Zanim wyłoniłam się z bramy, kilka razy głęboko odetchnęłam, wyszeptałam z przekonaniem parę stosownych afirmacji i całkowicie opanowana, z lekko uniesioną głową, wyszłam naprzeciw memu przeznaczeniu.

Maciek nie ukrywał zniecierpliwienia. Bąknął pod nosem przywitanie i otworzył przede mną drzwi pasażera. Gestem zaprosił mnie do środka. Szepnęłam „dobry wieczór”, zajrzałam mu przyjaźnie w oczy, uśmiechnęłam się i nagle, zupełnie nie wiem, jak to się stało, odwróciłam głowę i z całej siły rąbnęłam czołem w metalową framugę drzwi. Zamigotało mi w oczach. Maciek chwycił mnie pod ramię, przytrzymał i delikatnie posadził.

Obszedł samochód i wsiadł do środka. Przekręcając kluczyk powiedział, że wprawdzie nie znosi czekać, ale się nie gniewa, bo przecież nie zrobiłam tego specjalnie i czy mnie nie boli, i co za pech (tu zachichotał), że tak niefortunnie… wzięłam jego wóz na rogi! Zaczął się krztusić, próbując opanować śmiech, patrzył na mnie przy tym z taką sympatią i współczuciem, że i ja się roześmiałam. Przez całą drogę opowiadał o koledze, który, przez podobny wypadek, wylądował w szpitalu ze złamanym nosem, ha, ha, ha…

W czole czułam nieprzyjemne pulsowanie, ale nie miałam śmiałości rozcierać bolącego miejsca. Jeszcze pomyśli, że jakaś przewrażliwiona jestem.

Kiedy zajechaliśmy przed kino, siąpił lodowaty kapuśniak. Nie miałam parasola, Maciek też nie, a jak na złość, z powodu braku miejsca, zaparkowaliśmy na samym końcu ulicy. Kiedy wysiadłam z samochodu, miałam ochotę biec ile sił w nogach ku rozświetlonym drzwiom kina i ratować włosy, które nie znoszą kontaktu z wilgocią, ale nie wypadało mi tego zrobić. Maciek, jak perski pasza, szedł wolno noga za nogą, rozsmakowując się zapachem ozonu. Chcąc nie chcąc, dreptałam w jego cieniu, kuląc się przed zacinającym deszczem i wiatrem.

Po dwóch trwających wieki minutach znalazłam się pod dachem. Maciek wręczył bilety chudej bileterce. Flegmatyczna kobieta złożyła razem dwa kolorowe papierki, przedarła je i ruchem dłoni zaprosiła nas do środka. Maciek rzucił na mnie okiem. Nagle wytrzeszczył gały i szepnął mi do ucha: „Lepiej idź do toalety”.

W zasadzie mogłam się tego spodziewać. Weszłam do łazienki i bez złudzeń spojrzałam w lustro. Było gorzej niż myślałam. Jedynym śladem po gustownie utapirowanej fryzurze był gładki kask przyklejony do czaszki. Na moim czole, niby opaska z angory, widniała czarna smuga błota z Maćkowego samochodu. Przetarłam brudne miejsce zmoczonym kawałkiem papierowego ręcznika i syknęłam z bólu. Paliło żywym ogniem. Z trudem zmyłam ślady porażki i spojrzałam w swoje zaczerwienione oczy… Jasna cholera! Dopiero teraz zauważyłam, że wokół moich małych ślepi jarzy się policyjnym kogutem czerwona konturówka do warg, którą nieopatrznie wzięłam za kredkę do oczu. O zgrozo! Wyglądałam jak konający królik. Zaczęłam nerwowo wycierać umęczone powieki i przeczesywać mokre włosy, kiedy uchyliły się drzwi łazienki i zobaczyłam w nich krótko ostrzyżoną głowę. Maciek ponaglił mnie nerwowym gestem, jednocześnie rozglądając się ciekawie po wnętrzu damskiej toalety, jakby miał nadzieję ujrzeć parujący prysznic i tabun nagich kobiet śpiewających andaluzyjskie piosenki. Zaczęłam nabierać podejrzeń, że nie jest tym, za kogo go uważałam.

