Изменить стиль страницы

Po skonsumowaniu i zrabowaniu wszystkiego co się da, guerrilla odchodzi. Syta na kilka miesięcy.

* * *

Klęczałem na końcu szeregu. Obok mnie około dwudziestu mężczyzn i chłopców. Wszyscy z rękami na karku albo na głowie. Dookoła nas przechadzało się kilku bandytów z karabinami. Byli ubrani w stare mundury wojskowe, poskładane z tego, co udało się zdobyć na Meksykanach i Gwatemalczykach. Poobrywane insygnia, a na głowach zawiązane czerwone przepaski, zęby się dodatkowo odróżnić od regularnej armii.

Klęczałem, a uda mi dygotały ze strachu. Widziałem podobne sceny na filmach i zawsze kończyło się tak samo.

* * *

Nieważne, czy to Czerwoni Khmerzy w Kambodży, Viet Kong w Wietnamie, czy Sendero Lummoso w Peru - czerwone przepaski wszędzie na świecie oznaczają łatwość zabijania. Właściwie przymus zabijania, bo przecież to jedyna racja bytu rebelianta. Cóż on innego ma do roboty poza zabijaniem?

Kiedy kończy się czas zabijania, czerwone przepaski znikają. Nie są już potrzebne, bo albo ktoś zwyciężył i włożył czapkę regularnej armii, albo się zdemilitaryzował i zaczyna nosić słomkowy kapelusz. Dopóki są przepaski, dopóty jest śmierć. Zadawana lekką ręką.

* * *

– Noo, gringo – na szczęście to nie było pytanie, bo nie wiedziałbym co na nie odpowiedzieć.

Człowiek, który wciąż stał za moimi plecami, powiedział te słowa tylko po to, by na końcu postawić kolejną kropkę. Tym razem już nie przez koszulę, lecz bezpośrednio – wprost na moim karku. Dokładnie w zagłębieniu między ścięgnami szyi.

* * * Żelazny dotyk lufy.

Zaskakująco ciepły. Ciepły dlatego, ze ta lufa była prawdziwa i rozgrzała się w słońcu. Wszystkie inne znane mi lufy były zawsze zimne, ponieważ zmyślono je dla potrzeb fikcji literackiej.

Lufa na moim karku. I świadomość, ze gdzieś z tyłu tej lufy czekają kule. Niedaleko nich czeka palec. Wystarczy małe szarpnięcie za cyngiel. Wtedy skończy się zabawa.

Na szczęście oni tu są po to, zęby się zabawić, więc mam jeszcze czas. Cudowny czas – nędzną resztkę życia. Na co ją poświęcę?

Sobie?

Bogu?

Na przeprosiny, czy na błagania?

* * *

– NOO, GRINGO, DO CIEBIE MÓWIĘ – wrzasnął znienacka i to chyba jednak był rodzaj pytania.

W każdym razie ten człowiek, teraz już bardzo wyraźnie, domagał się ode mnie jakiejś reakcji. Jakiej? Jakiej? Ja…? Chętnie mu jej udzielę. Tylko czego on chce? Co to ma być? Jęk strachu? Błaganie o litość? Płacz?…?!

Odsunął lufę…

Jakaś kobieta w oddali zaczęła przeraźliwie piszczeć. Potem nagle Przerwała. Ktoś ją brutalnie uciszył kopniakiem w brzuch.

Człowiek za moimi plecami poruszył się; usłyszałem szelest wojskowego drelichu.

Zamknąłem oczy. Ciasno. Czy to już na zawsze? Po raz ostatni? W głowie łomotała mi krew.

Czekał…

Słyszałem jak oddycha…

Czekał…

Czekał…

A potem, nagle – tuz przy moim uchu – szepnął:

– Noooo, gringo?

W tym momencie narobiłem w spodnie.

EL CAPITAN

– Zesrałeś się ze strachu, gringo!

