– Chuderlawy ten dzikus jako paździorko – starszy ze strażników podzielał obawy zbójcy.
– Nie chuderlawy, jeno żylasty – poprawił go drugi. – Oni tylko wyglądają tak niepozornie, ale to straszne rzeźniki.
Wtedy dri deonem uniósł dłoń na znak, że zamierza przemówić i wszyscy uciszyli się powoli. Oblubieniec bogini jednakże ani myślał się bawić w długie oracje. Z jego spoconej, poczerwieniałej od wina i upału gęby biła wesołość.
– Radem ci bardzo, norhemnie. Zawżdy łacniej dzikiego niźli swojaka ubić – zarechotał.
W jego głosie bardzo wyraźnie pobrzmiewało chłopskie narzecze Gór Żmijowych i zbójca poczuł przypływ nieoczekiwanej sympatii dla ziomka, który potrafił się tak wspaniale w życiu urządzić i niezawodnie zaraz zaszlachtuje barbarzyńcę niczym tuczną świnię.
– Szukam kogoś. – Norhemne nie wydawał się spłoszony zamieszaniem. – Mężczyzny, wojownika. Zwą go Eweinren.
Jego obojętność uraziła dri deonema, przywykł widać do większego zainteresowania, do obelg, zwyczajowo wymienianych przed pojedynkami, przechwałek i pogróżek, którymi się zagrzewano do walki.
– Mnie szukasz! – żachnął się. – Wszyscy mnie szukacie!
Przybysz potrząsnął głową.
– Nie zdaje mi się. – W jego słowach pojawił się cień rozbawienia. – Chyba że masz wiadomość o Eweinrenie. Pan pałacu powinien o nim słyszeć, tak sądzę.
– Ktoś cię musiał straszliwie zwieść, norhemnie, bom w życiu o nim nie słyszał. – Dri deonem splunął na wyschnięte kamienie. – Trzeba ci było, biedaku, we własnym chlewie leżeć, a nie w miasto iść. Bo w mieściech, norhemnie, ludzie złe a niegodziwe, chętnie z obcego zakpią i na niebezpieczeństwo go wystawią. No, ale jakeś tu przylazł, za późno zmykać – dodał, dobywszy długiego, oburęcznego szarszuna.
Skrzydłoń zasyczał wściekle. Położył po sobie zakończone czarnymi miotełkami uszy, wyprężył się i wyciągnął w przód szyję, aż się ludzie poczęli cofać z przestrachem.
– Nadobne żywiszcze! – Stojący obok Twardokęska nosiwoda mlasnął z zachwytu.
– Nie będę z tobą walczyć – oznajmił dziki. – Nie znam cię, człowieku.
W tłumie odezwały się pogardliwe okrzyki. Ktoś cisnął na środek placu obgryzioną skórkę dyni.
– Też mi rzeźnik… – wycedził przez zęby strażnik.
Nie dokończył jednak, bo dri deonem z wrzaskiem runął na przybysza. Wszyscy wyciągnęli szyje, by nie uronić ani chwili z mającego nastąpić widowiska.
Norhemne odskoczył zwinnie, a oblubieniec bogini minął go w pędzie, nieledwie ocierając się o nabijaną żelazem kurtę, i zatrzymał się kilka kroków dalej, potrząsając głową, jakby chciał zrozumieć, co się wydarzyło. Zbójca zgadywał, że mimo wczesnej pory dri deonem był już nieco zamroczony winem. W gospodach Traganki od dawna szeptano, że wygrawszy kilka tuzinów pojedynków z pretendentami do łask Fei Flisyon, zanadto uwierzył w swoją krzepę i coraz więcej czasu spędzał na nieprzystojnych schadzkach z tancerkami. Każdy z kochanków bogini prędzej czy później wpadał w tę pułapkę, tracił czujność i gnuśniał w bogactwie. Dzikus wszakże wciąż nie dotykał mieczy i Twardokęsek nie tracił nadziei, że jego krajan rozsieka go na drobne, a gdy tłum na placu zacznie huczeć i świętować, może trafić się okazja do ucieczki.
Na razie jednak ludzie niecierpliwili się opieszałością barbarzyńcy.
– Czego czekasz?! – ryczał nosiwoda, a jakaś babina w pasiastym fartuchu wtórowała mu, wykrzykując osobliwe plugawe przekleństwa o rodzicielce norhemna.
