AKT VII

Pisk hamującego samochodu przepłoszył ptaki figlujące rankiem w krzewach ogrodowych. Hali wejściowy pałacu rozbrzmiał echem dzięki uderzeniom butów Mullera. Gestapowiec wkroczył do salonu prowadząc hrabicza Tarłowskiego. Salon był pusty, lecz po chwili kamerdyner Łukasz wtoczył wózek z gospodarzem.

– Witam, panie hrabio – rzekł kapitan. – Ładny mamy ranek, tyle słońca i tyle orzeźwiającego chłodu po ulewie!… A pańska zguba się znalazła cała i zdrowa, jak pan widzi.

Tarłowski nie odpowiedział, tylko wyciągnął ramiona ku chłopcu. Hrabicz przypadł do wózka i klęknął, mamrocząc przez łzy:

– Papo!… Oh, papo!

– Nic ci nie jest, synku?

– Nic, papo.

– Nie bili cię?

– Nie, papo. Ale bałem się o ciebie, bo nie wiedziałem czy też jesteś uwięziony…

– Nie byłem aresztowany, synku… No dobrze, teraz idź na górę, umyj się, przebierz i odpocznij. Pewnie nie spałeś?

– Tam nie można zasnąć.

– Więc się wyśpij, Mareczku. Porozmawiamy później, przy obiedzie. Lub po kolacji, jeśli będziesz spal do wieczora.

Ucałował syna w czoło, a syn ucałował rękę ojca i zniknął. Muller, który podczas ich dialogu stał przy lustrze, kontemplując brytyjskie hasło Nelsona zmodyfikowane przez Rudnik – cofnął się do stołu, usiadł i milcząco palił, założywszy nogę na nogę gestem człowieka triumfującego.

– Przyjechał pan wcześniej, panie Muller -odezwał się Tarłowski. – I przywiózł mi pan syna. To znaczy, że był pan pewien, iż pańskie żądania zostaną spełnione…

– Nie byłem pewien, w każdej grze jest ryzyko. Przyjechałem wcześniej, bo później mam pilne sprawy do załatwienia, a przywiozłem panu syna, bo nie jest mi już potrzebny. Przyjechałem, żeby wziąć ustalony okup, panie hrabio.

Tarłowski wyjął z kieszeni szlafroka dwie kartki papieru. Trzymał je kilka sekund w drżącej dłoni zanim rzucił je na blat, mówiąc:

– I po te dwie listy aresztantów.

Muller wzruszył epoletami.

– Również nie są mi potrzebne.

Źrenice Tarłowskiego rozszerzyły się bardziej ze strachu niż ze zdziwienia.

– Potrzebni mi byli bandyci, których nie mogłem dopaść, członkowie Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych – wyjaśnił Muller. -Długo się to nie udawało. Teraz mamy tych bohaterów. Ostrowskiego, Kortonia, Mertla i Trygiera. Moi chłopcy bez przerwy kontynuują z nimi dialog, chociaż wątpię czy da się u tej czwórki wycisnąć coś więcej, tyle już zaśpiewali w ciągu zaledwie stu minut… Okazuje się, panie hrabio, że fizyczna wytrzymałość waszych rycerzy jest kompromitująca! Plują nie tylko krwią, zębami, łzami, sikami, wszystkim – lecz i adresami! Dużo adresów! Nie mówiąc już o nazwiskach, kryptonimach, rysopisach… Przed chwilą zacząłem wygarniać aż dwa kółka różańcowe, i jak dobrze pójdzie, to jeszcze dzisiaj bandytyzm w Rudniku i pod Rudnikiem stanie się przeszłością.

– Więc nakręcił pan to wszystko tylko dlatego?… – spytał Tarłowski głosem człowieka, który wstępuje do grobu.

– Aż dlatego, panie hrabio – to ważny cel. No i dla zarobku – to też ważna sprawa. Pierwsza jest ważna dla Rzeszy, druga dla mnie. Obowiązek i przyjemność – trzeba umieć je łączyć! Zatem nie traćmy czasu, rozliczmy się szybko. Gdzie osiemdziesiąt tysięcy dolarów?

– Osiemdziesiąt tysięcy dolarów miał pan dostać za wypuszczenie czterech ludzi! Tymczasem wypuścił pan jedynie mojego syna! Czy mam rację?

