Dwie kolejne wyprawy Torres odbył beze mnie. Zostałem w Pointe-a-Pitre, wśród białych domków, spośród których wystrzelała dzwonnica misyjnego kościoła, wśród różnojęzycznego tłumu, w mrowisku targowisk. Flora była jak dziecko, duże i piękne, nieśmiałe i swawolne zarazem, otaczające szyję ramionami i tulące się z beztroską małego zwierzątka. Nie potrafiłem nic uczynić, by była szczęśliwa. Odurzony klimatem wyspy, nie kochałem, pełen pożądania, nie umiałem oddać się bez reszty… Raz żywiej zabiło mi serce, raz jeden tylko, dawno, tak dawno, że już nie pamiętałem dobrze, jak się to stało i teraz nie potrafiłem go przymusić, by uczyniło to raz jeszcze.
Flora wyczuwała to i nierzadko, rozczesując rankiem włosy, naga, przed wspaniałym lustrem, nadpalonym w czasie pożaru w domu jakiegoś plantatora, które za bezcen kupiłem jej na jarmarku, mówiła, przyglądając się memu odbiciu, z owym smutkiem, okraszonym uśmiechem pozornej beztroski:
– Polub mnie choć trochę, Juan!
I zaraz, nie czekając odpowiedzi, śmiała się głośno, za głośno.
W listopadzie 1802 roku Torres wrócił z Barbados, prowadząc dwa pryzy. Na jednym z nich znajdowała się trupa teatralna z Nowego Orleanu, co wzbudziło w grodzie szał radości. Chcąc nie chcąc komedianci zgodzili się zaprezentować swój kunszt przed szanowną publicznością z Pointe-a-Pitre. Ale Torres przywiózł coś jeszcze. W drodze natknął się na eskadrę transportową, płynącą pod banderą Francji. Wiązał z tym duże nadzieje, znać oczekiwał na sygnały z Paryża.
W kilka dni później wszystko było jasne. W Basse-Terre wylądował generał Richepance i zaczynał brać w karby rozpuszczoną przez przekupnych gubernatorów kolonię. Najpierw położył ciężką rękę na korsarzach. Owszem, popierał rozwój floty korsarskiej, lecz postanowił narzucić jej swoją organizację i zmusić, by przynajmniej część łupów oddawała do kasy rządowej. Od tej chwili każdy, kto chciał grabić na Karaibach, musiał wykupić list kaperski, legalizujący łupiestwo i nadający mu pozory walki politycznej. Praktycznie te “Lettres de Marque” odbierały korsarzom niezależność i monopol na łupy.
Torres nie był zaskoczony wieścią. Pozostając w ścisłych kontaktach z korsarzami Francji, takimi jak Surcouf czy Dutertre, którzy operowali na Oceanie Indyjskim z bazy na Ile-de-France, liczył się z koniecznością wykupienia patentu. Szoku doznał dopiero wówczas, gdy dowiedział się, jaka jest wyznaczona przez Richepance’a cena. Nie pamiętam już, ale musiała to być suma niepoślednia, jeśli przeraziła nawet kąpiącego się w złocie Hawańczyka.
Torres nie stracił jednak nadziei. Mniemał, że tajemne konszachty, jakie miał niegdyś z Konsulem, dadzą mu prawo do znacznej ulgi. Nie chcąc opuszczać statku i pozostawiać łupów w rozjątrzonym mieście, gdzie w każdej chwili mogła wybuchnąć ruchawka, odnalazł mnie w mieszkaniu Flory i zaklinał, bym dotarł do Basse-Terre i wręczył generałowi pewne papiery, które miał ze sobą, zwinięte i wsadzone w krótki kawałek kija bambusowego.
Nie zdobyłem się na odmowę i wyruszyłem.
