Pan Krzeszcz gnał przez las. Nogi niosły go rączo poprzez wielkie paprocie i kolczastą chachmęć porastającą dno puszczy. W obejściu Dzialońca kroczył powoli i z godnością, aby niepotrzebnie nie wzbudzać podejrzeń, lecz skoro tylko zagłębił się między drzewa, spiął się w sobie, głowę niczym tur w przód poddał i zerwał się do szaleńczego biegu, choć wiek i pozycja jego były zgoła nie po temu. Ale się bał. Znachor miał swoje sposoby, mógł łatwo zdradę odgadnąć, a puszcza mu sprzyjała. Panował nad zwierzętami i szlachcic nieraz widywał tuż pod płotem ślady niedźwiedzich albo i rysich łap, dlatego teraz rozglądał się trwożliwie, czy gdzieś w niskich świerkowych gałęziach nie dybie na niego dzika bestia.
Jego oddech stawał się coraz płytszy, pod czaszką narastało ciężkie dudnienie. Ścieżka zagubiła się gdzieś między drobnymi drzewkami, wszelako zdążył już nieco poznać okolicę i parł przed siebie, pewien, że prędzej czy później znajdzie jakąś przecinkę, las został tu bowiem mocno już przetrzebiony przez drwali. Przeprawił się przez płytki strumień, potknął, przewrócił w błoto, pełne przegniłych, oślizgłych roślin, i wówczas dobiegły go z oddali ludzkie głosy. Brodząc po kolana w chaszczach, wyszedł na skraj otwartej przestrzeni i odetchnął z ulgą, bo tutaj, pomiędzy młodymi brzózkami, porastającymi brzeg lasu, w jasnym świetle słońca, jego lęk przed Działońcem nieco zmalał. Szczęśliwie znalazł się na polach okalających dwór i tylko kilka marnych pacierzy dzieliło go od książęcej siedziby.
Przygładził włosy i otrzepał kontusz z liści, po czym wyprostował się dumnie, aby chłopstwo nie wzięło go za byle lichotę, co włóczy się, żebrząc, po okolicy. Jednakże popasał w chacie Dzialońca wystarczająco długo, by wieśniacy obrabiający książęcą ziemię rozpoznali go bez zwłoki.
– Co tam, Wydmikufel? – poczęli wołać szyderczo, bo nie żywili przesadnego szacunku dla zapijaczonego panka. – Bobaki ci rzyć przyszczypały?
Innym razem pan Krzeszcz skarciłby chamów za bezczelność, ale dzisiaj nawet nie dosłyszał krzyków. Dopadł do cebrzyka z serwatką, którą robotnicy naszykowali sobie dla wytchnienia w południe, kiedy upał nastanie nieznośny. W gardle go paliło po gonitwie przez las, żłopał więc dłuższą chwilę, póki jeden z chłopów nie cisnął w pana Krzeszcza grudą zaschniętej ziemi. Wówczas szlachcic uniósł głowę i jął toczyć wokół nieprzytomnym wzrokiem, co wzbudziło wśród pospólstwa tym większą wesołość.
– Dajcież mu spokój – odezwała się pobłażliwie tęga kobiecina w burej chuście na ramionach. – Ani chybi popił wczoraj nieborak i jeszcze do siebie nie przyszedł.
– Milcz, babo głupia! – ofuknął ją pan Krzeszcz, bo litość wieśniaczki jakoś nie przypadła do gustu, po czym przybrał godną postawę i spiesznym krokiem ruszył przed siebie.
– Wyczha! – ryknęło coś przeraźliwie tuż za nim. – Wyczha!
Z wysokiej trawy wyskoczyło dwóch młodych pachołików, łomocząc w ziemię suchymi kijami, ale pan Krzeszcz nawet na nich nie zerknął, tylko poderwał się niczym zając znad bruzdy i runął naprzód. Znów dopadł go strach. Był przeświadczony, że oto siepacze Działońca zdołali go wytropić i teraz kark mu skręcą niczym starej kurze. Biegł rozpaczliwie, choć serce mu kołatało i mroczki stawały w oczach, aż wreszcie dojrzał wał najeżony ostrymi dylami, który bronił dostępu do siedziby księcia Piorunka.
