– Obronę zda się gotowie – przytaknął skwapliwie chłopak.
– Trochę późno – mruknął Czerwieniec. – Raczej juki czas na drogę pakować.
– Nie od razu się przedrą! – Młodzieniec podrzucił głową. – Zdążymy wici po sąsiadach obesłać.
– Ja nie o Pomorcach mówię – mężczyzna wzruszył ramionami – tylko o sinoborskim kniaziu. O Krobaku. Koźlarz wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
– O Krobaku? Ojcu Warka?
Czerwieniec odłożył topór i popatrzył wychowankowi prosto w twarz.
– Jak ci się zdaje, czemu odesłał Warka z dworu? Czemu wyprawił syna do dziczy, gdzie ani obyczajów dwornych, ani zabaw przynależnych następcy tronu nie dostaje? Dla kaprysu?
Chłopak zagryzł wargi i spojrzał na niego spode łba, lecz milczał. Gdzieś na dnie jego oczu powoli zaczynało kiełkować zrozumienie.
Pan grodu pokiwał głową.
– Nie wiesz. To ci rzeknę. Kniaź przemyślny jest i chytry jako liszka, on dla kaprysu ani pchły nie zdusi. Posłał syna na północ, gdzie się rodzą najlepsi w całym Sinoborzu wojownicy, bo się kniaziowskie dziecko musi za młodu do wojaczki wprawiać. I przyjaciół jednać sobie niezawodnych. Takich, którzy dotrzymają mu słowa, kiedy nastanie czas.
– Pojmuję – wtrącił niepewnie chłopak.
– Nic nie pojmujesz! – warknął Czerwieniec. – Co mi tu, w tej samej izbie, rzekłeś? „Rozkazałem Warkowi”. A kto ty jesteś, żeby jemu rozkazywać?!
Koźlarz aż się cofnął. Przez ostatnie lata nawykł do mrukliwości pana Czerwienieckich Grodów i surowych północnych obyczajów. Nie lękał się gwałtownych połajanek ani szturchańców, których mu nie szczędzono. Ale jego opiekun z rzadka unosił się złością – tą prawdziwą, nie zaś udawaną na pożytek wojów, którzy chlubili się zapalczywością i wojenną brawurą władyki. Wiedział też, że pomimo pozorów rubaszności i nieokrzesania Czerwieniec nie jest bynajmniej kolejnym z buńczucznych panków o niewyparzonym jęzorze i silnym ramieniu, ale szczwanym, zręcznym politykiem.
Siedząc pod samym bokiem Pomortu, od lat zwodził sinoborskiego kniazia. Chętnie nazywał go swym najukochańszym bratem, opiekunem i sukcesorem, ale nie wyrzekł się ani piędzi ziemi i w niczym nie uszczuplił swej niezależności. Owszem, wzywał sinoborskiej pomocy, kiedy pomorckie zagony zapuszczały się w głąb jego władztwa, wszelako zawsze znalazł sposób, aby pozbyć się gości, kiedy tylko niebezpieczeństwo ustało. Nieraz, jeśli trafił się szczególnie uparty komendant, cała drużyna bez śladu przepadała w oparzeliskach. Dopiero po kilku takich nieszczęśliwych wypadkach sinoborski włodarz zaprzestał gadać o włączeniu Czerwienieckich Grodów do swej dziedziny i nie kazał już swym wojownikom stawiać zbrojnych stanic na ziemiach Czerwieńca.
– Wark jest synem kniazia – ciągnął spokojniej gospodarz. – I jeśli ma po ojcu panować nad Sinoborzem, nie godzi się, by słuchał byle przybłędy. Choćby tym przybłędą było dziecko z kohorty Org Ondrelssena od Lodu. Kniaź nam nie wybaczy. Przeboleje, że Pomorcy wytłukli w Przesmyku Sokolnickim potomków najmożniejszych północnych rodów, którzy się z wami wybrali na tę durnowatą wyprawę. Ale nie daruje, że poszli za tobą, nie za jego dziedzicem.
Klucznica, w milczeniu przysłuchująca się tyradzie włodarza, odłożyła pogrzebacz, wygładziła fartuch i splotła dłonie na brzuchu. Palce miała sękate i powykręcane od artretyzmu niczym korzenie.
