– Mówiłam, że z tego niechybnie nieszczęście się przydarzy! – Stara zamieszała zamaszyście w kociołku, aż napój bryznął na gorące węgle. – Toż i wam nie uchodzi z sulicą po uroczyskach ganiać, niby jakiemu wywołańcowi. Ot, siwy chłop jak brzoza, a durny jak koza! Nie dość, że samiście głupi, jeszcze dzieciaka judzicie!
Nie przerywając gderań, staruszka badała na chłopcu ranę. Nie była zbyt głęboka, ale biegła od kolana aż do biodra. Zaraz w lesie Czerwieniec zszył ją grubą nicią – czerwoną dla odstraszenia wszelakiego zła.
– Wam trepy dratwą szyć! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, obejrzawszy niewprawny ścieg. – Gorszeście szkody uczynili niż ta świnia!
Czerwieniec nerwowo wyłamywał palce.
– Powiedzcie wreszcie, co będzie.
Klucznica odsunęła kosmyk włosów z czoła nieprzytomnego chłopca.
– Skąd mnie wiedzieć? Krwi dużo uszło, w ranie gorętwa, a wyście go jako rakarz sprawili. – Zmarszczyła brwi. – Tyle jeno rzeknę, że jakby to zwykłe dziecko było, już bym was posyłała mogiłę kopać.
– Może i lepiej – mruknął drużynnik, który pomagał przydźwigać chłopca do dworzyszcza. – Bo przecie choćby i przeżył… Tak ta noga poszarpana, że chodzić na niej nie wydoła.
Stara porwała się ku niemu z rozcapierzonymi palcami, jakby mu chciała oczy wykłuć.
– Milcz, barani łbie!
Wojownik, choć dwakroć większy, wycofał się z komnatki tak pospiesznie, że wyrżnął głową w odrzwia. Nie chciał się lekkomyślnie narażać na gniew klucznicy, zwłaszcza że wszyscy wiedzieli, jaką łaską cieszy się u pana, który uważał ją za nieomal przybraną matkę swego wychowańca.
– Wszystkie precz idźcie! – rzuciła ku skulonym pod ścianom służebnym. – Tu pożytku żadnego z was nie będzie.
Niewiasty wymknęły się posłusznie, tylko ta i owa zerkała ciekawie przez ramię na rannego chłopca. Zapewne zastanawiały się, jakież czary stara zamyśla odprawiać, i szuranie ich chodaków dziwnie szybko umilkło w korytarzu. Klucznica ze złością zacięła wargi, przyskoczyła znienacka do drzwi i rozwarła je na oścież, a potem kułakiem po grzbiecie pogoniła najwolniejszą z podsłuchujących. Dopiero kiedy zniknęły na dobre, odwróciła się ku Czerwieńcowi.
– Odesłałam je, bo lepiej niech się sprawa między nami dwojgiem zostanie.
– Co niby? – Niemrawo poskrobał się po głowie, chcąc zyskać choćby kilka chwil do namysłu, wciąż bowiem nie rozstrzygnął, jak wiele może jej wyjawić.
– Ano to – powiedziała z cicha – że trza, byście mi wreszcie oczy mydlić przestali. Toż ja dobrze wiem, czyje szczenię chowamy. I wiem, czemu z upiorami po pustkowiu jeździło.
Nigdy o tym nie gadaliśmy, pomyślał Czerwieniec. Sam też nieprędko, bo chłopak był milczek, wywiedział się, jak dzieciak uciekł z płonącego Rdestnika z Sorgo, mieczem żalnickich kniaziów. Młodziak mówił o wędrówce puszczą, o tym, jak zabłąkał się na trzęsawiskach Paciornika, i o stadzie wilków, które go ścigało daleko na północy. Nawet o tym, jak go półżywego z zimna i głodu odpędzali przy brzegach Orrth od ludzkich siedzib. Ale o kohorcie boga ni razu nie opowiadał.
– Słuchacie? – Stara stuknęła go w pierś chudym, szponiastym palcem. – Wyście nigdy do tego dziecka serca nie mieli. Jakby wam Białobrody psiaka darował, lepsze byłoby o niego staranie. Chcecie siebie o śmierć pani winić, wasza wola. Ale od chłopaka wara! Jak swojego obiecywaliście go hodować. A wy co? Tyli czas już w dworzyszczu, a nawet imieniaście mu nie nadali.
