Изменить стиль страницы

– Nie kręćcie, mości Krzeszczu – wycedził przez zęby. – Wyście tu tak gnali, że i niejednego młodego by zatchło, a ryczeliście przy tym niby tur. Nie, mości Krzeszczu, po mojemu wcale nie szukaliście porady u znachora. W trzyszakaście z nim rżnęli i chłopów moich rozpijali, ot co!

Wydmikufel łypnął na niego małymi, załzawionymi oczkami, przyoblekając twarz w wyraz urażonej niewinności. Książę Piorunek, który miał już wątpliwą przyjemność gościć go we dworze, wiedział, że teraz nastąpi kolejna tyrada o niezwykłych zasługach i przebiegłości szlachcica. Westchnął ciężko. Ochlapus zwykł upajać się dźwiękiem własnego głosu i ani pokpiwania, ani pogróżki nie mogły powstrzymać potoku jego wymowy. Nic dziwnego, sarknął w myślach książę, że Żalniki upadły, jeśli szlachta wzorem tego obwiesia mitrężyła czas na pijaństwie i krasomówstwie. Nie zamierzał pozwolić, aby w jego władztwie rozpełzły się podobne obyczaje, postanowił więc, że raz na zawsze wyprawi pana Krzeszcza ze swoich włości. Uśmiechnął się złośliwie. Znajdzie się kilku pachołków, co nie będą się oglądali na szlachecką godność opoja i rózgą popędzą go po gościńcu.

– Jam się z rozmysłu przytaił – oznajmił z mocą pan Krzeszcz, nieprzeczuwający wcale, do jakich przemyśleń skłonił księcia pana. – Znachor, świńskie nasienie, skryty jest i podejrzliwy. A nie bez przyczyny, bo ziemiennikom służy i jeszcze wszelakie wiejskie chamstwo do pogaństwa zachęca. Dobrzem się jego przebrzydłemu rzemiosłu przypatrzał – ciągnął. – Ale ani suponowałem, jaka w nim śmiałość i przeciwko ludzkiemu plemieniu zajadłość. Bo to nie dość, że gadom bije pokłony i innych do świętokradztwa przyciąga, to jeszcze z najokropniejszymi w Krainach Wewnętrznego Morza zaprzańcami się pobratał. Z onym żalnickim wygnańcem, starego Smardza pomiotem.

Kapłan Zird Zekruna sapnął z cicha.

Piorunek zmarszczył brwi, a miał je potężne, opadające na oczy czarną kiścią. Szlachetce niezawodnie ubrdało się coś od gorzałki, którą żłopał bez umiaru, powiedział sobie w duchu. Wszelako wysunął oskarżenie zbyt poważne, by je zlekceważyć. Zresztą po minie klechy książę poznawał, że ten chwycił przynętę i to razem z wędką. Oczywiście u Działońca znajdziemy najwyżej kilku chłopów z sąsiednich włości, skonstatował w myślach, bo stary po kryjomu wspomaga zbiegów, ale kapłan nie ustąpi tak łatwo. Zacznie podbierać czeladź z dworu i będzie się z nią włóczyć po wertepach w poszukiwaniu Koźlarza, choć ten zapewne nigdy w życiu nie zapuścił się w nasze strony. Ot, jaka strata czasu i marnowanie ludzi. A wszystko przez byle durnego szlachetkę.

– Bzdurzycie waszmość. – Uczynił jeszcze jeden wysiłek, aby rzecz całą zbagatelizować. – Nasłuchaliście się o skarbach, które Wężymord przyobiecał za wygnańca, i bzdurzycie. Toż jak byście go mieli rozpoznać? Dzieciakiem z Rdestnika uszedł.

Jednakowoż pan Krzeszcz widział już siebie w roli wybawcy Żalników, nie zamierzał więc pozwolić, by odebrano mu tę zasługę.

– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się. – Straszliwie z gęby do starego kniazia podobny. Ale inny jeszcze znak odkryłem, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Sorgo u niego w komorze odnalazłem, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. Koźlarz tam się przyczaił, nikt inny. Smardzowe szczenię.

– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?

Pan Krzeszcz wyprostował się z godnością.

– Powiadam, com widział, tom widział. Przecież nieraz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.

