– Jako rzekłem, jestem cudzoziemcem – zagaił ostrożnie. – Z daleka przybyłem, z samych Gór Żmijowych, tedym nieświadomy obyczajów waszych oraz praw tutejszych. Niczegom złego nie zamyślał. Ot, cniło mi się po trochu za rodzinnymi stronami, do gospody zatem wstąpiłem, żeby żal trunkiem spłukać. A tam – rozłożył same dłonie, bo na więcej nie pozwalały więzy – takie nieporozumienie… Taka przykrość… – Z dumą spostrzegł, że w jego głosie pobrzmiewają nutki prawdziwego żalu i sam się nieomal wzruszył.
Starszy kapłan machnął nieznacznie, jakby dawał znak, żeby więzień nie kłopotał się nadmiernie tym, co wydarzyło się w gospodzie starego Stulichy. Twardokęsek znów poczuł przypływ nadziei.
– No, ja chętnie poniosę koszty – zawiesił kusząco głos, po czym gładko przeszedł do interesów. – Zwrócę za wikt i pomieszczenie, com je tutaj znalazł z woli waszych świątobliwości. Dwa tuziny srebrnych groszy wystarczy?
– Mówiliście – odezwał się skrzekliwie starzec – że macie cały kufer złociszy.
Twardokęska aż ścisnęło w dołku z żałości, choć niby był przygotowany, że nie przystaną na pierwszą ofertę. Kapłani musieli się cenić. Nie połaszczą się na byle wziątek.
– Ano, trafiło się z woli bogów trochę dostatku. Właśniem przemyśliwał, jak im wdzięcznie odpłacić za okazaną przychylność.
Statuę chcę ufundować w głównej świątyni bogini, wysoką na dwa łokcie. Jak się waszym świątobliwościom zdaje, starczy cztery tuziny srebrnych groszy na podobne cudo?
Starzec przygryzł wargi i chwilę przypatrywał się więźniowi tak wnikliwie, że zbójcę zaczęła świerzbić skóra. A żebyś tak zdechł, dziadu, marnie, myślał ze złością. Żeby cię trąd stoczył za moją krzywdę, łapczywco jeden. No, niechbym ja ciebie dopadł w jakiej ciemnej ulicy! Anibyś zdążył pisnąć, jakbym ci to chude gardło zdusił. No, może się jeszcze trafi stosowna chwila, a pogwarzymy sobie gdzie z dala od świątyni o mojej pobożnej ofierze. Ale to później. Na razie niechaj mnie stąd wypuszczą.
– I cały ten dobytek, powiadacie, z dala od Traganki zebraliście i sprowadziliście na wyspę?
– Calusieńki, co do grosika – zapewnił zbójca żarliwie.
– A nie uszczuplaliście aby dobytku bogini? Żadnego handlu ze świątynią, lichwy ani kupczenia odpustami?
– Skądżeby znowu! – Twardokęsek się obruszył. – Nigdy bym ręki nie wyciągnął po cudze.
Skryba podniósł głowę znad pergaminów, ale rabuś bez drgnienia powieki wytrzymał jego spojrzenie, prezentując na twarzy wyraz bezbrzeżnego oburzenia.
– A skąd, rzekliście, przybywacie? – dociekał stary. – Z Gór Żmijowych? Z jakowejś przełęczy?
Herszt milczał, przeklinając w duchu swoją gadatliwość.
– Dalekie strony, dalekie. – Starzec pokręcił głową. – I niebezpieczne. Opowiadali mi współbracia, co tam kantorek mają przy spichrzańskim gościńcu, o pewnym zbójcy… Pono się wysoko w górach czai, srodze podróżnych prześladując. Zda mi się, że z wejrzenia do was nawet podobny. Pleczysty chłop i postawny, w leciech już dobrze męskich, czarnobrody.
Mnich pochylił się nad trójnogiem i znów sypnął na węgle wonnym zielem. Jego młodszy towarzysz wciąż patrzał na więźnia. Usta mu drgały od powstrzymywanego uśmiechu i herszt zrozumiał nagle, że wszelkie jego podstępy i kłamstwa zostały zawczasu przewidziane i przejrzane, słudzy Fei Flisyon od początku świetnie wiedzieli, kogo trafiło im się pojmać w gospodzie u starego Stulichy. Tylko się niepotrzebnie zbłaźnił i naraził na karę tym surowszą, że próbował kapłanów wyprowadzić w pole.
