– Miarkujcie się, waszmościowie! – ofuknął ich ostro handlarz bydłem. – Są między nami niewiasty.
Ale jego córka wcale nie wyglądała na oburzoną. Kręciła w palcach miąższ chleba, zerkając spod opuszczonych rzęs na współbiesiadników, i raz po raz, niby to przypadkiem, popychała chlebowe kulki ku młodemu najemnikowi. Za to okaleczony człeczyna odął się na gębie jak gąsior. Blizny nabiegły mu krwią, sprawiając jeszcze bardziej odrażające wrażenie, i inni goście odwracali od nich wzrok. Tylko poczciwy folusznik, który chyba postanowił roztoczyć opiekę nad mniej obytym przybyszem, skłonił się ku niemu i zapytał troskliwie:
– A nie zatchnęliście się aby? Ości pływają w polewce.
Dziewczyna pchnęła kolejną gałkę przez blat. Tym razem pocisk śmignął naprzód i, omijając miskę z grochem, odbił się od palców jasnowłosego. Mężczyzna nie podniósł głowy. Zamyślony, gmerał łyżką w resztkach strawy. Panna ze złością ściągnęła wargi.
– Widać przecież, że nie od ości szwankuje, ale go wasze nieobyczajne pogwarki zmieszały – rzeki tonem przygany jej ojciec. – Przyzwoity człek nie może ścierpieć podobnych sprośności.
– Przyzwoitości lepiej własną dziewkę uczcie! – wybuchł niespodziewanie kostropaty. – Pod samym waszym nosem aż drobi nogami z chuci. Wstyd! Kto wie, czy do nocy doczeka, zanim się któremuś podścieli, tak się jej do chłopów chce.
W handlarza bydłem jakby piorun strzelił. Chwilę spazmatycznie chwytał powietrze, a na policzki wystąpiły mu ceglaste placki. Panienka, przeciwnie, zbladła jak kreda, ale bynajmniej się nie zmieszała. Zadarła śmiało głowę i choć zwyczaj zakazywał niezamężnym młódkom patrzeć obcym prosto w oczy, gapiła się na pobliźnionego człowieczka z jawną nienawiścią. Nie wywarło to jednak na nim większego wrażenia.
– Wszetecznice, wszędy wszetecznice – wymamrotał, a następnie jakby zapadł się w sobie i znów pochylił nad miską.
Skalmierski minstrel zabębnił palcami po blacie w rytm sprośnej piosenki. Jeden z rzemieślników podłapał ją natychmiast i zanim towarzysze zdołali go powstrzymać, wyśpiewał pół zwrotki o przygodach karczmarki, która nie przepuściła ni żakowi, ni kapłanowi, ni świniopasowi. Przy stole zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Tylko kostropaty, niezrażony całym zamieszaniem, siorbał swoją zupę. Jasnowłosy wojownik obserwował go z lekkim rozbawieniem.
– Nie będziecie wy tu mojej czci uchybiać! – wypaliła raptem panna. – Widzicie go, gardłuje kiejby wojewoda. W Żalnikach bądźcie odważni, gdzie jest wasze miejsce. No, ale tam w chaszczach się kryjecie, jako czynią odstępcy i zdrajcy!
Dalszą przemowę przerwał jej ojciec, który wreszcie doszedł do siebie.
– Zamilcz, durna! – wysyczał przez zęby.
Ale rozjątrzona dziewczyna nie zamierzała przestać.
– Nie udawajcie, tatku. Przecież dobrze widzicie, że te blizny to nie od miecza. Miał znak od bogini na gębie wykłuty…
Kupiec złapał córkę za ramię i poderwał od stołu tak gwałtownie, że przewrócił stołek.
– Dosyć, powiadam! Cichaj, dziewko, bo tak ci rzyć skroję rzemieniem, że dwie niedziele na zydlu nie siądziesz. – Popychał ją ku drzwiom, bijąc kułakiem po plecach, aż dudniło. – A nie młóć głupio językiem, bo u mniszek zamknę, gdzie cię lepiej wyuczą. Modlitwy i posługi.
Kiedy płacze panny i wyrzekania kupca przycichły w korytarzu, szpakowaty najemnik popatrzał bacznie na kostropatego. Człeczyna zbierał skórką chleba resztki polewki z miski i wydawał się całkiem z siebie zadowolony.