Usiedliśmy w ostatnim rzędzie i od razu stało się jasne, że dla mojego lekko wadliwego wzroku ta odległość będzie zdecydowanie za duża. Miałam do wyboru dwie równie beznadziejne opcje: przesiedzieć cały film mrużąc powieki i naiwnie wierząc w moc mojej kulejącej angielszczyzny albo grzecznie poprosić Maćka o zmianę miejsc. Drugie rozwiązanie z dwóch przyczyn stało się trudne do zrealizowania: one – frekwencji podczas sobotnich wieczorów, two – mojej nieśmiałości, która opadła mnie jak sfora ujadających psów, blokując skutecznie jakąkolwiek rozsądną reakcję.

Czułam gwałtowny spadek nastroju. Zdarza mi się to za każdym razem, kiedy orientuję się, że mimo usilnych starań, by doprowadzić moją urodę do modelowego piękna, wszystkie wysiłki na nic się zdały i równie dobrze mogłabym wyjść z domu jak wstałam, bez mycia, czesania i makijażu. Wystarczy byle lusterko, szyba w sklepie, okno w metrze i już wiem, że cały trud tworzenia poszedł na marne. Pech estetyczny towarzyszy mi wierniej niż cień. Wiatr, grad, śnieżyca i deszcz czekają na mnie za każdym razem, gdy idę na randkę, by, gdy tylko opuszczę próg domu, naskoczyć na mnie zza węgła. Rozpada mi się fryzura, puszczają oczka w rajstopach, makijaż płynie po twarzy wijącymi się strumyczkami, jednym słowem wyglądam jak etatowa miłośniczka Halloween. Czytałam w jednej książce Magdaleny Samozwaniec, że istnieje typ kobiet, którym, choćby stawały na głowie, kraina piękności zawsze pokaże figę z makiem: guziki im odpadają jak dojrzałe gruszki, obcasy się łamią jak zapałki, wiatr szarpie ubranie, obszczekują je psy, a jeśli w promieniu kilometra jest jakaś kałuża i na całą okolicę choćby jeden samochód, to okoliczności tak się dostroją, że te trzy elementy spotkają się niezawodnie w jednym miejscu i czasie. Najwyraźniej należę do tej kategorii kobiet. To okropne. W pierwszej chwili, jeszcze w łazience, próbowałam walczyć z siadającym nastrojem, dozując znane mi afirmacje. Kiedy jednak poczułam, że bezskutecznie dobijam się do szczelnie zamkniętych wrót mojej podświadomości, zastosowałam rozwiązanie ostateczne: postanowiłam całą siłą umysłu, na przekór rzeczywistości, projektować swój pozytywny obraz siebie. Wyszłam z toalety w zgrabnie przystrzyżonych, wymodelowanych włosach, w subtelnym makijażu i oparach francuskich perfum.

Wzięłam głęboki oddech i wbrew ściskającemu gardło onieśmieleniu powiedziałam:

– Przenieśmy się bliżej, tu jest dla mnie za daleko.

– Poważnie? – Maciek był wyraźnie rozczarowany. – Specjalnie wybrałem to miejsce, na końcu jest najbardziej romantycznie.

– Ale ja jestem krótkowidzem – powiedziałam z determinacją, jakby od zmiany miejsca zależało moje życie.

– No dobra.

Maciek rozejrzał się po sali i wskazał palcem dwa krzesła w środkowym rzędzie.

– O tam.

Wycofaliśmy się rakiem i zanim poszły reklamy, siedzieliśmy w dziesiątym rzędzie w idealnej odległości od ekranu. Zgasło światło. W ciemnościach poczułam się zdecydowanie lepiej i to z kilku powodów. Po pierwsze, mogłam nie myśleć o mojej zniszczonej przez żywioł urodzie, po drugie, ukryć swoje pulsujące emocje. Film był o miłości i, jak na złość, nie brakowało mu solidnej dawki erotyzmu. Doszłam do wniosku, że zmuszać mnie na pierwszej randce do gapienia się na rozpalonych golasów, to przesada. Nie cierpię oglądać perwersyjnych scen łóżkowych w towarzystwie faceta, którego prawie nie znam, bo zaraz czuję się jak pensjonarka w pąsach i nie wiem, co ze sobą począć. Po krótkiej walce wewnętrznej, wyciągnęłam groszki mleczne, moje ulubione i oddałam się konsumpcji.

Widziałam, że Maciek na mnie zerka. Poczęstowałam go groszkami i wyszczerzyłam do niego zęby.

