Изменить стиль страницы

CZĘŚĆ 4 WYPRAWY DO AMERYKI ŚRODKOWEJ

Druga połowa lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych - realizuję właśnie projekt archeologiczny „Mundo Maya” – fotografuję ruiny indiańskich miast. Ruiny są rozsypane po terenie Meksyku, Belize, Gwatemali i Hondurasu. W Salwadorze i Nikaragui ruin wprawdzie nie ma – bo tam Majowie zapuszczali się tylko w poszukiwaniu złota – ale za to trwają tam, niezwykle interesujące, wojny partyzanckie. Dalej leży jeszcze Kostaryka wypełniona po brzegi rezerwatami dzikiej przyrody, a za nią jest Panama „zakończona” Przesmykiem Darien znanym jako Biegun Dżungli”. A więc w sumie mam co robić – problem stanowiły wizy. [Przypis: „Biegun dżungli” to w żargonie podróżników najtrudniejszy do przebycia fragment tropikalnej puszczy Darien jest w tym kontekście biegunem zachodnim, natomiast za jego wschodni odpowiednik uchodzą dżungle Borneo.

Pierwszymi Polakami, którzy pokonali Darien na piechotę – zdobyli zachodni biegun dżungli – byli nasz Autor i jego żona O ich wyprawie przeczytają Państwo w ostatniej części niniejszej książki [przyp. tłumacza]]

Z wjazdem do Meksyku nigdy nie miałem kłopotu – jak się ma ważną wizę amerykańską, to Meksykanie dają swoją bez wahania. Ale pozostałe kraje nie były równie uprzejme – polski paszport im śmierdział. Nie wiem czym dokładnie – terroryzmem? komunizmem? sojuszem ze Związkiem Sowieckim? – tak czy siak, wiz nie dajut i w swaju stranu nie puskajut.

Co robić? Poddać się bez walki?

W y k l u c z o n e! Przecież nie mam żadnych złych zamiarów – chcę tylko robić zdjęcia Brak kilku kropelek tuszu odciśniętych na kartce papieru mnie nie powstrzyma Jeśli trzeba – wjadę bez.

Wjechałem. Właściwie wjeżdżałem. W Hondurasie byłem czterokrotnie za każdym razem nielegalnie. W Gwatemali trzykrotnie w tym dwa razy nielegalnie W Belize – zawsze bez wize…

Nieważne gdzie ile razy – ważne jak!

Posłuchajcie…

BELIZE

Belize (do roku 1981 Honduras Brytyjski) maleńki kraik karaibski wciśnięty między Meksyk a Gwatemalę Zamieszkany w przeważającej części przez czarnoskórych potomków niewolników zbiegów z Jamajki i Kuby Poza nimi jest jeszcze garstka Indian oraz ortodoksyjna protestancka sekta menonitów bardzo biali blondyni ubrani w ogrodniczki zapinane na haftki lub kościane skobelki (stosowania guzików zakazuje im Biblia)

Murzyni są niezwykle zabawowi i przez to niezbyt chętni do jakiejkolwiek roboty menonici i Indianie na odwrót bardzo po ważni prawie smutni ale za to pracowici I wzorcowo uczciwi.

Menonici posługują się na co dzień językiem starogermańskim Indianie mówią w Maya natomiast język urzędowo balangowy Belize to angielski (a nie tak jak u pozostałych krajach Ameryki Środkowej hiszpański)

Rządowa gazeta codzienna ukazuje się tylko dwa razy w tygodniu czasami trzy Nie ma tu żadnego przemysłu poza turystycznym Jest za to piękna rafa koralowa dziewiczy las zwrotnikowy oraz starożytne ruiny Majów które dopełniają całości.

Do Belize wjeżdżałem zawsze na bladą twarz ukryty pośród pierwszej lepszej grupy amerykańskich turystów Przyjeżdżali z Meksyku ponurkować na rafie. Dla nich to był jednodniowy bezwizowy wypad – dodatkowa atrakcja dołączona do standardowej wycieczki Wracali tego samego dnia wieczorem (Oni nie ja).

