Изменить стиль страницы

– Wino…

– Dziwne zwyczaje panują tutaj. Nic się nie pytają i od razu karafkę na stół.

– Po gębach poznał, z kim ma do czynienia. – złośliwie zauważył Haber. – Spojrzał na ciebie i Baldiniego i wyczytał na waszych pyskach zamówienie.

– Jeżeli chodzi o to, co wyczytał, to w żadnym wypadku nie mógł wyczytać życzenia takiego świństwa – odpowiedział krzywiąc się Baldini. – To jest ten słynny ocet węgierski…

– Tylko nie ocet – zareplikował Szökölön. – W każdym razie lepsze to wino od włoskiego.

– Włoskie lepsze. Takie białe wino we Włoszech ma przynajmniej smak, a to człowiekowi gębę wykręca.

– Nieprawda, zalatuje trochę kwaskiem, ale pije się zawsze przyjemnie.

– Zaraz – przerwał Kania – macie się pokłócić, to skosztujemy wszyscy i osądzimy bezstronnie.

– Mieliśmy nie pić – przypomniał Haber.

– I nie pijemy. Przecież nie można nazywać piciem skosztowania kropli wina celem stwierdzenia smaku.

– Kosztujcie sobie sami, ja nie piję. Ty, Hładun, też, prawda? Hładun uroczyście położył rękę na piersi.

– Raczej śmierć niż wino. Szklanki były już nalane.

– Chwileczkę… umówiliśmy się, żeby nie pić i to jest prawda – przemówił Baldini – ale tu chodzi o prawdę. Mnie chodzi tylko o prawdę, o nic więcej.

Nie mniejszym miłośnikiem prawdy okazał się Szökölön.

– Nie jestem małe dziecko i nie pozwolę na to, żeby mi kto ględził bzdury o włoskim winie. Proszę was, przyjaciele, wypijcie szklaneczkę i powiedzcie sami tej małpie, jaki to ma smak.

– No tak – rzekł Kania – kieruje nim tylko obrażona godność narodowa i nie możemy się od arbitrażu uchylić.

– Wypijcie, koledzy, i jeżeli to wino nie jest dobre, walcie mnie w pysk. Szökölön postawił kwestię tak kategorycznie, że nie można było odmówić. Wypili i przez chwilę mlaskali językami o podniebienia.

– Nie masz racji, Baldini – przemówił pierwszy Kania – nie można powiedzieć, żeby to poczciwe winko przypominało ocet. Pozostali dwaj eksperci nie zabierali głosu.

– A widzisz! – z zadowoleniem zwrócił się do Baldiniego Szökölön – kto ma rację?

– Właściwie to po jednym kieliszku trudno jest osądzić; tylko sobie gardła przepłukali.

– Uparty jak kozioł! – zawołał Szökölön i szybko napełnił po raz drugi szklanki. – Wypijcie jeszcze raz i jeżeli ktoś będzie miał odwagę powiedzieć, że to wino jest niedobre, to ja biję w pysk!

Gwoli stwierdzenia prawdy wypili karafkę i przyznali słuszność Szökölönowi. Spór jednak nie został zakończony wobec oświadczenia Baldiniego, iż czerwone wina węgierskie mają smak zafarbowanych wytłoczyn buraczanych. Oświadczenie to poparł gotowością bicia w pysk każdego, kto mu tego nie przyzna po skosztowaniu podłej lury węgierskiej.

– Podła lura – zaperzył się Szökölön. – Hej, kelner! Dawaj pan butelkę tokajskiego! Zaraz się przymkniesz ze swoim chianti i cinzano. I walę w pysk każdego, kto powie, że to wino jest gorsze od włoskiego!

– Los człowieka w takim mordobijących towarzystwie jest godny pożałowania – filozoficznie zauważył Haber. – Teraz muszę pić, bo jak nie dostanę od jednego, to dostanę od drugiego. A ja nic nie mówiłem o mojej dumie narodowej…

– Jesteśmy jak ten okręt między bałwanami – zgodził się Hładun i sięgnął po szklankę – z jakim przestajesz, takim się stajesz. Cierpimy za nie swoje winy…

– Trudno, bracie – orzekł Kania – niech jeden drugiego przekona.