– No, nie nasza rzecz, jeżeli książę Evorinth nie umie w swoim władztwie porządku zaprowadzić i łupieżcy mu pod samym bokiem swobodnie hasają – oświadczył nieoczekiwanie stary kapłan.
– Tutaj, na Tragance, inne mamy obyczaje. Jeśli ktoś po dobro bogini sięga, wnet go ćwiartowanie czeka na placu przed świątynią.
– Znacząco spojrzał na Twardokęska.
Zbójca, po raz kolejny oszołomiony biegiem rozmowy, wyczuł, że powinien się odezwać. Poskrobał się po głowie.
– Wiadomo, że tutaj inaczej niż w dziczy – rzekł po chwili z zakłopotaniem. – Ludzie też obyczajniejsze, swoje obowiązki znające.
– Ano właśnie. – Starzec wychylił się ze stołka, rozciągnął wąskie wargi i raptem wydał się zbójcy podobny do pelikana, który z nastawionym dziobem czyha na zdobycz przepływającą tuż nad taflą wody. – Słusznie prawicie. Szczeżupińscy obywatele dobrze rozumieją swoje powinności względem bogini i jej sług. Stąd płynie zasobność miasta, jego bezpieczeństwo i sława olbrzymia po całym świecie. Wyście wszelako te obowiązki święte ze szczętem podeptali, za co was rychło kara sprawiedliwa spotka. Na haku skończycie, pod katowskim ostrzem. Tam wasze miejsce!
Twardokęska z zadziwienia aż zatchlo. Długo słowa nie umiał z siebie wydobyć, poczerwieniał tylko na gębie, a grdyka mu chodziła wte i wewte, jak u gąsiora. Skryba obserwował to z krzywym uśmiechem niby przedstawienie, które właśnie zmierza szczęśliwie ku pociesznemu finałowi, i zbójca pojął, że wszystko tu było zawczasu ukartowane.
– Co wy? – wykrztusił z trudem. – Przecież ja nigdy… Niczegom nie uczynił… Wcalem bogini nie obraził. Krupie wiary nie dawałem, ani jednemu słóweczku.
Pisarczyk prychnął pod nosem z pogardą, a następnie pochylił się nad pulpitem i coś zamaszyście naskrobał na pergaminie.
– A skąd ci w głowie postało, że możesz boginię obrazić, capie smrodliwy?! – zagrzmiał kapłan. – Ani ona dba, w co ty wiarę dajesz, wieprzu stary.
– Tedy za co? – Zdumiał się zbójca do reszty.
– Za złodziejstwo! – Sługa świątyni wyciągnął ku więźniowi sękaty palec, jak gdyby chciał go nim na wylot przewiercić. – Za bezczelne, niewyględne łupiestwo!
Skryba dokończył pisanie – nie było tego wiele, zaledwie kilka słów – i posypał pergamin piaskiem, potem nakapał wosku i przybił pieczęć. Stuknięcie zabrzmiało w uszach Twardokęska jak trzask katowskiego topora.
– Ale przecież sami gadaliście, że rzecz księcia Evorintha… Że niby inne obyczaje…
Starzec skinął na pisarczyka. Ten strząsnął piasek z dokumentu i zamachał nim chwilę w powietrzu, po czym odezwał się suchym, kostycznym głosem:
– Opłaty portowe, cło, podatek od zbytku, akcyza, pogłówne i dziesięcina dla pani naszej jasnej, co na Białogórze siedzi. Niceście nie zapłacili.
Zbójca mniej byłby wstrząśnięty, gdyby mu się ziemia przed nogami rozpękła i wylazła z niej Zaraźnica w całej swej boskiej potędze. Więc jednak nie chodziło o grabieże u Przełęczy Zdechłej Krowy. Sprawa stawała się coraz bardziej osobliwa. Szarpnął się w więzach.
– Nie pojmuję…
– Bardzo dobrze pojmujesz, złodzieju kaprawy – przerwał mu starzec. – Oj, znam ja was, szubrawce zamorskie, mordy zatracone. Każdego się w porcie pyta, jakie dobro wwozi, poucza jednego z drugim, że trzeba podatki zapłacić. I co? I nic! Jeszcze się każdy jeden burzy, na wszystkich bogów przysięga, że nic kufrach nie trzyma, jeno przygarść fasoli, chleb suchy i modlitewnik po babce nieboszczce.