– Zesrałem. I wiesz co, całkiem przestałem się bać.

– Chłopaki, zesrał się… Coś ty powiedział?!

– Mówię, że przestałem się bać! Zabijesz mnie – trudno. Życie miałem krótkie, ale całkiem niezłe. Nie mam już siły na strach. Przekroczyłem granicę śmiertelnego przerażenia i teraz jestem po drugiej stronie. Myślę, że ze strachu po prostu zwariowałem, a ty już mi nic nie możesz zrobić [Przypis: W kulturze o indiańskich korzeniach (a z taką mamy do czynienia w całej Ameryce Łacińskiej) osoby obłąkane są nietykalne. Powszechnie wierzy się, ze w głowie wariata rezyduje demon, który mógłby „przeskoczyć” na osobę zdrową, jeśli ta zabije lub nawet tylko skrzywdzi obłąkanego [przyp. tłumacza]. Olewam cię, gnojku. A właściwie nie, ja na ciebie…

– QUE PASA?\ Co tu się dzieje?! – wrzasnął ktoś z boku.

Na plac wszedł mężczyzna w którym rozpoznałem dowódcę – miał lepszy od pozostałych strój, był minimalnie starszy i zamiast ciężkiego karabinu nosił za paskiem dwa rewolwery.

Mój oprawca w szybkich słowach zdał mu raport: ze podkradłem się do wioski, on mnie złapał, a teraz przesłuchuje. Zwracał się do niego per capitdn.

– Papelesl Dokumenty! – dowódca wyciągnął rękę w moją stronę.

Wyjąłem nieprzemakalny worek zawieszony na szyi pod ubraniem, a z mego paszport.

Dowódca zaczął go analizować strona po stronie. Litery składał bardzo wolno – czytałem to z ruchu jego ust, szepczących bezgłośnie. Kiedy wreszcie udało mu się zlepić w całość pierwsze słowo, zapytał:

– Polonia ?? – był wyraźnie zdziwiony.

– Si, senor.

Przez kilka następnych chwil mocował się z kolejnymi słowami. Pomagał sobie językiem, co wyglądało tak, jakby przesuwał paciorki liter po niewidzialnym sznurku zawieszonym w pobliżu dolnej wargi. W końcu zrezygnował z czytania na naszych oczach, odwrócił się na pięcie i zniknął w najbliższej chałupie.

– Do rzeki z nim! – rzucił na odchodnym. – Niech się umyje.

* * *

Rzeka była tuż – tuż. Dokładnie po przeciwnej stronie wioski w stosunku do kierunku skąd przyszedłem, ale bardzo blisko. I to na pewno ta sama rzeka – Usumacinta – poznałem po ilości wody. Zęby się umyć, nie mogłem po prostu wejść po pas i spuścić spodni pod powierzchnią – w najgłębszym miejscu sięgała mi zaledwie do kolan. Ale co tam. W mojej sytuacji te kilka dodatkowych chwil wstydu nie wpływało na ogólne saldo. Gorzej niż było już nie będzie.

Nikt mnie nie poganiał, nawet nikt nie pilnował. Bandyta, który wcześniej mierzył do mnie z karabinu, a potem eskortował nad rzekę, teraz siadł pod drzewem i rozpoczął studiowanie zbiorów zgromadzonych za paznokciami. Od czasu do czasu dłubał w uchu albo w nosie, a potem badał efekty swoich wykopalisk. Człowiek lekko znudzony, uwolniony od tych wszystkich zajęć i obowiązków, które na co dzień zaprzątają jego umysł, potrafi być kopalnią pomysłów; albo tylko kopalnią.

Umyłem się porządnie, wyprałem spodnie i już je miałem wkładać, gdy nagle przyleciał dowódca.

– Compańero - krzyczy do mnie. – Towarzyszu!