– Ma pan rację połowicznie, panie hrabio. Uwolniłem pańskiego syna i dyrektora szpitala, tego Staso… Stasenki…

– Więc należy się panu czterdzieści tysięcy dolarów!

Muller przeszył hrabiego wzrokiem zimnym jak bagnet i wycedził:

– Wolałbym osiemdziesiąt!

Hrabia milczał długą chwilę, rozumiejąc, że nie trzeba się targować. Postanowił wytargować coś innego:

–  Herr Muller… dam panu całe osiemdziesiąt… jeśli powie mi pan kto przy tym stole był zdrajcą. Kto był pańskim człowiekiem? Kto panu doniósł?

– Judasz, panie hrabio. On się zawsze nazywa Judasz.

– Gdy usłyszę jego nazwisko, dam panu całe osiemdziesiąt tysięcy.

– Bez tego również da mi pan osiemdziesiąt. To pozwoli mi zapomnieć, że urządził pan tej nocy konspiracyjne zebranie, na którym dwóch członków waszego podziemia nie tylko rozprawiało jak uwolnić dwóch swoich kumpli, lecz i namówiło do udziału w tym przedsięwzięciu całą zebraną tu grupę. Te dwie listy to dowód…

Wziął obie kartki, złożył i schował w górnej kieszeni munduru, rozpinając guzik.

– Jednak mogą być potrzebne… Ewentualnie, panie hrabio.

– Czym pan mnie straszy, panie Muller?! – prychnął Tarłowski. – Sądem za konspirowanie?… Konspirowałem całą noc jak człowiek wyzbyty rozumu i przyzwoitości, ale dlaczego? Dla pana! Po to, żeby pan mógł się obłowić przed czmychnięciem stąd do domu!

– Nie, panie hrabio. Robił pan to dla uratowania swej pociechy!… I niech pan mnie nie obraża nazywając czmychaniem ewakuację planową. Wyjadę nie tak rychło i bez paniki.

– Wyjeżdżacie planowo od Stalingradu do Bugu, aż się wam spod tyłków kopci smrodem przegranej! Wkrótce Sowieci staną w Berlinie i będzie „kaputt"\

–  Może staną, a może nie staną. Tu, u was, staną na pewno, i wezmą was pod obcas l pod wycior tak chamsko, że zatęsknicie do „Szkopów" 1… Może nie od razu, ale przyjdzie czas, że Niemcy będą się wam wydawać rajem w porównaniu z tą Azją, panie Tarlowsky! My możemy się nienawidzić, kłócić, krzywdzić, mordować, ale należymy do tego samego szczepu, gdy stamtąd pełznie barbarzyńska dzicz! Hunowie!… Tyle proroctwa, wróćmy do interesów. Gdzie dolary?

Dzwonek zawołał Łukasza niosącego małą skórzaną torbę. Kamerdyner bez słowa położył ją przed gestapowcem i opuścił salon. Muller przykrył torebkę dłonią, a uśmiech opromienił jego twarz:

– Chyba nie muszę liczyć?… Między nami dżentelmenami…

– Nie musi pan.

– No cóż, panie hrabio, nie mogę panu zdradzić nazwiska, o które pan prosił, lecz – między nami dżentelmenami – wykonam pewien gest… Powiem panu, że w trzydziestym dziewiątym NKWD i Gestapo zawarły pakt. Własny pakt, równoległy do paktu rządowego między Moskwą a Berlinem. Ciekawe jest tutaj to, że kiedy kilka lat później Moskwa i Berlin zaczęły prowadzić wojnę przeciwko sobie – pakt ich służb specjalnych nie uległ całkowitemu zniszczeniu. Funkcjonuje do dzisiaj, taka osobliwość. Co prawda tylko w kwestiach tyczących partyzantki polskiej, ale zawsze…

– Dziękuję, powiedział mi pan – rzekł Tarłowski.

– To raczej ja… ja winienem panu dziękować, panie hrabio. Bez pańskiej inicjatywy gościnnej…

Usłyszeli grzmot wojskowych butów tłukących posadzkę przedsionka. Do sali wbiegł porucznik Wehrmachtu, stanął na baczność i wyrzucił rękę w pozdrowieniu hitlerowskim:

– Heil Hitler!

