– Muszę cię odesłać pod eskortą z powrotem na granicę. A tam, albo ci po prostu ostemplują paszport, albo, niestety, co jest o wiele bardziej prawdopodobne, anulują tę wizę i odeślą cię do Gwatemali.
W tym momencie zza jego pleców wysunęła się i pomachała w moim kierunku wielka, kosmata łapa.
O, panika! Znów tu jest. Jeżeli mnie dopadnie – wtedy koniec.
Wstałem gwałtownie. Pozbierałem się w sobie, na tyle na ile mogłem, i ruszyłem na wprost – to wszystko w przenośni, bo w świecie realnym jęknąłem tylko:
– Eee.
– Chciałeś coś powiedzieć, gringo? – jego uniesiona znacząco brew wskazywała wyraźnie, że chciałem.
Tylko co? Co konkretnie chciałem mu powiedzieć?
– Co… mógłbym… ewentualnie… zrobić… – mówiłem wolno studiując jego twarz w poszukiwaniu dalszych wskazówek.
Druga brew dołączyła do tej uniesionej. To sygnał, że jestem na dobrej drodze.
– Na pewno jest jakaś forma – położyłem na tym słowie znaczący nacisk - jakaś inna forma, załatwienia tej sprawy. Pan na pewno m o ż e, jeżeli oczywiście zechce, załatwić to jakoś inaczej. E?
– No cóż – powiedział robiąc z buzi dzióbek, a jego brwi zeszły się ku sobie udając głęboki namysł – mógłbym ewentualnie przymknąć oko na tę drobną nieformalność. Oczywiście pod warunkiem, że w najbliższej miejscowości, jutro, zaraz z samego rana, zgłosisz się na policję i poprosisz o zarejestrowanie twojego wjazdu, gringo. Oni to mogą zrobić. Jest tylko jeden szkopuł…
– E? – teraz kolaborowałem już na całego, a gdybym miał ogon to bym jeszcze merdał.
– Nasz capitan n i g d y nie przymyka oczu na takie rzeczy. To formalista.
– I?
– I uważa, że skoro na granicy pobierają opłatę wjazdową w wysokości dziesięciu dolarów, to nie można pozwolić na to, żeby turyści wjeżdżali sobie ot tak, za darmo. To byłoby wysoce nieetyczne.
– Jasne! Oczywiście. Ale wy, chłopaki, na pewno macie jakieś swoje kontakty i gdybym ja tu i teraz uiścił dziesięć dolarów gotówką, to moglibyście, w drodze absolutnego wyjątku, w moim imieniu posłać tę forsę gdzie trzeba, prawda? – trajkotałem mu wprost do ucha, tak żeby nikt inny nie usłyszał.
– E? – to pytanie znaczyło chyba, że się w tym wszystkim trochę zgubił.
– Masz – powiedziałem wciskając mu do łapy „banknot dla złodzieja”, który zawsze trzymam pod ręką.
– Gracias seńor - rzucił na odchodnym i jeszcze odruchowo stuknął obcasami.
Zaraz potem wydał swoim ludziom krótką komendę, a oni w kilka sekund wyskoczyli z autobusu. Widziałem potem przez szybę, jak mi macha na pożegnanie.
[Przypis: Pewien znany językoznawca zastanawiał się onegdaj, jak wygląda najkrótsze zdanie możliwe do ułożenia w języku polskim. Drugi, równie znany językoznawca, odpowiedział mu, że takie zdanie składałoby się z pojedynczej litery. Poparł tę opinię następującym przykładem: – Czy życzy pan sobie lody z bakaliami, czy bez? – pyta sprzedawca. – Z – odpowiada klient.
