Tylko ja mu się jakoś nie udałam, pomyślała wiedźma.
Na początku wszakże wiodło się jej całkiem nieźle. Miała imię. Miłe imię, powszednie. Jednak sama nie była zwyczajna. Gdy rzeka zalewała pastwiska, zawsze zdążyła przeprowadzić stado wyżej. Jeśli lis grasował po kurnikach, do ich obejścia ani zajrzał. Kiedy gąsienice oblazły kapustę, pojawiały się wszędzie, tylko nie w ich ogrodzie. Jabłonie mieli wolne od parchu, roje pszczół nigdy nie uciekały im w obce sady, a krowa nie zdechła na wzdęcie.
Miłka pierwsza zrozumiała, co się dzieje. Padał grad. Wiedźma stała pośrodku pola, nucąc cicho w lanie młodego owsa, a lodowe krupy starannie omijały ich zagony. Potem odgadła matka. Razu jednego zabrakło drew na opał. Matka podreptała więc do szopy i zobaczyła dziewczynkę rąbiącą pieńki. Bez siekiery. Jednak nic nie powiedziała, a Miłka też trzymała język za zębami. Bały się. Bały się o wiedźmę. Jest bowiem prawo, że ziomkowie mogą ukatrupić wiedźmę nawet wówczas, gdy jest prawowierna i głupia; to prastary, nieodmienny przywilej wiedźmobicia.
Jakiś czas udawało się ukryć przekleństwo, bo mieszkali na uboczu i nieczęsto ktoś do nich zaglądał. Ojciec też przymykał oczy, choć powinien rozprawić się z obmierzłym pomiotem, który kalał jego rodzinę. A wiedźma była mała i chuda, chętniej siedziała w zagrodzie z owcami niż z ludźmi w izbie. Potem wszystko się wydało. Przyszła wiosenna burza, piorun uderzył w dach chaty i słoma zajęła się w jednej chwili. Na nieszczęście stara Cebrzykowa schroniła się u nich przed zawieruchą i widziała, jak płomienie uciekają przed dziecięcą piosnką córek gospodarza.
Rozgadała po wsi i sąsiedzi zjawili się tej samej nocy. Z kosami, nożami, pochodniami. Jednak nie przyszło im do głowy, że wiedźmą jest młodsza córka owczarza, chudy, płowowłosy pokurcz, który niemal nie otwierał gęby, i to Miłkę spalili w domu, który wiedźma ocaliła przed piorunem. A wiedźma była zbyt głupia, aby ją obronić. Z wiedźmami właśnie tak się dzieje. Są za głupie. Ich ciemne, babskie czary wysnute z ziemi, krwi i śliny nadchodzą nieoczekiwanie i znikają bez śladu, kapryśne i zwodnicze, wiedźmy zaś mają zbyt mało rozumu, aby je opanować.
Ojca zadźgali kosą na samym początku. Nawet nie bronił się za bardzo, przekonany, że bogowie karzą go za spłodzenie plugastwa. Matka długo darła się za stodołą. Co było z braciszkiem, wiedźma nie widziała. A kiedy z Miłki została kupa zwęglonych szmat, wieśniacy postanowili uczcić śmierć wiedźmy. Bo zabić przeklętnicę to jest wielkie święto. Zarżnęli owce, rozniecili ognisko pośrodku obejścia, wytoczyli baryłkę śliwowicy. Krowę też zaszlachtowali, chociaż była stara i żylasta, nie do jedzenia.
Tylko z wiedźmą mieli kłopot: była dziewicą, a śmierć dziewicy ściąga gniew Bad Bidmone. Ponieważ jednak w Szczerkotce mieszkali ludzie solidni i skrupulatni, postarali się, żeby już nie była dziewicą.
Kiedy się ocknęła w kręgu pijanych wieśniaków, drewno chaty przestało się żarzyć, jedynie smród spalenizny wisiał w powietrzu. Posiedziała sobie, pogapiła się na pogorzelisko. A potem zapomniała, bo rozum wiedźmy jest jak dziurawe rzeszoto, za lichy, by pamiętać. Uciekła z wioski i uciekała coraz dalej, a z każdym krokiem i z każdym dniem jej pamięć przecierała się jak stare płótno, gubiła nitkę za nitką, aż na koniec nie pozostało zupełnie nic. Nawet swoje imię zapomniała.