Generała nie zastałem, wyjechał ze stolicy. Czekałem więc, aż powróci, sześć dni, a potem jeszcze jeden – zanim mnie przyjął. Richepance zlustrował papiery i odrzekł, że ze sprawą “Lettres de Marque” mają niewiele wspólnego. Z przykrością musi odmówić panu Torresowi. Zrazu chłodny, potem, gdy usłyszał, że jestem Polakiem, rozpromienił się, prawie roztkliwił, częstował burgundem i chablis, wspominając rozwlekle, jak to w jednej z potyczek nad Renem, kiedy służył pod Moreau, pewien Polak z legii Kniaziewicza uratował mu życie, wynosząc rannego spod kopyt szarżującej kawalerii pruskiej. Przestałem się nudzić, gdy mi opowiedział, jak zakończyła się kampania roku 1800. Luneville! I znowu pustka dla legionów i obca służba miast powrotu do kraju. Gdy się tego dowiedziałem, dość miałem gadaniny, chciałem wyjść, gdy nagle zza okna dobiegł płacz straszliwy, przejmujący do szpiku.
Ulicą maszerował tłum czarnych, skłębiony, falujący, wyciągający do nieba skute ręce, smagany batami najemnej eskorty, wśród której dostrzegłem również… moderunki wojskowe! Chyba śnię!
– Generale, co to jest, pędzą tych ludzi jak bydło! Generale!
– Ciszej, chłopcze. Bandy wałkoni zaczną pracować. Pijaństwo i rozpusta, oto co im smakowało. I bunty! A plantacje podupadły, prawie wszystkie. Żadnych dochodów dla skarbu, nie ma upraw, groźba ruiny, sami korsarze nie wyżywią kolonii, przyjacielu.
– Generale, toż to ludzie wolni, nie można ich zmuszać!
– Mój panie, nie będziesz mnie pouczał! Wypełniam rozkazy i… czynię tylko to, co powinienem!
– To bezprawie!
– Śmiałyś, chłystku! – nie był już jowialny i ujmujący, a napastliwy, agresywny. – Bezprawie powiadasz? Czyżby? Czytaj to!
Podał mi starannie zadrukowaną ulotkę. Dekret. W rogu raziły oczy wielkie litery: 30 floreal an X, a więc 20 maja 1802 roku. Przeleciałem ją oczami, nie wierząc znakom czarnym jak kruki. Ta ustawa obalała poprzednią, tę z roku II, która przyniosła wolność kolorowym i zniosła niewolnictwo na Antylach. Język wyrafinowany i chytry, znać było rękę mistrza. Nie było tu mowy o przywracaniu niewolnictwa, co się właśnie stawało faktem, lecz o jego utrzymaniu zgodnie z prawem i przepisami sprzed roku 1789. Ci, którzy układali te sformułowania (traktowanie niewolników i ich import do kolonii będzie się opierał na normach sprzed roku 1789), plugawe jak pot męczonego żrący żelazo kajdan, musieli nigdy nie zaznać smagnięcia przez mokrą koszulę na grzbiecie, ani też uderzenia sękatą pałką przez łeb.
– Kto to podpisał?!
– Nie wiesz, młodzieńcze, kto rządzi Francją? Zdumiewające! – śmiał mi się w nos.
Bonaparte? Nie może to być! Snadniej jego ministrowie, cała ta czereda dyrektoriackich adwokatów, która sposobem lisa przetrwała burzę 18 brumaire’a i teraz kupowana złotem plantatorów gwałci prawa.
Chciałem podrzeć ohydny świstek na strzępy, alem się na szczęście opanował i powstrzymał.
Minął mi już czas szaleńczych uniesień, krzykliwych reakcji na krzywdę i niesprawiedliwość. Ostatni raz nie zapanowałem nad sobą, gdy ludzie Torresa walili się kolejno na Hiszpankę, żonę obitego marszanda. Antyle były niezrównanym belfrem. Nauczyły zimnej krwi, pozorów obojętności, hamowania pośpiesznych zapałów – uczyły życia. Nie kłaniając się opuściłem pałac gubernatorski.
Wracałem, pędząc konia ile sił. Nie miałem i nigdy nie miewałem przeczuć, lecz gnałem, czując, że pośpiech jest konieczny, gdyż pośpiech panował wokół i wszystko zaczynało nabierać szaleńczego tempa. Mijałem patrolujące gromady białych jeźdźców, uzbrojonych po zęby i otoczonych sforami rozszalałych brytanów, które sprowadzono z Cayenne. Wyspę ogarnął szał nagonki na ludzi. Czasami drogę przebiegł spłoszony Negr, zagoniony, padający, z oczami na wierzchu, nie poddający się mimo braku szans. Wyspa była jak klatka, nie można było uciec.