Przekonywali się tak rzetelnie, że w głowach zaczęło trochę szumieć. Zamówili kolację. Hładun usiadł przy automacie i wrzucił w szparę monetę. Dobrze znane tony walca “Nad modrym Dunajem” rozrzewniły jakiegoś samotnie siedzącego przy drugim stoliku starszego jegomościa tak dalece, że szukając ujścia dla rozpierających go uczuć przysiadł się do stołu wojskowych.

– Pozwólcie, panowie wojacy, wypić z wami lampeczkę. Kiedy patrzę na takich sympatycznych żołnierzyków, serce mi się kraje na myśl, że muszą znosić niedolę wojenną i ginąć marną śmiercią… Kelner! Butelka tokaju!

– No, tak bardzo od razu nie giną, łaskawy panie. A pan, jeśli wolno wiedzieć, dlaczego nie w wojsku? Cywil machnął ręką,

– Nieuleczalnie chory jestem, panie feldfebel, i niezdatny do służby. Wasze zdrowie, panowie!

Uprzejmy cywil był bardzo sympatycznym człowiekiem, co mu Szökölön oznajmił z taką serdecznością, że pierwsza butelka prędko ustąpiła miejsca drugiej. Kanię interesowała nieuleczalna choroba Madziara.

– Na co pan takiego cierpi, że pan jest niezdatny do służby? Wygląda pan zupełnie zdrowo.

– Wygląd nie ma nic wspólnego z tą chorobą. Straszliwie się jąkam, panie feldfebel. Wasze zdrowie, panowie!

– Jąka się pan? Wcale tego nie zauważyłem.

– Eee na komisjiee etakee eesięee eejąkaałeemeee eeżeee eeięee eewszyscyee eedoktorzyee eespoee… eespoeee…

Cywil wykrzywił twarz w okropny grymas i wywracał oczy białkami na wierzch – eeecieeee… eecieee…

– Spocili, szanowny panie, domyślamy się… Niech się pan nie męczy.

– …ecili – dokończył niesamowity jąkała i spojrzał na nich jak Eiffel na ukończoną budowę swojej wieży.

– To rzeczywiście dobre na poty – zgodził się Hładun – nawet dla tych, którzy słuchają.

– A widzicie, panowie – zupełnie normalnie zaczął mówić cywil. – Takie jąkanie jest bardzo męczące. Weźcie panowie pod uwagę, że trzeba przy tym wykrzywiać twarz, krztusić się, łapać powietrze i wywracać oczy. Dwa razy już byłem na komisji i dwa razy mnie na to uwolnili. Wasze zdrowie, panowie!

– Biorąc rzecz na rozum – przemówił Haber – jąkanie nie jest właściwie przeszkodą w walce i powinni takich brać. Nie mówię w tej chwili o panu i wcale tego panu nie życzę – zastrzegał się trącając się z nim szklanką – ale mówię zasadniczo. W ogóle… Żołnierz, jak dotąd, nie walczy jeszcze językiem.

– Mylisz się – zareplikował Kania – właśnie, że jąkanie jest wielką przeszkodą w służbie frontowej. Mamy, na przykład, atak na bagnety i trzeba krzyczeć “hura”, żeby wzbudzić panikę w szeregach nieprzyjacielskich, a tu ci pędzi jąkała i zaczyna postękiwać:… eehuee… eehuee… ehueee… Nie zrobi to absolutnie żadnego wrażenia na wrogu – wywodził z powagę rutynowanego instruktora – i wykluczone jest, żeby taki okrzyk mógł wzbudzić panikę.

– Słusznie – zabrał głos Szökölön – a rozwijając rzecz dalej, dojdziemy do tego, że rozśmieszony wróg wpadnie w znakomity nastrój, wszyscy zaś wiemy, że nastrój na froncie jest najważniejszą rzeczą. Nastrój i samopoczucie… Na to się daje rum na froncie, żeby żołnierze mieli dobry nastrój i walczyli jak. lwy. Pańskie zdrowie, nieszczęśliwy kaleko!

Nieszczęśliwy kaleka był ujęty analizą swego kalectwa.

– To się nazywa rozumowanie! Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie dodałem do tego kalectwa tysiąc koron pewnemu doktorowi.

