Żołnierz prowadzący wózek odsunął dziewczynę na bok i koła potoczyły się dalej. Patrzyłem w niebo, krople deszczu obmywały mi twarz i nie pojmowałem nic.

Lazaret był pełny. Leżeć z gnatem nie połamanym, a tylko zdrowo draśniętym, wstyd mi było. Po kilku dniach zwlokłem się z pryczy, o laskę poprosiłem i wymaszerowałem w kierunku portu. Teraz dopiero, idąc przez ulice pełne śmieci i wszelakiej zgnilizny, przez nikogo nie sprzątniętej, widziałem, jakich spustoszeń dokonało oblężenie. Gruzy, połamane wózki, kondukty żałobne, ludzkie szkielety, ze skórą cieniutką i napiętą, jakby miała pęknąć, dzieci o oczach starców i te kobiety, sterczące pod ścianami i wyciągające ręce do takich samych cieni jak one, snujących się bezwiednie miękkim, więdnącym krokiem gałązek, które upadną. Na bunt, nawet w oczach, nie mieli już siły.

Miasto oddychało snem głodu. Z ostatnich rezerw kakao pomieszanego z bobem, opiłkami drewnianymi, krochmalem, siemieniem lnianym i mąką z zielska zbieranego na cmentarzach, wypiekano 200-gramowe głodowe racje dla żołnierzy. Jeńcy i ludność nie dostawali już nic.

Dziewczyna, dziecko prawie, do tamtej z tłumu podobna, wysunęła się bezszelestnie z arkadowego podcienia pałacu, który mijałem.

– Panie oficerze, panie oficerze…

Chwyciła mnie za rękaw i uśmiechnęła się sztucznie. Z uśmiechem tym kłóciły się przykryte cudownymi rzęsami oczy w zapadłych oczodołach, smutne, rozpaczliwe, na sekundę ożywione nadzieją…

– Panie oficerze!

– Czego chcesz?!

– Pójdziemy do mnie, panie oficerze, będę miła dla pana, pójdziemy…

Pociemniało mi pod czaszką. Saper bez ramienia, z sąsiedniej pryczy, gdy w lazarecie leżałem, opowiadał ze szczegółami, jak sześciu im kobieta nieznana noc całą oddawała się wedle ich sprośnych życzeń za kubek owsianej mąki i garść cukru. Nim wyszli, zaczęła smażyć placki dla dwojga swych dzieci i za dużo usmażyła, bo jedno w ciągu nocy umarło i zimne je z kołyski wyjęła. Wtedy myślałem, że łże kanalia.

Dziewczyna nie ruszyła się, trzymała na twarzy uśmiech, kurczowo i boleśnie, prosząc mokrymi oczami, które mi psie oczy przypominały. Milczenie moje wzięła widać za wahanie, bo drżącymi palcami chwyciła rąbek niebieskiej sukni i uniosła, pokazując pół uda.

– Panie oficerze, chodźmy, nie będzie pan żałował, będę dobra…

– Przecież jestem ranny, nie widzisz? – chyba nie ja to mówiłem, a tylko słyszałem, tak głupie były te słowa i tak wstrętne. Widać rozum na dobre mi się pomieszał z rozpaczy, a może z głodu, bo i ja nie dojadałem, jeśli zaczynałem bredzić w sposób tak koszmarny.

– To nic, to nic, chodźmy, panie oficerze, proszę! – szeptała bezwiednie.

Wyrwałem z kieszeni sakiewkę i wysypałem na jej dłoń stos monet, w tym kilka złotych. Popatrzyła na mnie ze zdumieniem jak rozbudzona, podnosząc głowę wyszeptała:

– Przecież tego się nie je.

Z wąskiej, drobnej dłoni, ugiętej pod ciężarem metalu, zsypywały się monety i spadały powoli jedna za drugą, uderzając o stopy, kostki, zderzając się, dźwięcząc. Dziewczyna patrzyła pustym wzrokiem przez moje ciało, jakbym był powietrzem. Potem odwróciła się i zniknęła tam, skąd przyszła.

Stałem jeszcze czas jakiś, wspierając się na lasce i patrząc w oczy dziewczyny, która już dawno odeszła. To w nich była wojna, nie ta kłamana, teatralna, z komendami, bagnetami, z ogniem dział, z krwawymi strzępami mózgów i jelit, lecz jedyna, najokrutniejsza, prawdziwa, przeklęta wojna!