Przed chwilą rekord został pobity. Nasz Autor ułożył zdanie odrobinę krótsze. Litera „I” zajmuje przecież zdecydowanie mniej miejsca niż „Z”, [przyp. tłumacza]
* No tak, ale znak zapytania kończący zdanie Autora jest szerszy niż kropka kończąca moje. Proponuję remis. [przyp. drugiego językoznawcy]]
MORAŁ:
Obok niego w strugach deszczu stała, wielka kosmata panika. Wyglądała smętnie – cała mokra i trzęsąca się od nocnego chłodu. Patrzyłem na nią teraz z zupełnie innej perspektywy i wiecie co - uświadomiłem sobie, że ona nie jest już taka groźna jak kiedyś. Miała wyraźną nadwagę, jakieś pięćdziesiąt funtów więcej niż dopuszcza moda, a przede wszystkim zamiast działać z zaskoczenia, zaczęła popadać w rutynę. Wiedziałem, że w tym stanie nieprędko mnie dogoni.
DRUGI RAZ HONDURAS
Mniej więcej rok później znowu jechałem do Hondurasu. Tym razem uzbrojony w legalną wizę! Dali mi ją bez większych ceregieli w San Francisco. Widocznie z perspektywy zachodniego wybrzeża USA, Polska nie była wrogim państwem komunistycznym ani terrorystycznym, tylko jednym z krajów europejskich.
Najpierw poleciałem na miesiąc do Kostaryki, potem drogą lądową sunąłem wolno na północ. Do Hondurasu dotarłem więc od strony Nikaragui. To ważne, bo granica, którą zamierzałem przekroczyć, była w tamtych czasach praktycznie zamknięta z powodu Contras – partyzantów walczących o wyzwolenie Nikaragui spod władzy lewicowej dyktatury Daniela Ortegi.
Contrasi mieli bazy treningowe w Hondurasie. Ich broń i szkolenie finansowała administracja prezydenta Ronalda Reagana za pośrednictwem CIA. (Głośna afera Iran – Contras.) Władzom Nikaragui się to oczywiście nie podobało i oba kraje pozostawały w stanie nie wypowiedzianej wojny. Ale co mi tam, przecież miałem solidną wizę.
Posłuchajcie…
Kapitan honduraskiej Straży Granicznej prześwidrował mnie wzrokiem na wylot. Potem przeczytał od deski do deski mój paszport i w końcu stwierdził:
– Tym gryzipiórkom w San Francisco coś się musiało baaardzo pomylić, skoro dali wizę komuchowi. Zawracaj, gringo, my tu takich nie wpuszczamy.
Chwila wahania – co robić? – ale zaraz potem pokazuję mu moją wizę do USA (wielokrotna, ważna 10 lat) i pytam:
– Czy wasi sojusznicy z USA daliby TAKĄ wizę komuchowi? Była era Reagana – ostry konflikt z Ruskimi, gadki – szmatki o Imperium Zła – więc poskutkowało. Noo… w pewnym sensie.
…Zostałem aresztowany.
Zarzut: nielegalne wtargnięcie na teren suwerennej Republiki Hondurasu.
Zaraz potem wszczęto procedurę deportacyjną – wyznaczono konwojenta, który miał mnie pod strażą odstawić do granicy.
Wszystko na mój koszt.
Ponieważ jednak kapitan był człowiekiem bystrym i na swój sposób miłym, granica wskazana przez niego w papierach konwojowych nie znajdowała się tuż za moimi plecami, lecz po drugiej stronie kraju. „Deportacja do Salwadoru” – tak brzmiał rozkaz.
– Może być? – capitan uśmiechnął się porozumiewawczo.
Odpowiedziałem tym samym – było mi wszystko jedno, czy jadę jako turysta, czy jako przestępca, ważne, że przez Honduras! Zaraz potem wyraziłem mu swoją wdzięczność. (Była zwinięta w dyskretny rulonik).
POD KONWOJEM
Ja i mój konwojent ruszyliśmy w drogę. Ani jemu, ani mnie się nie śpieszyło. Dla każdego z nas podróż stanowiła miłą rozrywkę. Poza tym łaskawy los (hiszp. los dolares) sprawił, że kapitan „zapomniał” wpisać do dokumentów konwojowych trasę i dopuszczalny czas podróży.