A potem zaczął wyrzucać z siebie kolejne wyrazy tak szybko, ze absolutnie nic nie byłem w stanie zrozumieć. Mówię po hiszpańsku płynnie, ale on ładował we mnie strumieniem słów rwących jak z armatki wodnej. Stałem więc goły, z mokrymi portkami w ręku, a on gadał i gadał i gadał, a potem jakby zaczął za coś przepraszać… I ciągle powtarzał Compańero.

– Se puede vestir , si quere. Może się pan ubrać, jeśli chce – powiedział w pewnej chwili.

Sam chyba tego nie zauważył, ale ja owszem – on się do mnie zwrócił per „p a n”.

Wszystko wyjaśniło się po jakichś dwudziestu minutach, kiedy trochę zwolnił tempo i wreszcie z rwącego potoku zacząłem wyławiać pojedyncze płotki wyrazów. Poza tym zaprezentował mi mój własny paszport. Szczególnie taką jedną stronę, na której miałem całe stado kubańskich pieczątek.

* * *

W tamtych czasach z Polski do Meksyku najtaniej było latać przez Kubę. Więc jeśli tylko mogłem – latałem tamtędy. Tanio było między innymi dlatego, ze na przesiadkę czekało się bardzo długo – całą noc, a niekiedy nawet półtora dnia. W takim przypadku przepisy stanowiły, że to już nie był zwykły Tranzyt lecz – krótki, bo krótki – ale formalnie rzecz ujmując – Pobyt. A jak Pobyt, to stemplowali człowiekowi paszport odpowiednią pieczęcią. W drodze do Meksyku – raz; w drodze powrotnej – drugi raz. I tak przez kilka lat.

Przeglądając mój paszport, można było odnieść wrażenie, ze jestem kubańskim rezydentem, albo czymś podobnym. A capitan i jego kumple byli przecież członkami lewicowej partyzantki! Lewicowej, a więc wspieranej przez Fidela Castro. Dodajcie to sobie sami.

Pokazywali mi potem swoje kałasze i dziękowali serdecznie za dostawę. Mówili, ze im to uratowało życie. [Przypis: „Potem” oznacza tylko nie. ze przedtem włożyłem spodnie.] A co ja miałem powiedzieć?

Mnie też uratowało!

I kto by pomyślał – Fidel Castro, dostarczając broń bandytom, ocalił mnie od kulki w kark.

TAJNA MISJA

Następnego ranka odprowadzili mnie na drugi brzeg, czyli do Meksyku. Byłem traktowany jak Szanowny Pan Emisariusz Najwyższego Wodza Wielkiej Rewolucji. Sprowadzało się to do tego, ze jeden z nich niósł mój plecak, a pozostali za pomocą maczet wycinali wszystkie gałązki, liany i liście, które mogłyby chcieć otrzeć się o moje ciało. Niestety skupiali się na tych u góry, więc od czasu do czasu…aał… kiszone liście muskały Emisariusza w łydkę.

Całą poprzednią noc myślałem, jak mógłbym wykorzystać moją nową pozycję. Ona miała pewien ukryty potencjał – władzę nad ich sercami i prostą umysłowością rzezimieszków.

We wszystkich naszych rozmowach, zamiast opowiadać o sobie, pozwalałem mówić im. I pilnie zbierałem fakty.

Opowiedzieli więc sami sobie historię mojej Tajnej Misji. Dzięki temu opowieść była wiarygodna. Dużo bardziej spójna od tego, co ja mógłbym wymyślić, nie znając ich historii, przynależności organizacyjnej i innych tego typu szczegółów. Bez trudu uwierzyli we własne słowa i teraz byłem prawdziwym Tajnym Agentem przysłanym tutaj z Kuby, drogą przez Meksyk i zieloną granicę. Tajnym Agentem, który po wykonaniu Zadania wraca do domu.

Modliłem się tylko, by żaden z nich nie zapytał, na czym właściwie polegało owo Zadanie. Była to jedyna rzecz, której nie mogli opowiedzieć sami sobie.

* * *