– Gówno prawda, mamy do czynienia z typowym gestapowskim służbistą, i z nietypowym, bo zbyt zachłannym łapownikiem, to wszystko! -sprzeciwił się Malewicz.
– Może jednak nie zrobi… – powtórzył Godlewski, ocierając czoło z potu.
– Zrobi! – uciął paplaninę Stańczak. – Zrobi to tym łacniej, że będzie wściekły, iż nie wypełniono jego drugiego żądania, proszę panów. Ergo – czterech spośród nas to już żywe trupy. Byłoby szczęściem w nieszczęściu, gdyby Muller zdecydował się na mnie i na księdza, bo tylko my dwaj nie mamy rodzin, żadnych żon, dzieci czy wnucząt, więc tylko po nas dwóch nie zostałyby wdowy i sieroty w Rudniku. Ale obawiam się, że kapitan Muller może nie brać tego pod uwagę. Radziłbym wszystkim tatusiom udać się teraz do domów dla odprawienia rytualnych ceremonii.
– Jakich ceremonii?! – spytał mokry z przerażenia Kłos.
– Pożegnalnych, redaktorki:. Wie pan – buziaki, testamenty, dobre rady życiowe dla synów i córek, etcetera. Aha, byłbym zapomniał – trzeba też wskazać połowicom lub potomstwu skrytki z twardymi i miękkimi. Niektórzy ujawnią te Sezamy niepotrzebnie, ale taka już jest natura loterii – ktoś wygrywa, a ktoś inny dostaje w dupsko… I radzę się spieszyć, bo za kilka godzin dla czterech będzie już zbyt późno, proszę panów.
Żadna wcześniejsza milcząca przerwa w dyskusji nie była tak głęboka. Kilku popatrzyło na Hawryłkę, ale ten opuścił głowę i znowu bezgłośnie się modlił.
– Nie radziłbym pryskać do krypty lub do zakrystii, raczej do knieji, proszę kolegów – poradził Stańczak, ziewając szeroko.
– Uciekać do lasu?! – zdumiał się lekarz.
– Woli pan do grobu? – spytał Kłos.
– O szpital nie musi się pan martwić, doktorze – pocieszył lekarza filozof. – Profesor Stasinka da sobie radę bez pana.
Malewicz złapał się za głowę, wzdychając:
– To wszystko nie ma sensu!
– Chyba, że… – chciał rozwinąć jakąś myśl Sedlak.
– Proponuję wrócić do dyskusji – uprzedził go Mertel. – Pan dyrektor Kortoń wspomniał o tym kłusowniku-bimbrowniku, jak mu tam?…
– Nie wiem, nie znam nazwiska tego faceta, panowie – rzekł Kortoń.
– Ja znam – mruknął Godlewski. – Basiniec… Basiniec Józef, proszę panów…
Na dworze grzmiały wichura i ulewa, niczym „fortissimo" trąb zwiastujących Sąd Ostateczny.