Dla miejscowej ludności stanowili podstawowe źródło zarobku. Witano ich więc z otwartymi ramionami a cała kontrola paszportowa sprowadzała się do pobieżnego obejrzenia uśmiechniętego autokaru. W miejsce dokumentów wystarczała blada twarz a za miast wizy maska pływacka jedno i drugie miałem zawsze przy sobie i trzymałem na wierzchu. Działało pięknie.

No ale kiedy już zrobiłem wszystkie zdjęcia wszystkich ruin w Belize chciałem ruszyć dalej do Gwatemali.

GWATEMALA

W Gwatemali było gorzej – wszystkich podróżnych dokładnie sprawdzano nie tylko na granicy, ale także na każdym ważniejszym skrzyżowaniu.

Krajem rządziła Armia Niezbyt przyjemna a ponadto przyzwyczajona do tego, że rządzi sama i nikt jej nie podskoczy. [Przypis: Głownie dlatego ze podskakiwanie jest bardzo utrudnione kiedy się stoi twarzą do ściany z szeroko rozstawionymi nogami i rękami opartymi nad głową]. W oficjalnych przemówieniach wyrażano to trochę bardziej oględnie ale w skrócie chodziło o to, ze jak się komuś nie podoba gwatemalski system sprawowania władzy, to owszem, może mu się nie podobać bo przecież Armia szanuje wszelkie wolności obywatelskie, ale lepiej żeby ten ktoś siedział cicho, bo władza dysponuje szerokim wachlarzem instrumentów służących do przerobu pyskatej opozycji na krwiste befsztyki (I nie lubi, kiedy te instrumenty rdzewieją w magazynie')

Wiedziałem ze w tych warunkach na bladą twarz się nie przemknę A PRL – owskiego paszportu lepiej było nic wyciągać. Dużo bezpieczniej pokazać, ze człowiek ma przy sobie odbezpieczony granat. Polska wtedy, to był dla nich wrogi kraj komunistyczny taki sam jak Kuba, a Kuba znana była z tego ze wspiera lewicowe partyzantki w całej Ameryce Łacińskiej. Dodajcie to sobie sami. Mnie z takich kalkulacji wyszło, ze ruiny leżące na pograniczu Gwatemali i Meksyku muszę zbadać przechodząc „na dziko” – innej drogi wtedy nie było. [Przypis: Od tamtego czasu sytuacja w Gwatemali (w Polsce zresztą tez) zmieniła się tak bardzo, że wiele biur podroży oferuje dziś wycieczki turystyczne do tego kraju. Polecam. To fascynujący kawałek świata]

* * *

Przez zieloną granicę? Żadna sztuka myślę sobie – Cały ten teren to bezludne pustkowie, w dużej części porośnięte tropikalnym lasem. Łatwo zmylić trop, łatwo się zgubie tak, ze człowieka nie złapie nawet najlepiej wyszkolony pogranicznik. Nie znajdą mnie tam za żadne skarby! Przede wszystkim dlatego, ze nikt mnie nie będzie szukał Niby kto miałby to tobie skoro tam nikogo nie ma?

No i zgubiłem się. K o m p l e t n i e. Wpadłem jak śliwka w kompost.

Tak, w kompost bo kompot jest przyjemny, a kompost… Kompost żyje własnym życiem. I wszystko, co w niego wpada próbuje przerobie na jeszcze więcej siebie samego.

Posłuchajcie…

NAD ŚWIĘTĄ RZEKĄ USUMACINTĄ

Usumacinta – kiedyś święta rzeka Majów a współcześnie święta dla plemienia Lacandonów. Na sporym kawałku swego biegu stanowi granicę państwową między Meksykiem a Gwatemalą.

Szedłem wzdłuż jej meksykańskiego brzegu i wypatrywałem siadów ruin po drugiej stronie Mówię siadów, bo z opisu który wcześniej czytałem, wynikało, że są całe zarośnięte – miało być widać tylko coś, co przypomina regularne pagórki. Każdy taki pagórek, to pokryta roślinnością piramida.

Przez cały dzień mc nie znalazłem ale następnego ranka patrzę jest! To znaczy chyba. A może czyja wiem? Pewnie tylko taka górka. No ale pójdę sprawdzić.