– Jest jeszcze coś – rzekła. – Nie dzieckoś, żeby się dłużej w Czerwienieckich Grodach przyczajać. Tu niewiele dopniesz, najwyżej gdzieś w grodku osiądziesz z kłótliwą niewiastą i gromadką umorusanych bachorów, co się będą z psami pospołu bawić w popiele. Choć pewnie tak byś wolał. – Uśmiechnęła się krzywo. – Żyć z cicha i spokojnie, nie wadząc nikomu. Może nawet od święta przydybałbyś gdzieś Pomorca albo dwóch, i flaki im wypruł.
Głos miała pobłażliwy i drwiący, a z każdym słowem Koźlarz markotniał coraz bardziej. Gniewnie zaciskał wargi, starając się nie pokazać po sobie wzburzenia. Nauczył się już, że ani z opiekunem, ani z klucznica po złości daleko nie zajdzie. Wykpią go tym dotkliwiej, im bardziej się zacietrzewi.
– Łacniej oni ciebie przydybią – zadrwił Czerwieniec. – Do wojaczki prócz chęci rozumu trzeba.
– Po mojemu – stara machnęła na niego ręką, jakby oganiała się od natrętnej muchy – nadszedł tobie czas na południe pociągnąć. Jeszcze tam twój stryj, Jastrzębiec, przewodzi rebelii na Półwyspie Lipnickim. I masz siostrę, którą Wężymord wywiózł nad Cieśniny Wieprzy.
– Pojadę z wami!
W uchylonych kuchennych drzwiach stał Wark. Rękę miał ciasno obwiązaną szmatami, gębę umorusaną i pokrytą rdzawymi zaciekami zaschłej krwi, ale oczy aż mu się świeciły do tej nowej, wspaniałej przygody.
Staruszka spochmurniała. Czerwieniec też zeźlił się na własną głupotę, bo nie przewidział, że sinoborskie szczenię tak prędko wykaraska się z czeladnej izby, gdzie panny opatrywały mu rany, wielce się jego męstwu dziwując. Należało strażnika przy drzwiach postawić, pomyślał, alem skąd mógł wiedzieć, co starej ślina na język przyniesie? Zwykle rozważniej waży słowa. A teraz za późno.
– Nie, nie pojedziesz – odpowiedział, tłumiąc złość. – Wrócisz do ojca. I ani słowem nie piśniesz, coś tu usłyszał. Bo zgaduję, że dość podsłuchałeś.
Młody kniaź podrzucił głową. Jak Koźli Płaszcz, odział się na północną modłę, włosy zaś, zwyczajem wojowników, splatał w dwa sięgające ramion warkocze. Jednak twarz miał bardzo młodą, prawie dziecinną, z rzadkimi kępkami jasnych kłaczków na brodzie.
– Wszystko słyszałem – przyznał hardo. – Ale durny nie jestem. Wiem, co on za miecz na plecach nosi. – Rzucił Koźlarzowi przepraszające spojrzenie. – Znam słowa na klindze wyryte. Przecież nie wydałbym kuzyna.
Czerwieniec westchnął ciężko. Kiedy Wark zjechał do dworzyszcza, władyka wezwał Koźłarza do siebie i skrupulatnie objaśnił, że jego prawdziwy ród ma pozostać dla przybysza tajemnicą. Chłopak nie przyjął tego dobrze. Będąc z dawien dawna zadomowiony w grodzie i traktowany przez wszystkich jak ukochany spadkobierca, miał teraz ustępować miejsca obcemu. Ale przyobiecał, że nie napomknie Warkowi, co naprawdę sprowadziło go pod dach Czerwieńca. I dotrzymał słowa, lecz pan grodu i tak był pewien, że prędzej czy później sekret wyjdzie na jaw. Takich rzeczy nigdy nie dało się zataić. Żałował tylko, że stało się to w równie nieodpowiednim momencie.
– Siostrzeńca – poprawiła klucznica, nie usiłując wcale kryć niezadowolenia.
Wark zamrugał. – Co?
– Jest ci siostrzeńcem – wyjaśniła oschle. – Starszym ładnych kilka lat, ale synem twojej rodzonej siostry. Twój ojciec wcześnie się zabrał do płodzenia dzieci.
Dziedzic sinoborskiego władztwa popatrzył na nią podejrzliwie. W głowie mu nadal dymiło po niedawnej bitwie i aż rwał się, aby pomścić na Pomorcach wymordowanych druhów. Nie zamierzał teraz wysłuchiwać genealogicznych wywodów. Wydawały mu się głupie i bez znaczenia wobec potyczki na fiordach.