Zanim dopadłem do wylotu pierwszych ulic Pointe-a-Pitre, już z daleka dostrzegłem, że i tam piekło nieludzkiego polowania sięga zenitu. Grupy czarnych, skute, brzęczące kajdanami i łańcuchami, posępne lub wyjące z rozpaczy, wyczekiwały swego losu przywiązane do pni serowców. Nie potrafiłem się już wzruszyć, serce stwardniało mi dostatecznie, oczy nakarmiłem zbyt dużą ilością tych samych okrutnych scen. Chciałem tylko zwalić się na łóżko Flory i spać, spać i nic nie widzieć.
Pchnąłem bambusowe drzwi. Nie było jej… Łóżko leżało przewrócone, tak jak wszystko, obok jej bielizna, poszarpana, w strzępach, jedna straszliwa plątanina. Rozbite lustro, drobiazgi, pantofelki z pomponami… Nie rozumiałem jeszcze, bo nie dopuściłem myśli kłębiącej się z tyłu czaszki. Cień mignął za firanką. Skoczyłem na werandę, w samą porę by uchwycić małego brzdąca, Mulata z sąsiedniego domu, trzęsącego się, z policzkami brudnymi od łez. Znałem szczeniaka, Flora nieraz kupowała mu łakocie, na co nie stać było matki, wdowy po rybaku, który utonął w sztormie.
– Pedro! Gdzie Flora?
– Gdzie Flora?! Czyś ogłuchł?! – Szarpnąłem drobnymi ramionkami jak przewracaną poduszką.
– Za… za… zabrali ją!
– Kto?! Kto tu był?!
– Pan Torres… i… ma… marynarze. Bili.
Szedłem ulicą spokojny jak nigdy. Miasto tętniło dziką radością, iluminowane, pijane, strzelające wiwaty. Nie przypuszczałem dotychczas, że jest w nim aż tylu plantatorów, tylu kupców, marynarzy, podejrzanych spekulantów i pośredników – tylu białych. Z Cafe Morne-a-Cail dochodziły gardłowe okrzyki, wznoszono toasty, kąpano się w błogim rewanżu na eks-wyzwoleńcach.
Pierwszy zagadnięty marynarz wyjaśnił mi, że to “monsieur Torres”, który “swym piekielnym węchem pierwszy wyniuchał nowinę”, stawia tafię i poncz wszystkim spragnionym, albowiem wzbogacił się niezmiernie zagarniając największą partię “czarnuchów” na, o Boże! na “Człowieka wolnego” i sprzedając ją Holendrom.
Rozsunąłem sznury koralików u wejścia. Siedział tam gdzie zawsze, w kącie, otoczony pijaną zgrają, miły, kochany, serdeczny dla każdego. Gdy mnie zobaczył, coś mu błysnęło we wzroku, nie, nie strach i nie konfuzja, coś, czego nie potrafię określić, a co odgadnąłem natychmiast, czując, że i ja, i ktokolwiek inny na jego miejscu czułby to samo.
– Długo zabawiłeś. Cóż generał, ulgę dał?
– Nie, ale dał mi…
– Nie szkodzi. Mam już pieniądze na “list”, zrobiłem interes, o jakim nie śniłeś! Więc cóż ci dał Richepance?
Schyliłem się do jego ucha.
– Papiery. Cenniejsze pono od złota! I wieść pewną, lecz tu ci jej powtórzyć nie mogę.
– To wyjdźmy.
Pożegnał towarzyszy obiecując, że zaraz wróci i poklepywany przymilnie, rozpychając kompanów i dziewczyny, potoczył się do tylnego wyjścia, torując mi drogę. Na małym podwórku, na tyłach kuchni, panował już mrok, który spadł nagle, anim go zauważył.
– Gdzie te papiery?
– Tu.
Podałem mu zwój, ten sam, który mi wręczył, tylko wyjęty z bambusa. Rozwinął. Ciemno było więc postąpił krok ku wiszącej nad drzwiami latarni, uniósł dokument ku górze i wpatrywał się przez chwilę, po czym przyszła chyba ta sekunda, krótka jak mgnienie oka, gdy zmiarkował…
Mówiłem, że Antyle nauczyły mnie panować nad sobą. Ale nauczyły też okrucieństwa.