– Dał mu pan tysiąc koron? – zdziwił się Hładun. – Ładny grosz, licząc z grubsza, można by się za te pieniądze nieźle zabawić.

– Takie jąkanie bez łapówki powinno uwalniać od służby – roztrząsał dalej Kania. – Pomyślcie, panowie: jest ogień huraganowy i nagle na przedpolu przed naszymi okopami zjawia się uciekający z niewoli generał. Obserwator telefonuje do pierwszej linii: – “Przerwij ogień, na przedpolu własna ekscelencja”! – Meldunek odbiera jąkała i zaczyna meldować dowódcy baterii. Zanim skończył, pan generał już się wyciągnął na amen. Oto, do czego doprowadzić może jąkanie. Można przytoczyć sto takich przykładów, z których wyniknie jasno jak na dłoni, że te tysiąc koron było zwyczajnym wyłudzeniem.

– Pan feldfebel ma rację – odezwał się Haber – nikt pana nie namawia, szanowny panie, bo każdy ma swój rozum, ale powinien pan pójść do tego doktora, dać mu parę razy w buzię i odebrać te pieniądze, naturalnie wraz z procentem za cały czas. Procent niech pan obliczy bankowy, bo mógłby pana zaskarżyć o lichwę.

Przekonany Węgier wyraził gotowość natychmiastowego wprowadzenia w czyn tej przyjacielskiej rady, ale został zmitygowany przez Kanię.

– Doktor nie zając, nie ucieknie, może pan do niego również pójść i jutro. Najlepiej rano, to go pan zastanie w łóżku. Pańskie zdrowie!

Madziar był wyjątkowo towarzyskim człowiekiem. Kelner zlatał się jak pies meldunkowy i odparzył pięty w nieprzerwanych wędrówkach od stołu do bufetu i z powrotem. Po upływie godziny byli spici niezgorzej i języki zaczęły odmawiać posłuszeństwa.

– Mieliśmy nie pić – płaczliwie skarżył się Haber, czule obejmując Hładuna – a ja piję i piję i zdaje mi się nawet, że jestem… ep-ee… wstawiony.

– Dotrzymaliśmy słowa – stanowczo odparł Hładun, zwrócony do pieca – piliśmy tylko celem stwierdzenia smaku, bo inaczej wynikłaby bitka… a-wan-tu-ra… Ja ich znam, proszę pana, tych łajdaków. Nic, tylko chcą bić w pysk, pan rozumie?

Piec nie okazał ochoty do rozmowy, wobec czego Hładun mówił dalej do wieszaka.

– To są dzicy ludzie, dzi-ku-sy, szanowny panie. Kulturalny człowiek nie bije w pysk, proszę pana, a jeżeli mi pan zaprzeczy, tak pana trzasnę w łeb, że się pan od razu nogami nakryje. Tak jest.

Wieszak był równie mało towarzyski jak piec i Hładun smutnie zwierzył się solniczce.

– A rzygać będę bezwarunkowo, niech tylko wyjdę na świeże powietrze. Mogę na to dać słowo honoru.

Kiedy rozrzewniony cywil wypił ze wszystkimi bruderszaft, Kania zażądał rachunku.

– Jeszcze nikt nie płacił za Kolomana Moranyiego! Odkąd zacząłem nosić długie spodnie, nikt za mnie nie płacił! Nie pozwolę! Zabijcie mnie, porznijcie, posiekajcie, ale pozwólcie mi zapłacić!

Kania widząc taką stanowczą ofiarność sprzeciwił się dość miękko.

– Jeżeli zapłacisz choć koronę, w twoich oczach wbiję sobie nóż w serce, bracie Polaku. Éljen Lengyel! (Niech żyją Polacy!).

– Eljen Magyar! (Niech żyją Węgrzy!) – odwzajemnił się Kania i dodał po polsku: – Polak, Węgier dwa bratanki i do szabli, i do szklanki… tudom? (rozumiesz?).

– Nem tudom (nie rozumiem), ale to wszystko jedno, bo i tak zapłacę! Kelner! Rachunek!

Grubo nabity portfel pana Moranyiego mimo słonego rachunku nieznacznie tylko zmniejszył swoją objętość.