– Heil – burknął kapitan, machnąwszy dłonią prawie lekceważąco. – No i?…

Porucznik obrzucił spojrzeniem Tarłowskiego, a później skierował pytający wzrok do Mullera.

– Możecie mówić, poruczniku – zezwolił Muller.

– Panie kapitanie, przygotowaliśmy wszystkie wyjściowe sektory! Brigemann zaryglował rzekę i most. Łańcuch moździerzy skompletowano! Wszystko gotowe, możemy rozpoczynać!

Muller zerknął na swój czasomierz i na zegar ścienny.

– Jest szósta dwadzieścia sześć. Za cztery minuty rozpoczynajcie.

Porucznik trzasnął głośno obcasami, szczeknął służbiście: „ – Jawohl!", wyrzucił rękę do góry, szczeknął: „ – Sieg heilf", i ruszył biegiem ku motocyklowi wojskowemu. Muller wstał, obciągnął uniform i skierował się do drzwi. Przechodząc obok lustra zatrzymał się. Podniósł szminkę i otworzył ja. Później uniósł wzrok, przyjrzał się angielskiemu słownictwu, i niżej wykaligrafował jedno niemieckie słowo: „Lippenstift".

– Jeśli Rudnik oczekiwał, że każdy facet spełni swój obowiązek, to Rudnik się doczekał, panie hrabio. Właśnie zamknęliśmy kocioł wokół leśnej bandy, którą zlokalizował nam pan Trygier, i o wpół do siódmej zaczniemy likwidować ten kocioł. Mam nadzieję wypełnić swój obowiązek jeszcze przed śniadaniem… A przy okazji, panie hrabio: czemu napis jest po angielsku? Czy

to dlatego, że w Londynie działa bandycki emigracyjny rząd?

– Judasz panu nie powiedział?! – spytał Tarłowski gniewnym tonem.

– Powiedział nam, że miał miejsce szminko-wy dowcip tego filozofa-wariata, ale nie powiedział dlaczego angielski.

– To pastisz wezwania admirała Nelsona dla marynarzy, z bitwy pod Trafalgarem.

– Nelsona?… Trzeba było zacytować jakiegoś ciekawszego Anglika, panowie Polacy! Zważywszy sytuację dramaturgiczną – coś z Szekspira byłoby bardzo na miejscu, nie uważa pan?

– Panie Muller, cytaty są mi dzisiaj zupełnie obojętne…

– A propos – czy pan wie, że to Niemcy przywrócili Anglikom Szekspira, który w swej ojczyźnie był już zapomniany?

– Uhmm! Tylko potem źle go tłumaczyliście na niemiecki, panie Muller.

– Jak to źle? O czym pan mówi, panie hrabio?

–  O „Kupcu weneckim", proszę pana. Przetłumaczyliście go na Treblinkę, Brzezinkę i Auschwitz.

– Znam „Makbeta" i „Hamleta", panie hrabio, lecz „Kupca weneckiego" nie widziałem, chociaż mój brat to aktor we Frankfurcie i często ciągnął mnie do teatru. O co panu chodzi?

– O Żyda.

– Żyd jest bohaterem tej sztuki, panie hrabio?

– Tak.

– No proszę!… „Kupiec wenecki" - ładny tytuł. To naturalne, każda sztuka winna mieć odpowiedni tytuł. Dzisiejsza również, panie hrabio. Wie pan co po niemiecku znaczy „Lippenstift"!

–  To samo co „Schminke".

–  Tak, chodzi o szminkę… Dałem tej akcji przeciwko leśnym bandytom kryptonim „Szminka"…

–  Dlaczego?! – wykrztusił hrabia.

– Oooh, zdziwi się pan, panie hrabio, ale po kilku latach wymyślanie kryptonimów dla kolejnych operacji sprawia człowiekowi większą trudność niż same operacje… A tu mamy pańskie przywiązanie do nieboszczki małżonki, pańską gościnność spuentowaną tym napisem na lustrze pani hrabiny… no i fakt, że dzięki panu kilku bandytów zdjęło szminkę i ukazało swe prawdziwe oblicza… Dlatego pozwoliłem sobie zatytułować nasze wspólne dzieło, panie hrabio, terminem „Lippenstift". Już widzę uśmieszki moich przełożonych, gdy dostaną raport o dzisiejszym wydarzeniu!…