Byłem młody i nie przyszedł jeszcze czas, bym to na dobre pojął.

Dochodząc do nadbrzeża już z daleka spostrzegłem dwa wysokie maszty golety Torresa. Andre Torres, kupiec z Hawany przybył do Europy z tajną misją do Pierwszego Konsula i utknął w Genui, lecz o co tu szło, wyjawić nie chciał. Za to dużo prawił o Karaibach, o tamtejszym słońcu, przy którym nasze przypomina płomień świecy, o tamtejszych kobietach, gorących jak ich słońce, o jadowitych wężach, powstaniach niewolników, o tysiącach rzeczy barwnych, wykradających człowieka z koszmaru oblężonej Genui.

Z tej bezładnej gadaniny nie bardzo wynikało, że Andre para się tylko kupiectwem lub że w ogóle się nim para. Niejeden celnik musiał go znać i dobrze sobie zakonotować, a i siedem trzyfuntówek i dwa działa dwunastofuntowe zamocowane na rufie mówiły swoje.

Andre nie lubił pytań i sam rzadko je zadawał. Trzeba było czekać, aż się napije swojej dziwacznej wódki, której zapas ukrywał przed załogą w kajucie, a która gębę mu wykrzywiała, że aż zęby zgrzytały. Wtedy dostawał natchnienia i gadał tak długo, aż go sen zmorzył.

Poznaliśmy się na nadbrzeżu, w kilka dni po mojej rejteradzie od Austriaków. Spacerując wąskimi uliczkami zabrnąłem na tyły składów portowych, gdzie piętrzyły się sterty pustych beczek, zbutwiałe łodzie i budulec okrętowy. Tam mnie dopadli. Dwóch, w marynarskich kaftanach, z nożami ostrymi jak brzytwy. Wciśnięty między mur a piramidę skrzyń, poczułem chłód metalu pod brodą.

– I soldi! Subito!

Nawet nie zdążyłem się przestraszyć na dobre, gdy rozległ się świst, jakby bat ciął powietrze i przed nosem opryszka zadrgała rękojeść noża wbitego na palec w deskę. Odskoczyli. Z pobliskiej bramy wyszedł mały grubas o jowialnej twarzy, ciemny, z kręconymi włosami i z zębami jak dwa sznury pereł. Zbliżał się z uśmiechem i patrząc na opryszków kiwał palcem, tak jak się grozi niesfornemu dziecku. W drugiej ręce trzymał maleńki, dwulufowy pistolet. Gdy doszedł, byłem już sam.

– Andre – wyciągnął rękę.

– Jean – oddałem uścisk – merci camerade!

Schował pistolet do kieszeni białych, szerokich pantalonów, wyszarpnął z deski nóż i obejmując mnie ramieniem poprowadził do łodzi. Zanim wyszliśmy z uliczki, odwrócił się i pomachał komuś grubą, włochatą dłonią. Teraz dopiero spostrzegłem, że całej scenie przyglądała się z okna na piętrze urocza brunetka w koronkowym czepku. Ta nie miała wpadniętych oczu, jak ta moja, spotkana na ulicy.

Zawiózł mnie na swoją goletę “L’homme libre”, która przed Rewolucją nosiła nazwę “Conchita”. “Człowiek wolny” – tak bardzo przypadła mi ta nazwa do serca. Tak jak i Andre, syn francuskiego plantatora i Hiszpanki, od dziecka chowany na morzu, kochający to morze zazdrośnie i gwałtownie. “Kobiet możesz kupić, ile dusza zapragnie, ocean jest jeden!” – powtarzał przy każdej okazji.

Zachodziłem do niego kilka razy, gdy Soult zwalniał mnie, mrużąc oko – “dziewczynki, Karsnecky, nest ce pas?” – i słuchałem sag o Antylach tętniących rytmami Flamenco. Żywił mnie rybami i uczył. Ot, chociaż się nie napraszałem, nauczył mnie ciskać nożem tak, że wkrótce z piętnastu metrów przebijałem serce pikowego asa. Teraz zaś, gdy zwolniłem miejsce w lazarecie, nie mając nikogo bliskiego, bo i z chłopakami Strzałkowskiego nie było czasu się zbratać, pomyślałem o Andre. Massena nie potrzebował chromych adiutantów, zdrowych miał za dużo, a ja miarkowałem, że muszę jeszcze leżeć, czort wie jak długo.