W tym momencie otworzyły się boczne drzwi i na salę padł wąski prostokąt światła. Jakiś spóźniony widz wsunął się do środka w towarzystwie bileterki. Kobieta, operując maleńką latarką, wskazała mu miejsce dwa rzędy przed nami. Gdy przeciskał się przez wąski przesmyk między fotelami a nogami siedzących, mrok rozświetlił ekranowy poranek, pozwalając na moment dostrzec jego twarz. Zdębiałam. Był to Leszek Minotaur we własnej osobie.

Film obejrzałam jednym okiem, drugim obserwowałam Maćka i ciemny tył głowy Leszka. Maciek kręcił się i co chwila komentował kolejne sceny. Za każdym razem, gdy szeptał mi do ucha swoje natrętne uwagi, przysuwał się tak blisko, że torsem napierał na moje ramię, a wargami muskał płatek mojego ucha. Raz wtulił nos w moje wilgotne jeszcze włosy i głęboko wciągnął powietrze. Zirytowana, oparłam łokieć o sąsiednie siedzenie i odsunęłam się, mimo to Maciek nie dawał za wygraną, W pewnym momencie usłyszeliśmy syk z rzędu przed nami i jakiś zdenerwowany widz odwrócił się do nas, wściekle marszcząc brwi. Manek uspokoił się, ale po chwili, gdy ledwie zdążyłam wejść w akcję filmu i nawet wzruszyć się losem bohaterki, poczułam na udzie gorącą dłoń. () mało nie krzyknęłam, tak mnie zaskoczył ten nagły dotyk. Odruchowo (zostało mi to po obronnych starciach z kuzynem Tadkiem) dźgnęłam go łokciem w bok. Maciek jęknął, ale zaraz uśmiechnął się jak z dobrego żartu. Odsunął się i dał mi spokój.

Zerkałam na głowę Leszka…

Pomyślałam, że całkiem miły jest ten Leszek… całkiem sympatyczny… ładne ma te migdałowe oczy… no i zadbane ręce… mocne i męskie… jest znośny… nie najgorszy… całkiem strawny…

Nagle akcja filmu stała się wyjątkowo dramatyczna. Kochankowie byli nareszcie razem, ale pech chciał, że znowu musieli się rozstać. Naprawdę się przejęłam (ostatnio dzieje się ze mną coś dziwnego, łzy stają mi w oczach nawet przy najgłupszych reklamach) i w atmosferze wzruszenia, które zapanowało na sali, kolektywnego (to się czuło) wstrzymania oddechu, nagle dostrzegłam, że Leszek poruszył ramieniem i najwyraźniej dotknął policzka. Czyżby płakał? Myśl o rozrzewnionym mężczyźnie poruszyła mnie bardziej niż tragedia nieszczęsnej bohaterki i, mimo zakłopotania, po moich policzkach spłynęły łzy. Przejęta zerknęłam na Maćka. Siedział martwy jak kamień. Zaczęłam przeprowadzać mentalną operację porównawczą, bardzo dla Maćka niekorzystną, kiedy mój towarzysz spojrzał na mnie z zainteresowaniem, a zaraz potem z kieszeni marynarki wyjął papierową chusteczkę i czule włożył ją w moją dłoń.

Film skończył się paskudnie. Bohaterka wzięta w policyjne dyby na zawsze żegnała się z ukochanym. Końcowy napis informował, że niedługo potem na mocy prawa wyzionęła ducha. Normalnie taki finał popsułby mi humor na resztę wieczoru i przeklinałabym pod nosem scenarzystę, który tak jaskrawo rozminął się z moim pragnieniem happy endu. Teraz jednak nie miałam do tego głowy. Odwrócona plecami do ekranu zapinałam guziki płaszcza i modliłam się w duchu, żeby Leszek mniej nie dostrzegł i poszedł sobie w siną dal. Za nic nie chciałam go spotkać i zburzyć pierwszego pozytywnego wrażenia moją obecną fizjonomią po przejściach.

– Ewa? – usłyszałam znajomy głos i wrosłam w podłoże. Próbowałam go zignorować, ale rozwiązanie awaryjne „nie widziałam, nie słyszałam” było niemożliwe do zastosowania. Leszek stał za moimi plecami. Odwróciłam się, przyklejając do twarzy nieprzyzwoicie sztuczny uśmiech.