Dzisiaj zaś była potwornie zmęczona. O świcie dzieci zdybały ją w pobliżu obory na skraju osady i przez resztę dnia wymykała się bandzie wieśniaków przekonanych, że czarami osusza wymiona ich krów. Kiedy dwa lata temu pojawiła się w okolicy, panowała plamista gorączka i ci sami kmiecie błagali ją o ratunek. Jednakże teraz chcieli tylko, aby wyniosła się jak najszybciej i jak najdalej.
Zazwyczaj tak się działo i nie miała do nikogo żalu. Dawno temu, na samym początku, gdy nie rozumiała jeszcze zbyt dobrze, czym jest, lgnęła do ludzi. Jak inne dziewczęta splatała włosy w warkocze i próbowała ukrywać swą naturę, lecz oszustwo zawsze wychodziło na jaw. Później spotkała Kurdziela, wędrownego kuglarza, o zręcznych palcach i nerwowej twarzy, która nieodmiennie przyciągała uwagę niewiast. Kurdziel zdawał się nie dbać o jej magię i przez jakiś czas włóczyli się razem po skraju Gór Żmijowych. Ubierał ją w bordowe, ciężkie suknie, nauczył pić kwaśne, młode wino i nie wstydzić się rozpuszczonych włosów. Na koniec jednak ukamienowano go przy wejściu do świątyni w nadmorskim miasteczku. Nazwy tego miasteczka też nie zapamiętała.
Z wolna przywykła do swojej doli. Dalej łaziła po Górach Żmijowych, a gdy gościniec brzydł jej ze szczętem, osiadała gdzieś na krótko, póki wieśniacy nie wypędzili jej z kolejnej wioski.
Po Kurdzielu miała jeszcze kilku kochanków, zazwyczaj jednak szybko sprowadzała na nich nieszczęście. Ponadto była bezpłodna, gdyż taką karę nałożyli bogowie na początku świata na te, które ośmielały się parać nieprzystojnym wiedźmim rzemiosłem, i zbyt głupia, by utrzymać przy sobie mężczyznę za przyczyną magii.
O zmierzchu krzak zwykle pachniał najmocniej, dziś zaś księżyc stał w pełni i woń kwiatów rozleniwiała wiedźmę. Ziewnęła, przeciągnęła się, starannie rozważając pokusę kąpieli. Woda w jeziorku nagrzała się za dnia, a wiedźma lubiła leżeć na powierzchni i patrzeć w niebo.
Nagle kot wygiął się w pałąk i fuknął ostrzegawczo. Nie zdążyła jeszcze odwrócić głowy, gdy poczuła gwałtowne, niemal bolesne wezwanie. I nie było ono z rodzaju owych drobnych, codziennych potrzeb, gdy trzeba odczynić kołtun albo uzdrowić bydło. Gdzieś pod księżycem w pełni, na wysokiej górskiej ścieżce wytoczono krew, wystarczająco wiele krwi, by obudzić jej ciemną magię. Wiedźma zadrżała. Skoro krew została już przelana, niełatwo przyjdzie odwrócić bieg przeznaczenia.
Pospiesznie – gdyż nakaz stawał się coraz bardziej naglący – zgarnęła do worka oba dzbany, nóż z ułamanym trzonkiem, glinianą miskę, spódnicę z grubego płótna, koszulę, grzebień, zimowe pończochy i największy skarb, stary mosiężny imbryk. Potem wrzuciła kocię do kaptura i starannie wygasiła ognisko. Wiedziała, że nadchodzi wiedźmi szał, zsyłany przez krew i czerwony księżyc w pełni. I była przerażona. Wcześniej raz zdarzyło się jej coś podobnego, wtedy gdy w nadmorskim miasteczku patrzyła, jak kamienowano Kurdziela. Nie uczyniła nic, by mu pomóc. Lecz następnej nocy podniosła się z posłania, gorzejąc niczym pochodnia, i mknęła przez ulice, niosąc śmierć każdemu, kto stanął jej na drodze – ciemna, niszczycielska magia przelanej krwi i ognia. Gdy szał minął, stała na urwisku i spoglądała na dymiące zgliszcza domów. Zrozumiała wówczas, dlaczego ludzie odpędzają wiedźmy od swych siedzib, a matki na jej widok ze strachem zasłaniają twarze niemowląt.