Twardokęsek zmarszczył brwi, z wysiłkiem przypominając sobie chwilę, kiedy postawił stopę na nabrzeżu Traganki. W trzewiach mu wciąż grało, wzburzonych podczas przeprawy przez Kanał Sandalyi, a grunt zdawał się nadal pod nim kołysać. Obiecał sobie solennie, że więcej już z własnej woli nie wlezie na statek. Zewsząd biły obce, przenikliwe wonie nieczystości, co bujnie spływały tu kanałami z całego miasta, podśmierdłej ryby i zjełczałego tłuszczu, na którym uliczni sprzedawcy przyrządzali rozmaite specjały. Twardokęsek jak przez mgłę pamiętał, że istotnie podleciał do niego jakiś wynędzniały szczur świątynny w białej szacie. Coś tam klarował i piórem wywijał przed nosem, chyba domagając się datków na świątynię. Ale zbójca, utrudzony niezmiernie morską podróżą, odepchnął go i jeszcze kułakiem zdzielił, by nie zagradzał drogi.
Ani przez myśl mu przeszło, że to jeden z miejscowych poborców podatkowych. Wprawdzie tych ostatnich Twardokęsek nienawidził jak ostatniej zarazy, w Górach Żmijowych wszakże byli oni personami znacznymi. Nosili się z pańska i nie wyściubiali nosa za Spichrze bez orszaku książęcych pachołków – po części zapewne dlatego, że cały górski ludek, poczciwych chłopów nie wyłączając, tylko patrzył, jakby ich dostać w swe łapy, gardło ciszkiem poderżnąć albo chociaż batogami po gołym zadku osmagać.
– A potem do karczmy każdy lezie, pije, ucztuje bez opamiętania za szczere złocisze – wywodził wciąż kapłan. – Wstydu nie macie żadnego ni bojaźni bożej! Wydaje się wam, że skoro miasto wielkie, można się w nim schować niby w kopcu siana, a potem gzić, swawolić i oszukiwać do woli. Ale nasza bogini sprawiedliwa i prędzej czy później każdy złoczyńca w jej wnyki wpadnie. Poskąpiliście daniny, co jej przynależna, tedy sama teraz od was trybut pobierze.
– A gdybym tak oddał? – zagadnął nieśmiało zbójca. – Z nawiązką. Wszak mam majątek…
Pisarczyk z politowaniem zacmokał wargami.
– Cudzoziemcy! – mruknął i zaraz umilkł pod karcącym wzrokiem mnicha.
– Gówno tam masz! – Kapłan przeniósł na zbójcę spojrzenie załzawionych, starczych oczek, które teraz nabiegły krwią od wściekłości niby u dzikiej świni. – Wszystko z mocy prawa do świątyni należy. Widzicie go, gołodupca, jak to się sadził, gardłował, bogactwem nas w oczy kłuł. Tymczasem cały ten twój skarb dawno w przybytku spoczywa, gdzie jego miejsce. Nic nie masz, chamie, rozumiesz? Ani dwóch miedziaków, by się od kaźni wykupić.
– Mój skarbczyk?! – ryknął zbójca, który dopiero teraz pojął bezmiar kapłańskiej niegodziwości i gniew przesłonił mu oczy. – A wy hycle, złodzieje! Ja pod władzę jaśnie wielmożnego księcia Evorintha podlegam. Jakeście śmieli wolnemu obywatelowi gwałt zadać?
– Zwyczajnie – tym razem pisarczyk wyręczył kapłana w odpowiedzi i z jawnym lekceważeniem uśmiechnął się do herszta. – Odkąd postawiliście stopę na brzegu Traganki, nasi jesteście, wy i dobra wasze. Zresztą nie zdaje mi się – dodał z jawnym szyderstwem – aby się miał o was książę Evorinth zanadto upominać. Jeszcze nagrodę sowitą wypłaci, bo ją obiecał temu, kto by ujął grasanta z Przełęczy Zdechłej Krowy. Będzie przyjemny naddatek do tego kuferka, cośmy go u was w ogrodzie wykopali.