Czerwieniec zawstydził się odrobinę, rzecz była bowiem poważna. Gdyby nadał imię obcemu dzieciakowi, usynowiłby go i uznał za własnego dziedzica. A nie godziło się tego czynić bez należytej rozwagi, toteż zastanawiał się i zwlóczył. Aż wreszcie od kapoty, w której do dworca przyjechał, drużynnicy nazwali chłopca Koźlim Płaszczem. I już tak zostało.
– Bo jago zmarnować nie dam! – ciągnęła zacietrzewiona klucznica. – Ale jeśli zamyślacie dalej na niego z tą posępną mordą patrzeć, lepiej precz sobie idźcie. Rozumiecie?
– Yhm.
– Tedy powiem wam, co w moich stronach o tym ostrzu gadają – ostrożnie dotknęła głowicy Sorgo. – Że on w samych ogniach Mieczownika wykuty i wielka moc w nim zaklęta. – Wzrok klucznicy zaćmił się z lekka i poczęła recytować: – Rozpękła się ziemia jako bochen chleba i wody wielkie ją zalały w ów czas, gdy moc nieskrępowana chodziła. Jedenaścioro ich było, więzy niezawodne uczynić postanowili, by moc swoją spętać i okiełznać. Na głazie przysięgali, w ziemię głęboko wrośniętym, wysokie fale nie zatopiły ich, lecz niosły. Kii Krindar pęta wykuł, znaki nieodmienne, na utrapienie wielu, zguby mężów przyczynę…
– Czego ode mnie chcesz, niewiasto? – Zniecierpliwił się, bo znał przecież ten bełkot. Wszak każdy dziad darmozjad, co przed zimą ściągał do dworca ze swymi szałamajami, potrafił bredzić o bogach, skarbach i przepowiedniach. – Tak mnie objaśniaj, żebym rozumiał.
Stara się żachnęła.
– Łacniej by mnie kobyle podogonie wyrozumiało! Ale żeście tępi, tedy wam powtórzę. U nas na Orrth prawią, że ongiś bogowie związali pospołu swą moc, a Kii Krindar wykuł jedenaście znaków, w których ją uwięziono. Każdy z bogów naznaczył inny kształt, gdy zaś praca została ukończona, Bad Bidmone powróciła do Żalników z Sorgo.
– Ajuści – zaszydził, zupełnie jakby drwina mogła odepchnąć od niego strach, bo przecież w skrytości ducha lękał się tego dziecka i tego, co wraz z nim wpuścił do Czerwienieckich Grodów. – Powiadają też na Orrth, że miesiąc to gomółka sera na niebie zawieszona, a przecie się nim nie najem.
– Jakeście tacy mądrzy – klucznica wzięła się pod boki – tedy mi rzeknijcie, dlaczego ten chłopak wciąż u was w spokojności żywię. Znacie jego ród. Wiecie, że jego bóg Pomortu tropi. Czemu go znaleźć nie umie? Zaniemógł? Zaniewidział?
Czerwieniec odchrząknął, zakłopotany. Znał odpowiedź, nie był przecież głupcem, dotąd jednak zdołał przymykać oczy na tę oczywistą prawdę. Wieczorami, gdy jedli wieczerzę we wspólnej izbie, spoglądał z ukosa na Sorgo i mówił sobie, że to tylko miecz, zwyczajny kawał żelaza, choć może większy i starszy od innych. Patrzył na jasnowłosego chłopca, jak siedzi skulony w kącie komnaty i bez słowa macza chleb w misce z polewką, i powtarzał sobie, że nikt to szczególny, ot, pospolity przybłęda, osierocony szczeniak, którego przygnała tutaj zimowa zawierucha, ale kiedyś wicher poniesie go stąd precz poprzez Krainy Wewnętrznego Morza i zatrze jego ślady na śniegu. Czasami udawało mu się nawet uwierzyć we własne zapewnienia.
– Jakim sposobem dzieciak aż tutaj się przywłókł? – naciskała stara. – Jakim sposobem wymknął się z Rdestnika, Zird Zekrunowi spod nosa? Jak przez paciornickie bagniska przełazi? Czemu nie zdechł z zimna i głodu? Czemu go wilki nie zarżnęły?