– Zawsze gadam – odezwał się dobrodusznie folusznik – że niewiasty są zdatniejsze do kądzieli niż do politykowania.
– Do kądzieli i do rodzenia dziatek – zawtórował mu siwobrody najemnik, rad wyraźnie, że trafia się okazja, aby całą kłótnię obrócić w żart.
– Ta już dojrzała jak śliwka. – Szyper z rudą brodą, zwajeckim sposobem splecioną w dwa warkocze, posłał znaczące spojrzenie jasnowłosemu wojownikowi. – I rozumna bestyjka. Zda mi się, że przed wieczorem już ojca udobrucha, może więc się wam trafi jakie przyjemne spotkanie w ogrodach bogini.
Okaleczony podskoczył na stołku, jakby go znienacka osa ukąsiła w zadek. Zamierzał znów coś powiedzieć, ale szpakowaty najemnik gestem nakazał mu milczenie. Głupiec, pomyślał ze zniecierpliwieniem, przy tym zanadto tu w oczy kłuje. Nie należało przystawać na owo dziwaczne spotkanie daleko w obcym kraju. Lepiej było poczekać do lipnickiej granicy i tam się dopiero z sojusznikami witać, gdzie można i kryjówkę znaleźć, i obronę w potrzebie. Nie tutaj, gdzie leda jakie słowo wystawia nas na niebezpieczeństwo i gdzie nam po prawdzie wcale ten kapłan niepotrzebny. Ani za miecz nie chwyci, ani okolicy nie zna, przewodnik też z niego żaden. Ot, zawalidroga.
Jasnowłosy chyba wyczuł rozdrażnienie towarzysza, bo odstawił pustą miskę i przywołał służebnego z dzbanem wina. Trunek – obficie zmieszany z wodą, ale tego akurat można się było spodziewać w domostwie prowadzonym przez najoszczędniejszy zakon w Krainach Wewnętrznego Morza – spełnił zadanie, bo wkrótce wszyscy zaczęli narzekać na jego jakość, straciwszy zainteresowanie kostropatym człowieczkiem, który jako jedyny nie przyjął kubka. Szpakowaty najemnik odczekał chwilę i przepił do sąsiada, rudobrodego szypra.
– A skąd was bogowie prowadzą? – zagaił. – Strój macie po trochu zwajecki, ale z twarzy i mowy nie patrzycie mi się na Zwajcę.
Kapitan uśmiechnął się i z lubością pogładził się po rudej brodzie.
– Bo ja stąd jestem, alem pół tuzina lat woził zwajecką rudę to do Skalmierza, to znów do Żalników albo i na sam Pomort. A człek z czasem nasiąka miejscowym obyczajem.
Młody najemnik w przeszywanym kaftanie podniósł głowę, zaintrygowany.
– Niebezpieczne zajęcie – zauważył.
– A bo to dużo teraz bezpiecznych zajęć pod gwiazdami? – odparł sentencjonalnie szyper. – Nie będę jednak burczeć, wiodło mi się niezgorzej. Widzicie, niby Zwajcy ze wszystkimi wokół skłóceni, ale żelazo najlepsze dobywają i jak przyjdzie co do czego, każdy tę rudę chętnie kupi.
– Albo złupi – poddał jasnowłosy.
– Ba. – Kapitan wydął wargi. – Pewnie, że najlepiej i dudki mieć, i rudę. Czysty więc zysk, jak się uda statek na mieliznę zapędzić albo w porcie załogę wybić. Ale ze mną się nie udało.
– Tedy czemu wracacie? – zapytał szpakowaty.
Szyper się skrzywił, jakby wino w kubku zmieniło mu się z nagła w ocet.
– Bo zewsząd słychać, że wojna nowa idzie – wyznał niechętnie. – Nie byle utarczka o parę granicznych grodów, lecz zawierucha podobna tamtej, kiedy Zird Zekrun uderzył na Żalniki z całą pomorcką potęgą i zmiażdżył je doszczętnie. A ja jestem człek prosty, swoje miejsce znam. Mogę mieć sprawę ze Skalmierskim dożą, co mu się w porcie trzeba za każdym razem nową łapówką okupić, albo nawet z piracką Skwarną, co po morzu grasuje i okręty łupi. Ale od pomorckiego boga chcę się trzymać z daleka. Co też każdemu człekowi doradzę, choćby był i kapłan… – znacząco spojrzał na pobliźnionego.
