, jańciu… jak bym ci zaiwanił w ferniak, tubyś sy tak imaulzahaltował, żebyś mnie do końca życia zapamiętał! Ta joj! Żyby to na dworcu wy Lwowi było – z żalem zakończył – musiałbyś sy pysk przez miesiąc kurować!
– A może by tak, chłopci, daty jimu w zuby? – pytał jakiś Ukrainiec, ale nikt na to nie odpowiedział, gdyż poza lwowiakiem byli to żołnierze innych narodowości i nie rozumieli.
Kto wie, czy solidarni Galicjanie nie próbowaliby odbić rodaka, gdyby nie wezwanie Kani z okna, który polecił sprowadzić “dezerterów” do wagonu. W przedziale wszyscy odsapnęli z ulgą.
– Zgrzałem się – oświadczył Szökölön – myślałem, że mnie pobiją.
– No i widzicie, co znaczy trochę sprytu i bezczelności – przemówił Kania,
Wkrótce pociąg ruszył i Kania wyjął z plecaka karty.
– Zagramy?
– Pan feldfebel zapomniał, że eskortantom nie wolno grać – zauważył Szökölön – musimy pilnować aresztantów.
– Aresztantom grać nie wolno – oświadczył Haber.
– Przecież chyba nikt do nas nie wejdzie?
– Nie ma klucza od drzwi, może wleźć jakiś… Baldini nie dokończył swego przypuszczenia precyzującego, kto by mógł wleźć, i w tym momencie wlazł ktoś, kto był najmniej pożądany, a mianowicie wachmistrz żandarmerii, i wciągnął za sobą skutego kajdanami cywila. Widząc wchodzącego żandarma Haber wcisnął czapkę na głowę i cicho jęknął.
– Dowiedziałem się, że jest zarezerwowany przedział dla aresztantów, i przyszedłem. Skąd pan ich wiezie? – zapytał żandarm osowiałego nagle Kanię.
– Z Pragi.
– Do Budapesztu, nie?
Kania powiódł oczami po twarzach swoich dezerterów i eskorty i skrzywił się.
– Do Budapesztu.
– No, to dobrze, bo ja mego też tam wiozę. Szpieg. Siadaj, bracie, koło tych dwóch dezerterów. Cywil z drwiącym uśmiechem zajął miejsce obok Habera.
– Taki sam szpieg jak pan.
Wachmistrz usiadł naprzeciw Kani pod oknem i zdjął czapkę.
– Podobnie hardego drania jeszcze nie eskortowałem. Jeżeli nie przestaniesz gadać, zaknebluję ci pysk. I to od dwóch godzin tak gada – poskarżył się Kani.
– Będziecie wy mieli za mnie! – groził cywil obiema skutymi dłońmi. – Łapią człowieka na ulicy z aparatem fotograficznym i aresztują. A ja jestem zawodowy fotograf i całe miasto mnie zna… matoły głupie! Szpieg będzie spacerował z aparatem po ulicy w biały dzień, co?
– I tak od początku – mówił wachmistrz do Kani – nazywa mnie matołem, idiotą, osłem i pomiata jak poganinem! Ech, ty! Przecież będziesz dyndał.
Cywil parsknął śmiechem i wachmistrz machnął ręką. Zaczął rozmowę z Kanią, który upadł zupełnie na duchu i odpowiadał mu półgębkiem, czym rozmowny żandarm bynajmniej się nie zniechęcał.
– Pozwoli pan, kolego, że zwrócę panu uwagę na coś, co panu może przysporzyć wiele nieprzyjemności.
– No? – zaniepokoił się Kania.
– Eskorta powinna siedzieć przy drzwiach. Jestem przekonany, że pierwszy żandarm kontrolny zwróci na to uwagę i gotów Przesłać meldunek na pana do pańskiej władzy przełożonej. Co do tego przepisy są całkiem wyraźne.
Ciekaw jestem, do jakiej władzy przełożonej mógłby napisać meldunek, pomyślał Kania i zwrócił się do ponurych eskortantów:
– Siadajcie przy drzwiach, wy!
Szökölön z westchnieniem usiadł przy drzwiach na wprost Hładuna. Wachmistrz był, jak widać, rygorystą i nie mógł znieść niczego, co sprzeciwiało się przepisom.
– Jeszcze większym grzechem jest eskortowanie aresztantów nie skutych kajdankami. Przecież oni mogą wykorzystać nieuwagę eskorty i zwiać, panie kolego.
Kania spojrzał na wachmistrza tak wrogo i nienawistnie, że gdyby spojrzenia mogły zabijać, żandarm byłby w następnej chwili trupem.
– Tak to właśnie jest, kiedy żandarmów powysyłali na front, teraz oddział sam spełnia tę służbę i naturalnie wbrew zdrowej logice.
– Oni nie uciekną – zauważył Kania – są za głupi na to. Baldini zrobił taką minę, jakby chciał za wszelką cenę potwierdzić tę opinię.
– Pozory mylą, kolego. – Wachmistrz pokiwał głową. – Niech pan weźmie pod uwagę psychikę takiego dezertera. Uczyliśmy się tych rzeczy w szkole żandarmerii i może mi pan wierzyć, że moje doświadczenia potwierdziły to wielokrotnie. Grozi mu słupek albo, powiedzmy, stryczek, w zależności od okoliczności, w jakich popełnił dezercję. W tym wypadku bierze się pod uwagę dezercję w warunkach więcej lub mniej hańbiących, więc z oddziału frontowego, z tchórzostwa, w ataku i tak dalej. Jak oni uciekli?
– Oni? Oni uciekli hańbiąco, to jest tego… w obliczu nieprzyjaciela.
– Podczas bitwy? – dopytywał się dokładnie Wachmistrz. Kania głęboko westchnął.
– Z odwodu.
– To jest różnica – wyjaśnił z rutyną wachmistrz. – Z odwodu to nie znaczy w obliczu nieprzyjaciela. Sąd te rzeczy rozróżnia bardzo szczegółowo. A więc grozi im, dajmy na to, słupek. O czym, według pana, oni w tej chwili myślą?
– O śmierci – przemówił cywil – robią rachunek sumienia i żałują za grzechy.
– Stul pysk! – mało uprzejmie przerwał wachmistrz. – Radziłbym tobie zrobić rachunek sumienia. Nie będziesz przynajmniej długo głowy zawracał kapelanowi pod szubienicą. Nie, ja cię, bestio, zaknebluję, jeżeli nie przestaniesz się wtrącać!
Kania z sympatią spojrzał na beztroskiego szpiega.
– Więc, jak panu się zdaje? – powtórzył pytanie wachmistrz. ogłupiony długoletnią służbą łapacza austriackiego – o czym oni myślą?
– Nie wiem, nie służyłem, uważa pan, w żandarmerii…
– O ucieczce, tylko o ucieczce! Wykładowcami w szkole żandarmerii są tacy psychologowie, że znają bieg myśli każdego rodzaju przestępcy. Ale za dużo by o tym gadać i nie będę panu tym zawracał głowy.
Kania odetchnął z ulgą, lecz wachmistrz zaczął mówić dalej, więc z rezygnacją opuścił głowę na piersi.