Изменить стиль страницы
* * *

Jakoś dotarłem – sam byłem zdziwiony. Obfotografowałem co trzeba i chcę wracać do cywilizacji, a tu oczywiście, nie ma czym – najbliższy autobus za kilka dni. Jeśli w ogóle dojedzie, bo mogą spaść deszcze, a wówczas droga zamienia się w grząskie błocko i trzeba czekać aż obeschnie i stężeje.

Miałem jednak trochę szczęścia – załapałem się na pewną rozklekotaną ciężarówkę, która dzień wcześniej dowiozła do La Florida żywność. Potem, w ramach zapłaty, załadowała grube bale z cennego tropikalnego drewna oraz wory pełne czegoś miękkiego. Teraz zaś, ze mną i kilkoma innymi osobami, telepała się w tumanach kurzu z powrotem na południe – do miejscowości Sayaxche. Koło Sayaxche były następne ruiny i zaczynał się asfalt, ale to dopiero nad ranem, a na razie jest noc – ciemność taka, że można ją zupełnie swobodnie kroić maczetą – i my na pace. (Kierowca był wredny – nikomu, nawet za dodatkową opłatą, nie pozwolił jechać w szoferce.)

* * *

Próbujemy zasnąć, ale nie bardzo się daje, bo strasznie telepie.

Poza tym, co chwilę trzeba wstawać i ręce do góry -!Armia! – co człowiek przyśnie, to oni wyskakują z ciemności, mrugają latarką, zatrzymują i kontrolują.

W czasie takiej kontroli trzeba trzymać obie dłonie uniesione wysoko nad głową, a w jednej dodatkowo dokumenty. W moim przypadku paszport otwarty na wizie. Jeżeli ktokolwiek opuści rączki – Armia zaczyna do niego strzelać. Bez ceregieli, za to z przyjemnością. Takie tu panują zasady. T nikogo to nie bulwersuje, w końcu w lasach Peten kryją się liczne zbrojne kupy – guerrilla.

No i na tym właśnie polegał problem: jak w tej gęstej ciemności kierowca ciężarówki ma rozpoznać, kto to mruga? Armia to, czy może raczej zbrojna kupa?

Z naszego punktu widzenia różnica była zasadnicza:

Armia kontrolowała ludzi po żołdacku, czyli częstowała się papierosami oraz flaszkami aguardiente, których kierowca miał przygotowane dwa kartony i rozdawał bardzo chętnie. [Przypis: aguardiente – Najbardziej popularny w Ameryce Łacińskiej rodzaj wódki. Odpowiednik naszej „Czystej”. Jest mocno zaprawiona anyżkiem. Oni tam chyba uważają, że anyżek orzeźwia, tymczasem smakuje toto jak lakier do włosów i Białych częściej mdli niż orzeźwia, [przyp. tłumacza]]. (Byle tylko nie zaglądali mu do tych miękkich worów.) Po kontroli Armia puszczała wszystkich wolno, a sama przechodziła do konsumpcji.

Natomiast guerrilla to byli osobnicy ze stałym palącym problemem płynności finansowej – dlatego nigdy nie bawili się w ceregiele z częstowaniem – po prostu brali wszystko jak leci; czasami razem z ciężarówką. A pasażerowie? Zostawali na drodze. I mieli dużo szczęścia, jeśli byli potem w stanie podnieść się o własnych siłach, otrzepać z kurzu i ruszyć w dalszą drogę na piechotę. Większość już się nigdy nigdzie nie ruszała – leżeli tak; dopóki ich ktoś nie sprzątnął.

Znowu kontrola – ktoś z przodu mruga. Kierowca zwalnia, my wstajemy, ręce w górę i zaczynamy uprawiać dziki taniec, żeby na tych ostatnich metrach hamowania nie stracić równowagi. Zasadniczo moglibyśmy się jeszcze trzymać za burtę, przynajmniej jedną ręką, ale po co ryzykować?