Torres przyjął mnie serdecznie. Jęczał, łapał się za głowę, przeklinał Austriaków i przysięgał, że ich żywcem poobdziera ze skóry. A w oczach błyszczała mu radość, że mnie zatrzyma na dłużej i że zabawi się w niańkę. Leżałem w hamaku czując jak moje nadwątlone ciało buja w powietrzu, miękko, kojąco, a on biegał dookoła zmieniając opatrunki, karmiąc i pojąc winem. Nie przysiągłbym, że to nie dla tego wina i tych ryb przywlokłem się tutaj do niego. Po chlebie z krochmalu i cuchnącej wodzie pachniały mi morskie stwory jak pokarm olimpijski.

Andre miał i swoje kłopoty. Kule Brytyjczyków regularnie szarpały olinowanie i reje, omijając na szczęście maszty i korpus golety. Załoga dzień po dniu naprawiała zniszczenia, lecz Torres drżał ze strachu, że któregoś dnia zabłąkany pocisk rozwali mu burtę. Nie było to wykluczone. W czasie pojedynków baterii nadbrzeżnych z działami Keitha kule wędrowały stadami nad szczytami masztów. Pewnego dnia Andre zapytał:

– Wierzysz w Boga?

– Uhmm.

– A pacierze znasz?

– Znam.

– Pomódl się za statek.

W oczach miał coś tak tkliwego, rozbrajającego, że niepodobna było odmówić. Nie wiem, czy ta modlitwa poskutkowała, czy było to szczęście Hawańczyka, które, jak powiadał, nie opuszczało go nigdy, dość że “L’homme libre” przetrwał cało oblężenie.

W pierwszych dniach czerwca czuło się już zbliżający koniec. Co jedli ludzie w mieście, lub raczej czego nie jedli, mogłem się tylko domyślać. Nad dachami unosił się zapach spalenizny i ohydny smród – dziecko głodu. Wiedziałem, że Massena nie ma czym strzelać. Wiedzieli o tym również Ott i Keith. Zbliżał się kres udręki miasta, a Andre szykował goletę do drogi.

Frączewski, który dotarł jednak cało do naszych i odszukał Konsula w Avallon, powrócił, przynosząc wiadomości o ruchu armii rezerwowej przez wielką przełęcz św. Bernarda i o zwycięstwie wojsk północnych pod Biberach. Przywiózł jeszcze coś. Mały, zalakowany pakiecik, owinięty w nieprzemakalne płótno, o którym nie wiedział nawet general-en-chef. Andre schował paczuszkę w swojej kajucie i oznajmił, że rychło wyruszy “do domu”. Czekał na bezksiężycową noc lub huragan.

Doczekał się 4 czerwca, w dniu, w którym Massena podpisał kapitulację. Wiele lat później dowiedziałem się, że tego samego dnia Ott otrzymał od Melasa rozkaz zwinięcia oblężenia! Gdyby Massena zdzierżył jeszcze tylko parę godzin…

Na morzu szalał sztorm, lecz goleta szła prosto w ciemność, z wygaszonymi światłami, ufna w szczęście Torresa, które gwarantowało, że nie wpakujemy się na brytyjski liniowiec. Keith pochował swoje fregaty w zatokach i morze było wolne.

I ja płynąłem z Torresem. Nie znając warunków kapitulacji armii liguryjskiej – a choćbym i znał, mogła ona zawierać punkty tajemne jak w Mantui – bałem się zostać w mieście. Prawda, Massena nie Foissac, inne ma sumienie, lecz strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Dopiero w Marsylii dowiedziałem się, że część legionistów Strzałkowskiego została przy opuszczaniu miasta zagarnięta przez Otta! Dowiedziałem się o tym od Francuza w knajpie portowej. Gdyby nie Andre, zabiłbym chyba człowieka, tak byłem pewny, że kłamie. Wykuśtykałem na miasto przeklinając los i szukałem naszych. Pokazano mi drogę do zakładu legionowego przy rue Hoche, gdzie rezydowali pono generał Karwowski i szef batalionu Aksamitowski. Na schodach zderzyłem się z oficerem w mundurze kapitana.