Książę smagnął się po udzie rękawicami. Nie uśmiechały mu się łowy na Smardzowego syna, a gorliwość pana Krzeszcza brzydziła go coraz bardziej. Nie jest godną rzeczą, pomyślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wygnańca. A opój ni krzty wstydu nie ma. U znachora ładnych parę niedzieli na łaskawym chlebie siedział, a teraz mu zbrojnych pod dach chce przywlec. Ot, ścierwo!

Pan Krzeszcz tymczasem wziął książęce milczenie za zachętę do dalszych wynurzeń.

– Zrazu mi się owi ludzie dziwnymi wydali. Bo ciemną nocką do Działońca ściągnęli, cichaczem. Młodszy, ów Smardzowy pomiot – łypnął porozumiewawczo ku kapłanowi Zird Zekruna – tak srogo był mieczem poranion, że ledwo dychał. Turzniańską szlachtą się wołać kazali, alem ja ich już wtedy w podejrzeniu miał…

Kapłan Zird Zekruna wyczekująco popatrzał na Piorunka.

Pan włości skrobał się z namysłem po głowie. Zamierzał dzisiaj z rana oglądać nowe woły, które onegdaj przypędzono aż z Turznii. Podejrzewał wszelako, że jeśli pozwoli panu Krzeszczowi wyprawić się do znachora samowtór z kapłanem, bez żadnego badania spalą chałupę, a starego obwieszą na gałęzi.

– Dobrze – zdecydował wreszcie markotnie. – Pojedziemy.

Czeladź w dworcu była wyćwiczona i nim się pan Krzeszcz spostrzegł, wsadzono go na bułaną klaczkę i oto jechał przez las w pokaźnej gromadzie pachołków. Kapłan Zird Zekruna ze swoją służbą trzymał się zaraz za księciem. Pan Krzeszcz sycił oczy widokiem jego rozwianej na wietrze, brunatnej opończy. Nie minie mnie teraz nagroda, myślał triumfalnie. Wężymord wszak przyobiecał wór szczerego złota temu, kto przydybie Koźlarza, a jam nie tylko samo książątko odnalazł, ale i Sorgo, święte koronacyjne ostrze. Ani chybi zechce się Wężymord odwdzięczyć, kiedy mu je w podarunku wręczę. Ot, jeszcze na stare lata panem na włościach zostanę, może nawet kniaziowskim zausznikiem.

Jednakże ledwo zagroda znachora wyłoniła się spomiędzy drzew, szlachcic wyrozumiał, że coś jest nie tak, jak należy. Otwarte na oścież wrota kołysały się smętnie, a przy kołowrocie stał Działoniec i bezczelnie przyglądał im się spode łba. Nawet się nie poruszył na widok księcia. Nic się, gnida, nie boi, pomyślał niespokojnie pan Krzeszcz. Zupełnie jakby na nas czekał.

– Patrzajże, jaki ci gościniec przywiodłem! – zakrzyknął ku staremu, wysforowawszy się naprzód, bo teraz, kiedy czuł za plecami książęcych zbrojnych, jego lęk przed znachorem nieco zmalał. – Samego księcia pana. Po wywołańca przybywa, którego w komorze trzymasz. Wydaj go po dobroci albo siłą weźmiem. Luda z nami mnogość.

– O nijakim wywołańcu nie wiem – przemówił z wolna Działoniec. – Prawda, było tu trzech ludzi, alem ich o imiona nie pytał. Rannego mi przynieśli, a skoro ozdrowiał, swoją drogą poszli.

Coś w jego głosie przekonało pana Krzeszcza, że stary znachor przewidział zdradę i przemyślnie ukrył żalnickiego księcia, a teraz w żywe oczy kpi sobie z przybyłych.

– Trzeba izbę przeszukać! – ryknął w desperacji, czując, jak nagroda wymyka mu się z rąk. – Zagrodę i sad. Koźlarz potężnie był ranion, chodzić ledwie może. Daleko nie zdołał zemknąć.

Książę Piorunek z ociąganiem dał znak i pachołkowie rozbiegli się po obejściu. Kapłan Zird Zekruna zeskoczył z konia. Z cicha wyrzekł kilka słów i czterech drabów w brunatnych szatach rzuciło się do izby. Wnet pana Krzeszcza dobiegł brzęk tłuczonych garnków. Ktoś widać podarł pierzynę, bo z okna posypały się kłęby pierza. Nad wszystkim górował ostry, pełen złości głos sługi Zird Zekruna.