– Ano, Zird Zekrun okrutny pan – rzekł szybko szpakowaty.
W duchu ponownie przeklął kapłana. Po co on tutaj lazł, durak, i na niepotrzebny hazard się wystawiał? – myślał. Ani tę swoją gębę zamaskować umie, ani trzymać zawartą. Co jemu się zdaje, że będą tutaj jakieś ceregiele czynić, zanim go obwieszą na dusienicy? Mogą go uśmiercić ot tak, bez żadnej przewiny, po to jedynie, by Zird Zekrun przychylniejszym okiem spojrzał na Szczeżupiny. Służebnicy Fei Flisyon dobrze wiedzą, skąd wiatr wieje, a mało co może się równać z potęgą boga Pomortu. Rychło ktoś im szepnie, że pod samym bokiem, w zakonnym domu gościnnym, utaił się sługa z zakonu wyklętego we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza.
Dziś go jeszcze nie złapią, pomyślał, tłumiąc gniew, nie w noc wyniesienia nowego dri deonema, kiedy miasto ogarnie zamęt i uciecha. Prędzej spróbują wyłuskać heretyka o świcie, gdy ludzie będą ociężali i znużeni po pijaństwie. Ale nas już wówczas nie znajdą w gościnicy.
– A wy dokąd ciągniecie? – zapytał szyper, chcąc się uprzejmością odwdzięczyć za wcześniejsze zainteresowania.
– Na północ – odparł krótko szpakowaty. – Takie zajęcie, że my i kruki jednymi drogami chadzamy.
Nie chciał łgać więcej, niż potrzeba. Zbyt pokrętne kłamstwa zwykle szybko przywodziły do zguby.
– I my na północ. – Jeden z rzemieślników, człek z wyglądu stateczny, dobrze średni w leciech i pobrużdżony na twarzy, potoczył dłonią po swoich towarzyszach. – Do Książęcych Wiergów nas zgodzono. Mury tam umyślili sobie kupczykowie stawiać, żeby ich wojenną porą przed furią obcych wojsk obroniły.
Kapitan ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Dziwne czasy nastały – rzekł. – Kupcy się obwarowują, a bogowie za łby biorą i nie wiedzieć, co jutro przyniesie. Obyśmy nie zatracili się w nim bez reszty.
– Za to wypijmy. – Szpakowaty uniósł kubek i przywołał służebnego z dzbanem, rad, że nadarzyła się okazja, aby skończyć rozmowę.
Kapłan nie miał nawet tyle rozumu, aby pójść w głąb miasta. Przeciwnie, przyczaił się tuż za murem domu gościnnego. Zoczywszy najemników, wychynął z ocienionej bramy na rozpalony kamienny trakt i pokłoniłby się nisko, gdyby go jasnowłosy nie poderwał za ramię do góry.
– Nie tutaj! – syknął ze złością. – Zdumieliście?
Kapłan zaciął wargi.
– Chciałem was tylko powitać, jak obyczaj każe. Z pokorą i czołobitnie.
Ale w jego głosie nie pobrzmiewał ni cień uniżoności i szpakowaty po raz kolejny pomyślał, że będą z tym człowiekiem niemałe kłopoty. Rozumiał, że kapłan zbyt wiele lat wyczekiwał na to spotkanie, by zadowolić się kilkoma przypadkowymi słowami, rzuconymi od niechcenia w refektarzu pełnym najemników i przekupni. Zapewne miał też własne wyobrażenie o tym, jak powinna wyglądać ich dalsza wędrówka. Zamiast nędznej krypy poławiaczy dorszy czy zarobaczonych gospód na wybrzeżu solarzy spodziewał się raczej czerwonego sukna podścielanego pod nogi i popasów w szlacheckich dworach, gdzie by ich przyjmowano niczym wytęsknionych oswobodzicieli. Szpakowaty najemnik był świadom, że to jemu przypadnie niewdzięczne zadanie rozwiania złudzeń kapłana.