I nagle kierowca daje gaz do dechy. Widać zorientował się jakoś w ostatniej chwili, że to nie Armia i próbuje nam teraz ratować życie ucieczką. Wyrwał ostro do przodu i… Wtedy mnie wypadł z ręki paszport. Widzę jak szybuje sobie w tył, w tę gęstą ciemność. Zaraz zniknie…

…a w mojej głowie galopują myśli: Jestem w Gwatemali. Od kilku tygodni nielegalnie. Wiza już dwa razy przerabiana. Najbliższa polska ambasada 1000 kilometrów stąd – w Meksyku. Utrata paszportu to śmierć. A w najlepszym razie wiele miesięcy spędzonych w którymś z tutejszych więzień.

Jedno z nich oglądałem niedawno – z zewnątrz – i to mi w zupełności wystarczy. Za żadne skarby nie chcę iść do środkaaa…

…rzucam się więc w tył za paszportem – MUSZĘ GO ZŁAPAĆ!

Lecę.

Nie mam się czego chwycić – po prostu leeecę.

Ciężarówka pode mną przyspiesza i nie wiadomo, czy się na nią jeszcze załapię. Może wyjedzie spode mnie i rymnę na drogę. Zresztą, kto wie, co lepsze – grunt jest dużo bardziej miękki niż te twarde bale, które wieziemy…

W tym momencie usłyszałem serię z karabinu. Potem wrzask faceta po mojej prawej stronie. W twarz sypią mi się kawałki rozprutej kulami drewnianej burty. Ciężarówka gwałtownie skręca, nie wiem czy celowo – z woli kierowcy – czy też wypada z koleiny i za chwilę się wywróci. To wszystko nieważne, ja tu mam swoje sprawy do załatwienia – ŁAPAĆ PASZPORT.

Złapałem!

Teraz będzie lądowanie…aaa a

.

.

aał…

– …ugh… – walnąłem z impetem w miękkie wory. – Noo, nie było aż tak źle… – myślę sobie.

Niestety zaraz potem dobiłem głową w coś twardego…

……

– Noo gringo… – usłyszałem z bardzo daleka. Ktoś mówił do mnie przez blaszaną rynnę.

– Dudni ci w głowie? – zapytał ten sam ktoś trochę bliżej i tym razem chyba już bez rynny, albo z dużo krótszą.

– Wraca do siebie – stwierdził inny głos. – Dajcie mu aguardiente.

–  Tylko nie to!…aał… Bardzo dziękuję! W żadnym wypadku! – mimo ostrego bólu z tyłu głowy, wstałem skutecznie otrzeźwiony samym wspomnieniem anyżówy.

Znowu byłem na ciężarówce. Jechała spokojnie, tak jak przedtem. Było tylko trochę jaśniej – dookoła zaczynał się dzień. Kolejny dzień mojego cennego życia.

– Pogniotłeś sobie documentos - mówi ten od rynny. – Tak żeś je mocno trzymał, żeśmy od razu wiedzieli, że żyjesz.

Żyłem. Żyliśmy wszyscy. Choć niewiele Brakowało.

Rano, po dotarciu do Sayaxche oglądaliśmy ślady po kulach na obu burtach ciężarówki, mniej więcej na wysokości naszych pięt. Przestrzelone były także drzwi szoferki od strony pasażera.

Jakie to szczęście, że kierowca był nieużyty i nie chciał wieźć nikogo obok siebie – teraz ten ktoś byłby dziurawy. [Przypis: A zgadnijcie KTO mu proponował za to miejsce pięć dolarów? [przyp. Autora]]

Tylko jednego z nas trafiła kula. Właściwie drasnęła – w piętę – i wcale nie było pewne czy kula. Równie dobrze mógł to być jakiś odprysk, lub drzazga, ale niech mu będzie, że kula. Ranę miał zawiniętą w kawał starej brudnej szmaty i czuł się wspaniale – w swojej wiosce odegra rolę bohatera wojennego. Latynosi to uwielbiają.