Bramę szczęśliwie pozostawiono otwartą. Pan Krzeszcz roztrącił halabardników i wpadł na dziedziniec, pomiędzy stado gęsi. Ptaki zaraz podniosły okrutny rejwach, a gęganie obudziło kundle, które radosnym ujadaniem rzuciły się na kłębiące się wokół gnojownika kury. Stara maciora, wylegująca się w cieple na stercie odpadków, zerwała się z przeraźliwym kwikiem, kiedy mała płowa psina przemknęła tuż przed jej ryjem, i wkrótce cały dziedziniec wypełnił się donośnym harmidrem. Kucharka wyleciała z kuchni, a ogarnąwszy jednym rzutem oka widok na podwórcu, jęła wygrażać panu Krzeszczowi kułakiem i złorzeczyć. Jej klątwy wywabiły ze stajni dwóch pachołków, niezadowolonych, że przerwano im poranną drzemkę. Zagnali maciorę do chlewika, rozpędzili biczyskiem psy, lecz kiedy na dziedzińcu zaczęło się z wolna uspokajać, z kuchni wychynęła niedojdapomywaczka. Debilka przyparywała się zamieszaniu z rozdziawioną gębą, a potem z całej siły wrzasnęła:
– Górze! Ratujcie, ludzie! Ogień we dworze!
Dwie niedziele wcześniej spłonął spichlerz, na szczęście tak stary i spróchniały, że nie trzymano w nim wiele dobytku; pożar ów wywarł na biednej niedojdzie ogromne wrażenie i odtąd wszędzie wyglądała blasku płomieni.
Jednakże w tej samej chwili pan Krzeszcz bez sił osunął się obok bydlęcego poidła i omdlał. Nie widział więc, co nastąpiło dalej ani w jaki humor popadł gospodarz, kiedy się dowiedział o przyczynie tumultu. Leżał nieprzytomny, póki pachołkowie nie odnaleźli go i nie doprowadzili do księcia Piorunka. Bardzo zeźlonego księcia Piorunka.
Drobny, żylasty mężczyzna w znoszonej karwatce z bydlęcej skóry i siwych nogawicach przechadzał się wzdłuż okien z oprawnych w metal szybek. Kiedy spoglądał ku panu Krzeszczowi, ten mimowolnie wciągał głowę w ramiona. Książę Piorunek dzielił wszelkie przywary ludzi nikczemnego wzrostu, a ci, jak wiadomo, są hardzi, gniewliwi i we wzburzeniu prędcy do czynu. W Górach Żmijowych powszechnie lękano się jego złości, ale też szanowano go za rozsądek, przystępność i niewyniosłe obejście, dalekie od obyczajów spichrzańskiego dworu. Książę bowiem własną osobą objeżdżał włości, rad popasał w gospodach i bez skrępowania siadał do jednego stołu z przejezdnym szlachcicem albo i zacnym kupcem, jeśli się taki trafił. Gospodarz był z niego dbały i skrupulatny – pilnował, aby pola obsiano na czas, a plon zebrano bez zwłoki, lecz wieśniaków nie ciemiężył nad miarę, niejeden więc zbieg chyłkiem przylgnął w jego posiadłościach. Wszystkie te zalety wszakże przesłaniała wada jedna, lecz sroga, mianowicie napady cholery, która trzęsła jaśnie panem z gwałtownością wiosennej burzy i nie rzadziej jak raz w tygodniu. Tłukł wówczas sprzęty, nogami tupał, a jeśli mu się jakiś pacholik napatoczył, potrafił go wybatożyć albo w wieży zamknąć. Dlatego Wydmikufel stał teraz pokornie w kątku i ani śmiał rękę unieść, aby wąsa podkręcić. Czasami tylko, gdy książę odwrócił się do niego plecami, zerkał ukradkiem ku drugiemu mężczyźnie.