Dri deonem doszedł już do siebie. Zmierzył przeciwnika mętnym spojrzeniem, znów uniósł miecz i ruszył do ataku. Kiedy znalazł się tużtuż, dziki szybko sięgnął do pasa i kochanek bogini zwalił się na bruk. W jego czole tkwiła niewielka metalowa gwiazdka.
Traganka miała nowego dri deonema.
– Oszustwo! – wrzasnął usadowiony na podstawie kolumny chłopak w pstrokatym kubraku. – Wszak to nie walka, jeno czyste oszukaństwo było!
Odpowiedział mu pełen zawodu poszum tłumu, ludzie oczekiwali bowiem dłuższego widowiska.
– Kijami takiego tłuc, nie na górę do bogini prowadzić! – rozdarła się tęga niewiasta w żółtej sukni. – Sztuczką podłą, nie orężem zwyciężył!
– Przeniewierstwo plugawe! – podchwycono skwapliwie. – Ogniem mu sprawiedliwość uczynić!
Nosiwoda złapał pustą już butelkę po porzeczkowym winie, zgrabnie odbił denko o trzon kolumny i jął wywijać w powietrzu owym naprędce sprawionym orężem. Nie bacząc na rozpaczliwe ujadania przekupek, w mig połamano na pałki dwa stragany z wizerunkami Morowej Panny, rozchwycono flaszki z cudowną wodą, co bije u wejścia do groty bogini, a jakowyś śmiałek wydarł włócznię z rąk posągu dri deonema. W niejednym miejscu poczęło pobłyskiwać żelazo. Co prawda na pałacowy dziedziniec otwarcie broni wnosić nie dozwalano, ale nieotwarcie wnosili wszyscy – i teraz zamierzali zrobić z niej użytek.
Twardokęsek uśmiechnął się szeroko na widok zamieszania. Oto nadchodziła chwila, której od dawna wyglądał. Był nawet skłonny wybaczyć norhemnowi, że nieoczekiwanie okazał się mordercą skuteczniejszym od dri deonema.
Wtem potężne wierzeje pałacu rozwarły się i stanęło w nich kilku kapłanów. Świątynni słudzy dobyli mieczy. Tłuszcza zaraz zafalowała niepewnie, przycichła, i tylko tu i tam rzucono jeszcze jakieś przekleństwo, stłumionym głosem i bez przekonania. Słudzy Zaraźnicy dzierżyli miasto twardą ręką.
– No, my już pójdziem, Twardokęsek – postanowił starszy strażnik. – Gracko się uwinęli, nie?
– Ano – przytaknął zgodnie drugi. – Żadnej rozrywki człowiek nie miał, psiakrew. Ale przecież mówiłem, norhemni to straszne rzeźniki.
Barbarzyńca, nie przeczuwając zupełnie, jak bardzo odmieniło się właśnie jego życie, niespiesznie czyścił metalową gwiazdkę o koszulę martwego władcy. Przy wejściu do pałacu zamiatacz ulic czekał już, by uprzątnąć ścierwo; Traganka przywykła do nagłych zmian oblubieńców bogini i nie czyniono z tego większej ceremonii. Zabawa miała wybuchnąć dopiero wieczorem, kiedy nowy wybraniec Fei Flisyon wstąpi na Białogórę, aby się pokłonić swej pani, a kapłańscy słudzy napełnią winem fontanny w ogrodach i zaczną piec nad ogniskami barany.
At, jeden będzie świętować z białą boginią u boku, pomyślał zawistnie zbójca, a drugiemu przed zmierzchem kruk oczy wykolę.
– Nie ociągaj się, Twardokęsek! – Szarpnięcie łańcucha zakończyło jego filozofowanie. – Jak się spóźnim do wieży na obiad, sam flaki ci wypruję jeszcze przed kaźnią.
Zbójca zwłóczył jednak i popatrywał ciekawie na norhemna. Nawet przepchnął się ku niemu kilka kroków, licząc, że strażnicy, jak on zaintrygowani, nie wprowadzą swych gróźb w czyn. Dri deonem podszedł do wierzchowca, przestraszonego napierającym zewsząd tłumem, wypowiedział kilka słów przyciszonym głosem i uspokajająco położył zwierzęciu rękę na karku. Ku irytacji Twardokęska nie wydawał się zbytnio zakłopotany ani walką z dri deonemem, ani późniejszym zamieszaniem. Najwyraźniej zamierzał odczekać, póki na placu nie rozluźni się nieco, i oddalić się do swoich spraw. Jego bezczelność aż zapierała dech w piersiach. Albo, pomyślał zbójca, on naprawdę nie pojmuje, co zaszło.