Książę zmarszczył brwi, widząc, jak jego ludzie po chwili wahania dołączają do kapłańskiej czeladzi. Dwóch parobków przewracało ule, trzeci kłuł widłami stertę siana. Od strony kuchni kilku bardziej zaradnych wytaczało zdobyczne beczki z kiszonymi ogórkami i okowitą. Świniak ledwo zdążył zakwiczeć.

– Ogień trza strzechą puścić – poradził pan Krzeszcz. – Może gdzieś pod podłogą loszek utajony.

Piorunek przyglądał się temu bez słowa, tylko palcami młynka kręcił i raz po raz macał wedle rękojeści czekanika. Nie chciał się swarzyć z kapłanem w przytomności służby, ale też nie zamierzał przymykać oka na podobne swawole. Postanowił, że jeszcze dziś rozprawi się z kapelanem – po cichutku w zaciszu kaplicy, aby niepotrzebnie nie mącić ludziom w głowach. Trudno, będzie musiał odesłać go do Żalników na jakieś pokutne rekolekcje. Książę uśmiechnął się półgębkiem. Skoro klecha wychynie z posiadłości, pomyślał z satysfakcją, na pewno znajdzie się sposób, aby nie wpuścić go z powrotem. A sługi się wybatoży. Niechże wiedzą, kto tutaj wydaje rozkazy.

Wreszcie kapłan wyłazi z chałupy. Nie umiał ukryć złości.

Działoniec tylko skrzywił wąskie wargi.

– Nie ciesz się, dziadu! – warknął sługa Zird Zekruna. – Chrustu, chwała bogu, nie brakuje. Cienko będziesz nogami pląsał, cieniutko, jak ci gacie zaskwierczą.

Jemu wcale nie chodzi o Koźlarza, zrozumiał książę. Od początku chciał po prostu spalić znachora.

– Póki tymi ziemiami władam – odezwał się gniewnie – nie będzie się w ogień żywcem ludzi rzucać. Jeśli czymś przewinił, kat go zetnie, ale z mojego rozkazu.

Znachor zaśmiał się w głos, sina piana wystąpiła mu na wargi. Wczepił się we wrota, z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na pana Krzeszcza, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale zaraz przewrócił się, zadrgał może ze dwa razy. Kapłan wrzasnął. Z rękawów koszuliny starego wypełzły dwie zielonkawe żmijki.

Przerażeni pachołkowie cofnęli się i otoczyli księcia, ale gadziny mignęły tylko między kopytami i znikły w trawie. Piorunek poczuł, jak do głowy uderza mu fala zimnej złości. Nienawidził marnotrawstwa, a znachor był naprawdę pożyteczny, choć najwyraźniej mieszał się do herezji.

– Prawdziwie piękne polowanie – rzekł cierpko. – Po Koźlarzu ani śladu, za to przydybaliśmy starca i tak go wystraszyliśmy, że nieżywy leży. I ktoś za to zapłaci – obrócił spojrzenie na pana Krzeszcza, który aż się skurczył w sobie. – Nie stać tak! – ryknął na czeladź. – Nie wytrzeszczać gał! Wracamy do dworca!

Zaciął konia i nie oglądając się na resztę, runął galopem naprzód. Pan Krzeszcz próbował zwłóczyć. Popatrywał niepewnie na kapłana, ale jego niedoszły protektor też miał minę nietęgą: najwyraźniej rozumiał, że przebrała się miara złości jaśnie księcia pana. Nie bronił też, gdy dwóch pachołków przyskoczyło do szlachcica i wyrwało mu z dłoni końskie wodze. Pan Krzeszcz zakrzyknął w proteście, ale nikt go nie słuchał. Ktoś smagnął jego wierzchowca przez zad, aż zwierzę kwiknęło boleśnie i skoczyło wprzód. Chwilę później, otoczony gromadą zbrojnych, pan Krzeszcz pędził ku książęcej siedzibie, w myślach układając sobie, jak by tu ułagodzić porywczego panka. Ale bynajmniej nie Piorunek czekał na niego na dziedzińcu.