DO HONDURASU

Z gazety znalezionej przypadkiem (zawinięto mi w nią owoce mango, które kupiłem na targu) dowiaduję się, że amerykańscy archeolodzy, którzy kopią pod jedną z piramid w ruinach Copan, odkryli właśnie jakieś nowe tajemnicze korytarze. Sensacja! Freski, reliefy i wszystko podobno świetnie zachowane. Pełne kolory,…

Więcej nie udało mi się przeczytać, bo notatka była niewielka, farba drukarska podła, a mango wspaniale dojrzałe i puściło sok. To zaledwie jeden, no może dwa dni drogi od miejsca w którym właśnie jestem. W tej sytuacji po prostu MUSZĘ tam pojechać! Tyle, że Copan leży w Hondurasie, a ja oczywiście nie mam wizy. Mimo to pojechałem. Posłuchajcie…

Wybrałem najmniejsze przejście graniczne, jakie udało mi się znaleźć. Zagubione pośród tropikalnego lasu. Wiodła doń dziurawa, błotnista droga, która istniała bardziej na mapach niż w terenie. Międzypaństwową linię graniczną zaznaczał idący w poprzek drogi zardzewiały łańcuch. Na jego końcach dwie wbite w ziemię żerdzie z resztkami flag narodowych Hondurasu i Gwatemali. Obok, chyląca się ku upadkowi budka z desek – „Strażnica”, jak głosił napis wymalowany krzywo, ale za to oficjalnie.

„Strażnica” była tylko jedna, choć przecież państwa dwa. To najprawdopodobniej z oszczędności – tym przejściem mało kto przechodził i właśnie dlatego je wybrałem. Było, bo było. Władze raczej się nim nie interesowały. Może zsyłano tu wojskowych za karę? Albo przeciwnie – żeby sobie odpoczęli pośród sennego pustkowia.

Pukam w okienko. W środku zaspany żołnierzyna (też tylko jeden – Honduranin – widocznie brali dyżury na zmianę) przeciera na mój widok zdziwione oko.

– A ty gringo co, zgubiłeś się?

– Nie seńor, jadę do Copan. Rzecz jasna tylko w przypadku, gdy łaskawy Pan zechce mnie jeszcze dzisiaj odprawić.

* * *

Małe przejścia w Ameryce Łacińskiej są często zamykane – na niedziele i święta, na noc, na sjestę, na „zaraz wracam” itp. Nie oznacza to wcale, że kiedy są zamknięte to nie są czynne. Przeciwnie – wtedy odprawy odbywają się dużo sprawniej, bo ludzie pracują chętniej, gdy jakieś, nawet bardzo drobne, pieniądze trafiają wprost do ich kieszeni i nikt nie prosi o pokwitowanie.

* * *

Podałem paszport.

Żołnierz popatrzył na smętnego orła bez korony, a następnie, stukając palcem w słowo „Ludowa” zapytał:

– Co to za kraj?

Był życzliwy i uśmiechnięty. U wojskowych na służbie to takie rzadkie, że choć podejrzewałem czym to się dla mnie skończy, nie potrafiłem go okłamać:

– Polonia – mówię tonem sugerującym, że chodzi mi o coś w rodzaju Szwajcarii.

Na to on niedbałym mchem wyciąga spod stołu grubą księgę w tekturowej oprawie. (Była to honduraska wersja Granatowej Księgi znanej mi z lotniska w Ciudad de Guatemala. Na kilku pierwszych stronach alfabetyczny spis państw świata ujęty w tabelę z rubrykami: „nazwa potoczna”, „nazwa pełna” oraz „przepisy dotyczące wizowania”.)

Wojskowy palec zaczął wolno sunąć w dół listy. Mężczyzna mamrotał pod nosem kolejne nazwy. Na szczęście nie był zbyt sprawny w czytaniu, więc choć ja miałem tę tabelę do góry nogami, dość łatwo wyprzedziłem jego palec i z pewnym niepokojem stwierdziłem, że Polski na tej liście nie ma.

Była trochę dalej – w oddzielnej tabeli – suplemencie obwiedzionym czerwoną kreską. Dlaczego kreska jest czerwona, wyjaśniał nagłówek o treści: „Kraje wrogie – komunistyczne i terrorystyczne''. Na początku była Albania, a na końcu wyraźna instrukcja, żeby obywateli powyższych państw pod żadnym pozorem nie wpuszczać na terytorium Hondurasu. PS. Nawet jeżeli przedstawią paszport dyplomatyczny.