Słudzy świątyni niechybnie doszli do równie niepokojących wniosków, bo jeden z nich wysunął się naprzód i pociągnął przybysza za skraj kubraka.
– Panie, zda ci się teraz oporządzić, nim przed zachodem słońca wstąpisz na stok góry.
– Po co? – zdziwił się norhemne. – Czasu nie mam, by zbaczać z drogi.
Kapłan aż się zachłysnął na myśl o teologicznych skutkach niefrasobliwości barbarzyńcy. Twardokęsek poczuł, jak w gardle wzbiera mu niepohamowany śmiech. Był tak rozbawiony, że się odezwał, czego srodze miał w przyszłości żałować.
– Właśnieś został wybrańcem miejscowej bogini – objaśnił nie bez zgryźliwości. – Póki ktoś inny cię nie utrupi.
Barbarzyńca z niedowierzaniem spojrzał na martwego dri deonema, po czym wyrzucił z siebie kilka niezrozumiałych słów, niewątpliwie przekleństw. Zaraz jednak przeniósł wzrok na zbójcę, a jego oczy, widoczne w fałdach zawoju, zwęziły się w dwie szparki, gdy rozpoznał tego, co go na pewną śmierć wystawił.
– W żadnym razie – oznajmił twardo kapłanowi. Następnie wydarł struchlałemu strażnikowi łańcuch, krzepko ujął go w połowie, owinął wokół ramienia i zwisającym końcem raz a potężnie zbójcę uderzył. – To w podzięce za wskazanie drogi, ścierwojadzie.
Twardokęsek zaskowytał, kiedy ogniwa łańcucha przeorały mu czoło. Sądził, że norhemne dosiądzie po prostu skrzydlonia i odleci, wzgardziwszy wdziękami bogini i dostatkiem w baśniowym pałacu. Ten jednak zwlekał i zbójcy zaświtało w głowie, że może bardziej niż odzyskać wolność dzikus zapragnie wywrzeć zemstę na człeku, który posłał go w śmiertelną pułapkę. Servenedyjki nauczyły go, że południowe plemiona nie traktują lekko zniewag.
Gapie tymczasem wiwatowali donośnie, szczęśliwi, że wreszcie dzieje się coś ciekawego.
– Dosyć! – rozległ się gromki głos Mierosza, najwyższego kapłana Fei Flisyon.
W przeciwieństwie do konfratrów nie wydawał się zbytnio zaniepokojony, może dlatego, że za jego plecami stało sześciu jasnoskórych niewolników o rysach ludu Sinoborza, mierząc z łuków w barbarzyńcę. Na czołach nosili piętna z rodzaju tych, które wypala się na targowiskach u podnóża Hałuńskiej Góry, zbójca więc zgadł od razu, że Zird Zekrun dotknął ich karzącą lewą dłonią o sześciu palcach i doszczętnie wypalił im rozum, aby służyli swemu panu ślepo i bez cienia własnej woli.
– Nie trzeba czynić zbiegowiska – ciągnął Mierosz – i niepotrzebnie siać zgorszenia. Pójdźcie z nami – z udawaną łaskawością skinął na barbarzyńskiego wojownika – a prędko wyjaśnimy to nieporozumienie.
Norhemne bez dalszych sporów pozwolił się poprowadzić w głąb pałacu, co, jak zauważył Twardokęsek, dobrze świadczyło o obyciu i rozsądku dzikusa. Uwiązał tylko u fontanny skrzydlonia, bo bestia biła skrzydłami i przeraźliwym wizgiem oznajmiała, że nie zamierza wejść do bramy. Łańcucha, którym spętano zbójcę, jednak nie wypuścił, zatem, chcąc nie chcąc, Twardokęsek podyrdał za nim. Nie omieszkał jeszcze uczynić za plecami norhemna obelżywego gestu ku strażnikom, którzy z otwartymi z zadziwienia gębami obserwowali, jak ich więzień oddala się ku pałacowym wrotom.