– Wszystko jedno! – fuknął. – Siostrzeńca też bym nie wydał.
– Nie składaj obietnic, dziecko – upomniała go drwiąco. – Zwłaszcza takich, których potem możesz żałować. Bo kniaziowi nie przystoi.
Pryszczate oblicze Warka gwałtownie pokraśniało. Wymamrotał pod nosem coś okrutnie plugawego i uciekł z izby.
– Wark nigdy by… on nigdy… – zająknął się Koźli Płaszcz. – To niegodziwe, coście rzekli… niesprawiedliwe…
Czerwieniec obserwował go z kpiną. Milczał. Stara poradzi sobie, myślał, lepiej może niż ja, bo od niej chłopak więcej przyjmie i bardziej go zaboli. A trzeba, żeby zabolało. Zasłużył. Zasłużył sobie jak rzadko.
– Wiedziałam, że z tej komitywy z sinoborskim szczenięciem nieszczęście się musi przytrafić. – Klucznica skrzywiła się. – Że sobie dzieciak pańskimi durnotami głowę nabije. Może ci Wark obietnic dochowa, synu. Pierwsza mu się wtedy pokłonię. Ale jak dłużej po bożym świecie pochodzisz, wtedy sobie o sprawiedliwości pogwarzymy. Na razie pójdę ci gacie i koszuliny przygotować. A i Warkowi przyda się kniaziowski tyłek na drogę opatrzyć! – Zebrała spódnicę i wymaszerowała majestatycznie.
Koźlarz odprowadził ją ogłupiałym wzrokiem.
– To już teraz ruszać mamy? – spytał cokolwiek żałośnie. – Tak znienacka?
– A czegoś chciał? – Czerwieniec zniecierpliwił się i z impetem odłożył osełkę, aż smyrnęła pod samą ścianę. – Fanfar?
Taka nim złość targała, że nie pozwolił się chłopakowi z nikim pożegnać ani koszuli zmienić, przepoconej po nocy i poznaczonej rdzawymi zaciekami od kolczugi. Wymknęli się z grodziszcza ukradkiem, przez boczną furtkę, i nikt nie spoglądał za nimi z murów. Nawet klucznica, kiedy Koźlarz próbował do rąk jej przypaść, odepchnęła go szorstko i jeszcze zdzieliła kułakiem między łopatki, aby nie zwłóczył bez potrzeby. Może dlatego chłopak usłuchał opiekuna. Nie pojmując, co się naprawdę dzieje, dosiadł wierzchowca i pokłusował ośnieżonym traktem na zachód, ku morzu.
Przez cały dzień Czerwieniec nielitościwie poganiał konie, choć wiedział, że chłopak ledwo trzyma się w siodle. Ale nie miał ochoty przystawać. Krótko po zmierzchu wyjechali na wysoką przełęcz, skąd rozciągał się widok na rozległą równinę, na której pobudowano czerwienieckie grodziszcze. Puścili wolno zwierzęta – w górskich przesmykach nie na wiele by się przydały – i zatrzymali się na chwilę.
– Co to? – Chłopak wskazał rozlaną po horyzoncie pomarańczową łunę.
– Płoną Czerwienieckie Grody.
Spod kaptura widać było jedynie oszronioną brodę Czerwieńca, a jego ton był zupełnie płaski, wyprany z emocji.
– Płoną? – powtórzył ze zgrozą Koźlarz. – Jakże to?
– Pomorcy się pospieszyli. Myślałem, że nie uderzą przed świtem.
– Wiedzieliście? – Glos chłopaka załamał się, zmienił w wysoki pisk. – Wiedzieliście i nic nie zrobiliście? Zupełnie nic? Zostawiliście wszystkich na rzeź, byle tylko unieść głowę? Jak mogliście!
Czerwieńcowi oczy błysnęły twardo.
– Ano mogłem! Bo musiałem wyprowadzić z pożaru dwóch szczeniaków, zbyt durnych, żeby zrozumieć, jaką cenę przyjdzie zapłacić za ich brawurę. Więc teraz przypatrz się dobrze. Bo tam płonie dziecko, które jeździło w kohorcie boga. Drużynnicy będą przysięgać, że Pomorcy zarąbali mnie na podwórcu mojego własnego grodu. I będą przysięgać, że wichrowe sevri przybyły po umierające dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Że morze zabrało swój dar. Poprzysięgną tak nawet na torturach.