Plecak zostawiłem pod drzewem, a potem jakoś tak źle stanąłem, czy co, było trochę mokro po rosie i może odrobinę błotniście…

– !!! Uuuuuaaa

.

.

.

Brzeg się urwał i pojechaliśmy. Kupa błota i ja. Plecak zaraz za nami.

.

.

.

Dłońmi osłaniałem kark a łokciami głowę. Było bardzo stromo i wysoko.

Co jakiś czas pod moimi nerkami dawały się poczuć sporej wielkości kamienie…aał… Boleśnie.

Z górki na pazurki, a jednak nie było mi jak na saneczkach. Błoto niosło coraz szybciej, a przed sobą widziałem tylko tajemniczą plątaninę tropikalnej roślinności. Groźną plątaninę.

W Polskim lesie człowiek by się chwycił pierwszej lepszej gałęzi albo korzenia i już – ale nie tu. O nie! Nie wolno! Po drodze mijaliśmy (plecak był tuz za mną i czasami walił mnie w kark) wystające korzenie – były uzbrojone w bardzo solidne kolce. Zostawiałem na nich kawałki ubrania i skóry. Gdybym o któryś z tych korzeni zaczepił nogą to przy rej prędkości ja pojechałbym dalej a noga została.

Nie wiedziałem tez co mnie czeka na dole. Nad samą rzeką na pewno jest wiele połamanych pni. Ostrych. No a jeżeli wyląduję w wodzie taki podrapany i pokrwawiony to natychmiast przypłyną piranie. Zanim ucieknę na brzeg objedzą mnie do kości (Jeżeli sobie nic nie złamałem i w ogóle będę jeszcze w stanie uciekać). Porządne stado piranii pożera krowę w dziesięć minut. Oczywiście takie stada zdarzają się tylko w Amazonii a tu są dużo mniejsze i sporadyczne ale…

…ale są

…CHLAPS… i szszszuuuu…

po wodzie. A jednocześnie po dnie bo Usumacinta w tym miejscu okazała się bardzo płytka.

– Może ona i święta – pomyślałem – ale całkiem niepozorna. Szczególnie teraz pod koniec pory suchej.

Rozejrzałem się dookoła. Oceniłem swoją sytuację (która nie była tragiczna – kilka stłuczeń i zadrapań oraz poprute ubranie). Oceniłem odległości I stwierdziłem z całą pewnością że jestem już za granicą.

– A więc udało się! Wreszcie, po raz pierwszy w życiu, wjechałem do Gwatemali. (Szkoda tylko że na tyłku)

RUINY

Były zachwycające.

Całe pozarastane mchami pleśnią tropikalnym bluszczem i ogromnymi włochatymi liśćmi które wydzielały intensywny kiszony zapach…aał… I parzyły nieostrożnych przy dotknięciu łodygi.

Mój aparat fotograficzny przetrwał jazdę ze skarpy zawinięty szczelnie w całą resztę zawartości plecaka. Nie uszkodził go żaden kamień. Nie przesiąknęła do niego ani kropelka wody. Więc teraz w euforii odkrywcy po prostu pstrykałem film za filmem.

Mury świątyń porozsadzane przez potężne korzenie -pstryk – - pstryk -. Białe kamienie -pstryk – obrobione setki lat temu przez nieznanych rzemieślników -pstryk – walały się wokoło u bezładzie. Zwrotnikowy las pożarł dzieła starożytnej kultury. Pożarł – pstryk – strawił -pstryk – i wypluł nędzne resztki.

Ale jeżeli to są nędzne resztki to jakże wspaniałe było to miasto przed swoim upadkiem… BUM w objęcia… BUM puszczy… BUM – marzyłem otoczony scenerią jak z filmów o czarodziejach i zaginionych cywilizacjach, gdy nagle do mojej świadomości zaczęła się natarczywie dobijać pewna trzeźwa myśl.

Była jak chrzęszczące ziarenko piasku, które zatrzymuje rozpędzone trybiki zegarka. Jak pyłek pod powieką co przeszkadza patrzeć. Wreszcie przedarła się przez firany i woale marzeń i wrzasnęła mi w samym środku głowy: