– To ja – odezwała się wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna. Dałabym głowę, że koszykarka.

– No cóż – powiedział naczelny. – Widzę, że ostro pani popracowała, Przeczytała pani wszystkie informatory Urzędu Pracy i stworzyła śliczne kompendium wiedzy dla bezrobotnych. To się chwali, ale tak się składa, że ja prosiłem o artykuł.

– Brzmi zbyt oficjalnie? – zapytała dziewczyna, uśmiechając się szeroko. Wydawała się bardzo sympatyczna.

– Proszę pani, to wręcz wystąpienie rzecznika prasowego UP. Przeczytać fragmencik?

– Nic, nic – zaprotestowała wesoło, ale widać było, że nie jest jej już do śmiechu.

– Powiedziałbym, żeby to pani poprawiła, ale tu nie ma czego poprawiać. Proszę napisać to od nowa. Ostatnia szansa.

Monika Skwarka przewróciła oczami i pokiwała głową. Patrzyłam na faceta z rosnącą antypatią. Co za okropny zarozumialec. Wykorzystuje swoją przewagę, to wszystko. Miałam ochotę powiedzieć ma, co myślę o jego metodach, kiedy nagle padło moje nazwisko. Załomotało mi serce.

– To pani – skonstatował, kiedy podniosłam rękę.

Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową. Naczelny podrapał się po karku.

– Kabareciarz z pani. Owszem, to prawda, że o tych sprawach nie trzeba koniecznie pisać na kolanach, ale taka ironia… To mi się nie podobało, a tobie Anka?

– Mi też nie – usłyszałam głos sekretarza redakcji dobiegający zza jej monitora.

Poczułam, że robi mi się gorąco. Wszyscy wlepili we mnie gały. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania.

– Nie rozumiem, wydaje mi się, że temat potraktowałam całkiem serio, te dotacje unijne… – próbowałam się bronić, ale naczelny wszedł mi w słowo.

– Podobnie jak koleżanka… no, jakże się pani nazywa… – spojrzał na dziewczynę z ostro zarysowaną bródką.

– Agnieszka Kędziorek.

– … podobnie jak pani Kędziorek, zaczęła pani znośnie, ale potem te wszystkie narządy, wnętrzności, porównania.

Poczułam, że robi mi się słabo.

– No i ta wyszydzona Polska.

– Pięta – prychnęła Anka.

– To było dobre – zarechotał naczelny i spojrzał na mnie z politowaniem.

Matko!!! To niemożliwe. Pomyliłam artykuły?

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– Ma pani coś do powiedzenia?

Plątały mi się myśli, urywały wątki. Chciałam zapaść się pod ziemię.

– To miał być felieton… yyy… a felieton rządzi się własnymi prawami, użyłam metafory… – próbowałam się ratować. W uszach słyszałam łomot własnego tętna. -… która wskazuje na fakt, żeee… że nie będziemy odgrywać w Europie decydującej roli – wyjąkałam, starając sobie przypomnieć, o czym był ten nieszczęsny artykuł, ale pamięć podsuwała mi tylko obraz zalanej Miśki powstrzymującej czkawkę. Wiedziałam, że to koniec.

– No, nie wiem, czy nam trzeba w zespole takich eurosceptyków. Co, Anka?

Naczelny zaserwował mi jeszcze kilka złośliwych uwag, poznęcał się nad chudym wyrostkiem, wyrzucając mu błędy gramatyczne i nielogiczność argumentów, a następnie wygłosił krótką mowę na temat naszej nijakości, warsztatowego niedołęstwa i braku pomysłów. Powiedział, że na następnym spotkaniu spodziewa się dostać naprawdę dobre teksty, a na razie nas żegna i życzy miłego dnia. Wyszłam z redakcji na trzęsących się nogach. Miejsce to zbrzydło mi do reszty. Czułam, że kariera oddala się ode mnie z szybkością uciekających galaktyk. I wcale nie chciało mi się jej gonić.

* * *

Trzeci dzień z rzędu pozowałam dla mistrza. Pan Teodor wściekał się, gryzł pędzel i klął pod nosem, na czym świat stoi. Zmarnował już trzecie płótno, a wciąż był daleki od realizacji swojego zamierzenia, antyczne) sceny w stylistyce El Greco: rusałkę w topieli porywa groźny Minotaur, łapiąc ją wpół i unosząc siłą do krainy rozkoszy. Mistrz skupił się na doznaniach rusałki, pragnąc oddać dwuznaczność jej uczuć: panikę oraz | równoległą nieskrywaną fascynację nieznaną istotą i jej namiętności;). Mariola przebrana w strój starożytnego potwora, owinięta w koźle skóry i jakieś szmaty, chrupała paluszki i cierpliwie poddawała się instrukcjom artysty, który blisko godzinę ustawiał nas na podeście, poprawiał gesty, wyjaśniał psychologiczne aspekty zdarzenia i narzekał na fatalne światło. Kiedy uznał, że układ spełnia jego oczekiwania, sięgnął po pędzel i szukając natchnienia przymknął powieki. Stałyśmy z Mariolą, obejmując się wpół jak dwie straganiarki wracające z nocnej libacji. Wiedziałyśmy, czym to się skończy, za godzinę mistrzunio znowu się wścieknie i po raz setny zmieni nam pozycję. Spojrzałyśmy na siebie i porozumiewając się wzrokiem ustaliłyśmy, że będziemy oponować. Mariola otworzyła usta, żeby zasugerować bardziej trafne rozwiązanie, ale mistrz uciął jej w pół słowa.

– Jest bello!

Zatarł ręce, wymamrotał coś do pod nosem i rozsmarował farbę na palecie. Zerknął na mnie spod przymkniętych powiek.

– Troszkę więcej namiętności. Jest pani podniecona – powiedział szeptem.

Przejechał pędzlem po płótnie, pacnął w trzech miejscach, delikatnie musnął i roztarł coś palcem. Głośno wypuścił powietrze. Zagryzając wargi, wykonał kilka kolejnych pociągnięć, potem wsadził nos w malowidło i z wysuniętym językiem dłubał przy jakimś szczególe. Trwało to całe wieki. Nagle cofnął się, spojrzał na nas, na obraz… i rzucił pędzlem o ścianę. Splunął na ziemię i zarządził przerwę.

Mariola pobiegła do garderoby segregować świeżo wygrzebane w lumpeksie ubrania. Usiadłam na krześle i rozprostowałam zmęczone nogi. Mistrz wsparty pod boki patrzył na podest.

– Nic z tego nie będzie. Mariolka się nie nadaje. Tu potrzeba krzepkiego namiętnego mężczyzny. Teraz, psia krew, tylko się męczę, a efekt żaden.

Zerknął na zegarek i nagle się rozpromienił.

– Mariola! – krzyknął w kierunku garderoby. – Szykuj zastawę, pani Wacia zaraz przychodzi. Zapraszam panią na obiad – zwrócił się do mnie. – Pani Wacława nam czasem gotuje, dzisiaj wróciła z urlopu i obiecała wystawną kolację.

W tym momencie usłyszeliśmy hałas na schodach.

– To ona – mistrz wyraźnie nabrał wigoru. Otworzył drzwi i wybiegł na korytarz. – Pyzunie kochane rączki ugotowały? Pani wie, jak ja kocham pyzunie. A z czym? Z mięskiem? Pani jest nieoceniona. Szczęście, że pani wróciła – terkotał. Odpowiadał mu zadowolony chichot.

Po chwili wrócił obładowany siatkami, z promiennym uśmiechem na ustach. Za nim wtoczyła się jowialna jejmość lat około sześćdziesięciu. Mariola rozkładała talerze na stole w kącie sali, który dopiero teraz zauważyłam. Wcześniej, zawalony tubkami z farbą i kartonami, zlewał się z otoczeniem. Kobieta z kieszeni palta wyjęła jakieś zawiniątko i położyła je na stole. Spojrzała na mnie.

– To na rozgrzewkę – powiedziała i zmierzyła mnie wzrokiem. – Nowa modelka?

Przedstawiłam się. Pani Wacia podała mi pulchną dłoń.

– Zapraszam na pyzy. Lubi pani?

– Bardzo. Przypominają mi wakacje na wsi.

– To prawda – przyznała – ale nie każde pyzy smakują jak wiejskie, dużo zależy od tego, kto je zrobi. Jadłam na przykład mrożone z supersamu i były zupełnie niezjadliwe, a domowe to domowe, nie? – kiwała głową, nakładając porcje na talerze. – Ale tak to jest, świat odcina się od wsi i schodzi na psy. Mój wnuk mówi, że na przykład dzisiejsza młodzież to fury, komory i zero natury – zaśmiała się jak z dobrego żartu. – No to smacznego.

Zastanowiłam się. Gdzieś już słyszałam to powiedzonko, chyba w jakiejś reklamie…

Pani Wacia uprzejmym gestem zachęciła mnie do jedzenia. Pyzy były rzeczywiście wyjątkowe.

– No i widzi pani, pani Waciu, z pani to jest prawdziwa artystka, takie pyzy zrobić. A ja męczę się z tym moim obrazem i ciągle nic.

– A co pan teraz tworzy?

– Pani łaskawie zerknie.

Podeszli do sztalug. Mariola, najwyraźniej nie zainteresowana płodem artystycznym mistrza, obojętnie przeżuwała resztki kolacji. Wstałam od stołu i zerknęłam zza pleców autora. Pomyślałam, że chyba rzeczywiście nie poszło mu najlepiej. Obraz przedstawiał dwie pokraczne figury, jedna się wyrywała, druga trzymała ją krzepko wpół, gapiąc się bezmyślnie na widzów. Wyraz twarzy wyrywającej się jednoznacznie sugerował, że bezwzględnie musi pruć do toalety. Mistrz w napięciu czekał na opinię.

– Potrafi pan lepiej – delikatnie skomentowało jednoosobowe jury (mnie mistrz o zdanie nie zapytał). – Niech pan próbuje dalej, w końcu się z pewnością uda.

Mistrz potraktował to jako komplement.

– Pani to zawsze tak powie, że człowiek zaraz nabiera zapału. Dziewczynki, zapraszam na podest. Sam Manet nie od razu został uznany. Urobił się chłop po łokcie i opłaciło się.

Uformował nas w nową scenkę, całość umaił sztucznymi różami i stanął przed sztalugami, jak żołnierz gotowy do walki. Wyprężył pierś, podniósł uzbrojoną w pędzel dłoń i popatrzył na nas zza przymrużonych powiek.

Po chwili bezwładnie opuścił ramię. Pokręcił głową.

– Nie mogę. Wena mi w żyłach przestaje krążyć, jak patrzę na tego Minotaura. Mariola jest za mało męska. Widzi pani – zwrócił się do siedzącej przy stole pani Waci – jakbym miał młodego muskularnego mężczyznę, od razu by poszła robota. A tak… – westchnął smutno.

– A pani Wacia nie mogłaby poprosić wnuka, żeby mistrzowi trochę popozował? – Mariola przejęła się niemocą twórczą swojego chlebodawcy. Mistrzuniu, pan to cudnie namaluje, pan potrafi, potrzebuje pan tylko warunków i trochę spokoju. Prawda, Ewa?

Kiwnęłam głową. Spojrzeliśmy na panią Wacie jak na wybawcę.

– Jeśli pan sobie życzy, panie Teodorze, to myślę, że mój wnuk nie odmówi. Porozmawiam z nim dziś wieczorem, jak wpadnie na pyzy. A tymczasem… – spojrzała filuternie i zamachała przyniesionym zawiniątkiem – zapraszam…

– Na młodzik! – dokończył mistrz i odłożył pędzel. – Pani Waciu, życie mi pani ratuje.

Po kilku kieliszkach nad wyraz mocnego miodziku pani Wacia została rusałką, mistrz Minotaurem, a ja, po krótkiej przepychance z Mariolą, wzięłam do ręki pędzel i stworzyłam dzieło, jakiego nie powstydziłby się sam Witkacy. Mariola ustawiała modeli i polewała miodowy napitek. Do domu wracałam wężykiem.