Czerwieniec otarł czoło. Liczył, że baba zmęczy się wreszcie i da mu spokój. Ale nie. Znów się wzięła pod boki i gapiła na niego zmrużonymi ślepiami jak wilczyca.
– Bo go Sorgo chronił! – odparła triumfalnie. – Sorgo, panów na Żalnikach miecz. I możem ze starości ogłupia, ale widzi mi się, że on go i teraz od nieszczęścia strzeże.
Zanim zdążył ją powstrzymać, obnażyła brzeszczot. Błysnął siną stalą w świetle kaganka, a Czerwieniec zasyczał niechętnie. Nie godziło się, aby baba tykała ostrze, zwłaszcza tak znamienite. Była jednak zanadto rozjuszona, aby się z nią swarzyć.
– A tak! – ciągnęła. – Niech sobie służba myśli, że ja dzieciaka wywarami zratowałam. Niech mnie nawet wiedźmą obwołają. Po to ich odesłałam, żeby bzdurzyli. Tymczasem, ot, miecz na posłaniu położę, a wy drew do ognia dorzucajcie… Bo tak mi się zdaje, że bardziej mu to ostrze od wszelkich medyków i zaklinaczek pomoże. My zaś poczekamy sobie w spokojności, póki…
=…w spokojności, póki się ta ryża dziwka nie napatoczyła! – wybuchnął Kostropatka. – Przeklęty wiedźmi pomiot. Trzeba ją było zaraz na krypie zaszlachtować!
Przemęka podrzucił głową. Noc dobiegała kresu i mimo niepokoju o rannego sen zaczynał z wolna morzyć siwowłosego najemnika. Ogień palił się na kominie, a ciepło i gorąca strawa, której użyczył im znachor, potęgowały jeszcze znużenie. Chwilami Przemęka drzemał, ukołysany monotonnym potokiem utyskiwań Kostropatki, a potem znów budziło go jakieś głośniejsze przekleństwo albo połajanka. Zdumiewało go, skąd ten grubasek dobywa siły do wciąż nowych wyrzekań, ale w gruncie rzeczy znal odpowiedź. To strach, pomyślał cierpko. Ślepe przerażenie, że dziedzic żalnickiego tronu skona w głuszy, jak świnia rozpłatany przez zwykłą najemniczkę.
Nie, sprostował zaraz w duchu. Ona nie była zwyczajna, ta rudowłosa dziewka, która nosiła na głowie obręcz dri deonema i zastąpiła Koźlarzowi drogę przed skalniakiem. Może znaki bogów popchnęły ich ku sobie albo wydarzyło się coś jeszcze – nieśmiertelni znów dobili między sobą targów, za które zapłacimy własną krwią.
Kapłan okręcił się ciaśniej łaciatym płaszczem Koźlarza, dopił resztki okowity z glinianego kubka. Dygotał, aż mu zęby szczękały.
Znachor pochylił się ku Przemęce i przemówił z cicha:
– Zabierzcie go, panie. Dałem mu gorzałki na rozgrzewkę, ale widać nienawykły, rozebrało go do cna. A tu w alkierzu jeszcze jeden człek śpi, lepiej, żeby się od waszych sekretów z dala trzymał. Mam szopkę na siano wedle koziej zagrody, tam się układajcie.
Przemęka przygryzł wąsa. W miarę wlewanego w siebie trunku kapłan stawał się coraz bardziej nierozważny. Najemnik wiedział, że powinien jak najszybciej wywlec go z izby na deszcz, aby chłód wygasił jego gadatliwość. Jednak tej nocy nie chciał odstąpić Koźlarza dalej niż to konieczne, zwłaszcza że tuż przy jego boku, ukryty pod skórami, spoczywał Sorgo.
– Przysposobim sobie posłanie w komórce przy alkierzu. – Machnął ręką ku niewielkiemu pomieszczeniu w głębi, skąd czasami dochodziło żywe pokwikiwanie inwentarza.
Gospodarz wzruszył ramionami.
– Mnie za jedno, jeśli ze świniami spać wolicie. Ale weźcie kożuch z sionki, bo tam przez ściany wicher dmucha.
Przemęka przytaknął obojętnie, był tak zmordowany, że nie miał siły się spierać. Zwinął z ławeczki w sieni połatany, wilgotny kożuch i zamierzał na nim zasnąć, gdy tylko Kostropatka zmęczy się gadaniem. Tyle że nie zanosiło się na to.