Rozważając tę kwestię, doszliśmy do zgodnego wniosku, że skoro ja płacę za żarcie, noclegi i transport, to sprawiedliwie będzie, jeśli samodzielnie ustalę marszrutę. Mój strażnik prosił tylko, żebyśmy po drodze zahaczyli o jego rodzinną wioskę – od półtora roku nie był w domu.
To była nadspodziewanie miła podróż. Tym bardziej że konwojent cały czas nosił za mnie plecak. Taki miał rozkaz – mój sprzęt fotograficzny, jako tymczasowo zarekwirowany, musiał przebywać pod stalą kontrolą władz. Został więc zdeponowany na barkach ich przedstawiciela.
Aby mu trochę ulżyć zaproponowałem, że w zamian poniosę jego karabin, pas z nabojami, wojskową maczetę, hełm i dwa granaty. No i w rezultacie on szedł przodem, zgarbiony pod moim plecakiem, ja zaś dwa kroki z tylu z naładowanym M – 16 przerzuconym przez ramię. W ten sposób dotarliśmy do jego wioski.
Powitały nas dwie starsze kobiety, bardzo przestraszone.
– Seńor capitan - zapytała wreszcie jedna z nich – co zrobił ten więzień?
Zwracała się wyraźnie do mnie, a mówiąc „więzień” wskazała głową na mojego konwojenta. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, jak my właściwie wyglądamy – on szedł przodem, zgięty pod moim bagażem, a ja z tyłu z bronią gotową do strzału. On w pełnym mundurze, ja po cywilnemu. To znaczyło, że jestem capitan żandarmerii wojskowej i eskortuję więźnia.
Spędziliśmy w tej wiosce tylko jeden dzień, ale było bardzo wesoło. Opowieść o tym, jak to więzień konwojował konwojenta obiegła okoliczne chałupy lotem błyskawicy i teraz do domostwa żołnierza schodzili się stopniowo wszyscy sąsiedzi, by nas sobie obejrzeć. Wieczorem zrobiło się z tego huczne przyjęcie. Każdy przyniósł coś do jedzenia lub picia i dzielił się z innymi. Rozpaliliśmy spore ognisko, rozsiedliśmy się dookoła i świętowaliśmy „Powrót taty”.
Mój konwojent miał młodą żonę i dziecko, których nie widział od bardzo dawna. Był szczęśliwy, bez najmniejszych zastrzeżeń, choć przecież przed nim jeszcze wiele miesięcy służby i żadnych widoków na przepustki do domu. Ja w jego sytuacji pewnie martwiłbym się, że jutro rano będę musiał odjechać. On jednak cieszył się chwilą bieżącą – tak, jak to potrafią robić tylko Latynosi. Jutro, złe czy dobre, będzie dopiero jutro – mańana – po cóż więc teraz mielibyśmy sobie jutrem zaprzątać głowy. Nie warto psuć dnia dzisiejszego! Na smutki będzie jeszcze czas mańana.
Następnego dnia po południu dotarliśmy do granicy.
– Co teraz? – zapytałem. – Będą mnie jakoś oficjalnie wydalać?
– Nie. Po prostu ja tu zostaję, a ty gringo, idziesz sobie dalej. Od tej chwili nie jesteś już aresztowany… i nigdy nie byłeś! – w tym momencie z szelmowskim uśmiechem podarł papiery konwojowe. – Tak samo jak nigdy nie byłeś w Hondurasie. Rozumiemy się? Capitan bardzo o to prosił.
– Jasne jak słońce. NIGDY NIE BYŁEM W HONDURASIE. Obiecuję. Tylko jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że dotarłem aż tutaj? Z Nikaragui inaczej się nie da, jak tylko przez Honduras.
– Gdyby cię ktoś o to pytał, zacznij coś mówić po polsku. Cokolwiek. Wizę do Salwadoru masz w porządku, więc nasi cię po prostu wypchną dalej.
I rzeczywiście – wypchnęli.
DO SALWADORU
W Salwadorze byłem tylko ten jeden raz.