Ten tkwił przy ostatnim oknie, nieco wyższy od księcia i tak wychudzony, że przypominał nieledwie szkielet owinięty brunatną, świątynną szatą Zird Zekruna. Pan Krzeszcz nie mógł wiedzieć, że milcząca obecność kapłana wzmagała jeszcze irytację władcy. Niegdyś, po kłótni z opatem Ciecierką, rozjuszony książę przepędził dworskiego kapelana, a kaplicę Cion Cerena zmienił w rupieciarnię i bezwzględnie zakazał domownikom kontaktów z bogiem, którego sługi tak bezczelnie go poniżyły. W poczuciu słusznej krzywdy, acz, jak miał później przyznawać, nieco nierozważnie, zwrócił się ku tym, których się najbardziej w Górach Żmijowych obawiano – ku zakonowi Zird Zekruna. Posłał gońca do Żalników i nim mu pierwszy gniew minął, w dworcu zagnieździł się posępny klecha o czole naznaczonym piętnem skalnych robaków.
Dopiero później Piorunek zrozumiał, że to, co miało być zemstą na przeniewierczych mnichach Cion Cerena, w istocie obróciło się przeciwko niemu samemu. Uświadomił sobie, że cenił siwobrodego sługę Jałmużnika, którego największą przywarą były zażyłość z kucharką i nieprzezwyciężone upodobanie do obsmażanych w cukrze wiśni. Tymczasem zamiast niego w kaplicy zalągł się mąż o spojrzeniu gada, sprawiając, że w domostwie przygasała wszelka radość, małżonka zaś księcia, którą ten skrycie, lecz ogromnie miłował, coraz częściej bez przyczyny wybuchała płaczem.
Co gorsza, nowy klecha nie zadowalał się klepaniem modlitw i pouczaniem ciemnego chłopstwa. Z nagła do książęcej siedziby zaczęli przybywać z północy posłańcy w barwach żalnickiego kniazia i bynajmniej nie po to, aby złożyć Piorunkowi uszanowanie. Większość w ogóle nie opowiadała się przed nim ze swojej misji – wpadali do dworzyszcza jak do przydrożnej gospody i bez słowa znikali w czeluściach kaplicy. Kapłan Zird Zekruna najął sobie paru pachołków, zupełnie jakby mało mu było służby księcia, i razem z nimi objeżdżał posiadłości, rozwalając starodawne przybytki ziemienników. Lud szemrał na tę bezbożność, bo o ile nie dbał, kto wygłaszał kazania w pańskiej kaplicy, o tyle własne świętości darzył niezwykłym przywiązaniem. A książę Piorunek, który wcale nie zamierzał był sprowadzić sobie na głowę podobnego kłopotu, coraz częściej przemyśliwał, jak by się sprytnie pozbyć posępnego kapłana i nie urazić przypadkiem potężnego władcy Żalników, który był patronem zakonu Zird Zekruna.
– Więc popasaliście u znachora? – spytał z niechęcią gospodarz.
– A czegoście tam szukali, mości Krzeszczu?
Nie usiłował nawet kryć irytacji, choć z prawdziwym jej powodem nie mógł się wydać w przytomności Pomorca. Obiecał sobie jednak solennie, że przed zmierzchem wybada, które to z pachołków czy kuchennych dziewek pobiegło do kaplicy, by usłużnie donieść kapłanowi, z jaką nowiną przybieżał pan Krzeszcz. Gdybyż ten durny szlachetka trzymał język za zębami! – sarknął w myślach, spozierając nieprzychylnie na przybysza. Ale Wydmikufel od progu się wydzierał, że ma wieści o straszliwym bluźnierstwie, zatem książę dobrze rozumiał, że kapelan jest w swoim prawie i w żaden sposób nie da się go wyprosić z komnaty. Na domiar złego trzeba się pewnie będzie przyjrzeć domostwu znachora, na co Piorunek nie miał najmniejszej ochoty. Działoniec mu nie wadził. Wprawdzie nigdy nie oglądano go w kaplicy, ale o to akurat władca nie dbał, jak długo stary bez szemrania leczył dworskie bydło. W całej okolicy nikt nie czynił tego lepiej.
– U Działońca byłem, w samej rzeczy u niego, wasza miłość – potwierdził gorliwie pan Krzeszcz. – A szukać tom niczego nie szukał, jeno mnie w krzyżu okrutnie strzykać poczęło… Bo też zdrowie, z dawien dawna nadwątlone, coraz bardziej szwankuje…
Pan Krzeszcz poczuł chęć rozwieść się szerzej, ale władca przerwał niecierpliwie.