Wezwanie bezustannie popychało ją naprzód. Oczy rozszerzyły się boleśnie i czuła, że szał ogarnia ją coraz mocniej, wyciskając z głowy resztki przytomnych myśli. Wreszcie zadyszana dotarła wystarczająco daleko od osady i traktu, by nie dostrzegł jej żaden z wieśniaków czy podróżnych. Wyjęła kota z kaptura i przymknęła oczy, aby przygotować się do wiedźmiego biegu, który miał ją przenieść do owego miejsca w górach, gdzie wytoczono krew.
Po policzku spływała jej pojedyncza, zapomniana łza.
Twardokęsek jęczał. Ślina ściekała mu po brodzie, jak wiejskim głupkom, którzy zwykli przesiadywać we wnękach u wejścia do kościołów. Palce spazmatycznie darły ziemię, aż paznokcie połamały się i starły aż do krwi. Nie wiedział, ile czasu minęło ani gdzie się znajduje, choć w krótkich przebłyskach paniki czuł, że powinien natychmiast zerwać się i jak najszybciej uciekać z tego miejsca, przesyconego wonią krwi i przerażeniem. Mimo to nie mógł odwrócić wzroku od jadziołka, od jego czterech miodowych ślepi. Potwór pożerał mu duszę, krok po kroku prowadząc w głąb koszmaru.
Ścieżka była wąska i kamienista. Wiła się w dół pomiędzy wielkimi głazami. Jego rzecz szła z wysiłkiem, macając drogę kijem. Powoli wracał jej wzrok i czasami jadziołek widział drożynę jej oczami, zniekształconą i wykrzywioną pod dziwnym kątem. Kiedy w nią spoglądał, rzecz przystawała i ze stłumionym skowytem chwytała się za głowę. Wciąż próbowała walczyć. Chwytała ostre kamienie i ciskała nimi w jadziołka. Unikał ich bez trudu i skrzeczał tylko ostrzegawczo, ałe w istocie jej opór napełniał go zadowoleniem. Była silna i należała tylko do niego. Nie zamierzał zrobić jej krzywdy.
Jej sny wabiły go, krzyczały zachęcająco, wzbudzając w nim pragnienie silniejsze nawet od żądzy krwi. Na razie jednak musiał się powstrzymać. Nie chciał zadać jej więcej bólu, niż mogła znieść. Jeszcze nie teraz. Z czasem jednak wyłuska majaki z jej umysłu, przywoła jeden po drugim. Będzie się nimi karmił, rósł w siłę, potężniał. A ona wraz Z nim.
Skały ścieśniały się wokół, a ich krawędzie niemal stykały się ponad ścieżką. Musiał zniżyć lot, bardzo ostrożnie, bo na skrzydłach nabrzmiewały mu kropelki oleistego jadu i któraś mogła przypadkowo skapnąć na jego rzecz. Potem nagłe znaleźli się na otwartej przestrzeni, a z przeciwnej strony, pokrzykując i wygrażając, zmierzała ku nim gromada dwunogich rzeczy. Jego rzecz – odgadł już, że jest samicą – odpowiedziała im coś urywanym z bólu głosem, wzbudziwszy tylko jeszcze większą wściekłość tamtych. Jedno z obcych, pokaźny samiec, wysforowało się naprzód. Trzymało przed sobą dwie zakrzywione, połyskliwe rzeczy.
Jadziołek spostrzegł, że jego rzecz zawahała się i zwolniła kroku, a jej niepewność tylko bardziej ośmieliła tamtego. Nie uciekała jednak i nie przestawała krzyczeć. Zapewne próbowała ostrzec pozostałe rzeczy przed jadziołkiem. Nie miało to oczywiście żadnego znaczenia.
Przycupnął na skale u ujścia ścieżki, na razie jego rzecz nie oddaliła się zbytnio i w każdej chwili mógł jej dosięgnąć bez trudu. Sądził, Że niebawem zechce go zaatakować razem z resztą. Wtedy przekona się, jak beznadziejna jest wałka ze stworzeniem nieskończenie potężniejszym od niej.