– Ona… – wskazała ręką za siebie. – Ona… pracowała przy budowie drogi. Wiesz gdzie?
Czarownik zaprzeczył ruchem głowy.
– Kto ją tak skrzywdził?
Meredith ze zdziwieniem zauważył ślady łez na twarzy nałożnicy. I niby co miał powiedzieć? Że Luan? Że Troy?
– Mistrz Anai – wybrał najbardziej bezpieczną odpowiedź.
– Pieprzysz – Annamea potrząsnęła głową, by pozbyć się łez, które mogły rozmyć jej stopień namalowany na twarzy. – Kurde. Byłam sierotą, porwali mnie, jak miałam kilka lat, potem harem… nie miałam nikogo. Nigdy w życiu. Nikogo. I teraz… Bogowie… spotkałam swoją rodzoną siostrę – pociągnęła nosem. – Może… może mogłabym się z nią zaprzyjaźnić? W innych czasach, w innym miejscu. Bogowie… Moja rodzona siostra! Tak bardzo bym chciała mieć kogoś takiego.
– Ty też jesteś z Troy? – dał się złapać Meredith.
– Nie.
Annamea zdołała się już otrząsnąć.
– Oddział w tył zwrot i marsz do pałacu! – zakomenderowała.
– Ależ pani… – natychmiast doskoczył dowódca gwardii. – To wbrew rozkazom! Ja muszę zaprotestować.
Najbliżej stojący Dahmeryjczyk podniósł lekko swój dragher.
– Tylko spróbuj tknąć mojego oficera, gnojku – szepnął. – Tylko spróbuj choć źle na nią spojrzeć.
Czarne ostrze draghera zalśniło lekko na krawędzi odbijając zagubiony promień światła. Reszta oddziału również patrzyła w tę stronę. Jedno, jedyne oficerskie życie mogło ulecieć ku niebiosom w czasie krótszym niż mrugnięcie okiem.