– Byle nie o zmierzchu. – Wzdrygnął się, wspomniawszy, jak coś we ćmie wyło prześmiewczo i z dali marynarzom wygrażało. – Po wyspach złe już mocno przetrzebione, ale w morzu ono się wciąż bez przeszkody lęgnie i nieraz statek przy samym brzegu w głębię wciągnie. Ze słonkiem należy się wyprawiać.
– Nie wiem jeszcze – powiedziała obojętnie. – Na wieści czekam. Ale popłyniemy, jak będzie trzeba. Choćby i ciemną nocką.
– Tu co drugi szyper wiezie kontrabandę – kwaśno wyjaśnił Mierosz – przeto o zmierzchu na morze wychodzą, bo natenczas strażnicy się w porcie zmieniają i w zamęcie łatwo ich oszukać. Ale to małe rybackie statki. Zazwyczaj nie biorą obcych.
Szarka drapała jadziołka po podgardlu. Odwinął się, polizał ją po rękawicy. Różowy język zostawił na jeleniej skórze niewielkie, czarne plamki.
– Tedy pójdziesz na nabrzeże, Mierosz – oznajmiła – i przekonasz szypra, aby dziś zwyczaju odstąpił. A na razie wszyscy poczekamy, co za nowiny mój człek z miasta przyniesie.
– Wasz człek? – w głosie kapłana pojawił się cień zaniepokojenia.
Pewnie nie sądził, że się dziewka tak szybko w mieście rozkokosi i zacznie ludzi werbować, pomyślał Twardokęsek.
– Ano mój człek – powtórzyła Szarka. – Seradela.
Niesporo było Seradeli iść do pałacu dri deonema, oj nie. Czuł się jak ów niewolnik, o którym kiedyś czytał mu bakałarz, że go wrzucono w klatkę pełną lwów, panter oraz wszelkiego dzikiego zwierza. Ducha dodawały mu jedynie błazeńskie pokwikiwania koleżków, a zdołał ich ściągnąć aż trzy tuziny, jako że obietnica sowitej nagrody przemogła nad zapałem do darniowej okowity i harcami w ogrodach Zaraźnicy. Seradela wystarczająco długo kręcił się po tragańskiej wszechnicy, by kamraci mieli go za człeka rzetelnego, co nie kłapie gębą na wiatr. Jako że obiecywał złoto, i to dużo złota, żacy, chociaż solennie upici, podnieśli się ze stratowanej trawy i nieomal na złamanie karku pognali w najróżniejsze zakamarki portu, aby wytropić nieszczęsnego najemnika, który wpadł w oko dri deonemowi.
Przed wierzejami pałacu tkwiło dwóch postawnych strażników z berdyszami, a łucznicy z wieżyczek bardzo niemiło spoglądali w dół na obdartą, hałaśliwą gromadę. Skóra poczęła świerzbić Seradelę na grzbiecie, jakby w przeczuciu rychłego bicia. Oj, żeby się na biciu skończyło, pomyślał lękliwie. Ale przecież nie zawrą nas wszystkich do ciemnicy, na wieść o podobnym bezprawiu kamraci roznieśliby Tragankę na strzępy.
Nadrabiając miną, podszedł tak blisko do bramy, że nieomal bodnął nosem w drzewce zastawiającego mu drogę berdysza.
– Seradela jestem! – wykrzyknął, przez wzgląd na towarzyszy, którzy nie spuszczali go z oka; starał się przy tym, aby jego głos zabrzmiał raźno i pewnie. – Do dri deonema prowadźcie!
Wąsaty strażnik omiótł wzrokiem wychudłą postać żaka, po czym wybuchł tak serdecznym śmiechem, że mało mu berdysz z rąk nie wypadł.
– Czemu nie do samego świątobliwego Mierosza? – zadrwił drugi ze strażników. – Wracaj do swego barłogu, łazęgo, i siedź w cichości, póki ci gorzałka ze łba nie wywietrzeje. Byle rabanu tu nie czyń, bo w katowni będziesz trzeźwieć.
Za plecami Seradeli rozległy się buczenia i pogwizdywania. Żacy, wywleczeni po wczorajszym pijaństwie na ostre słońce i zmuszeni do pracochłonnego przetrząsania portu, łatwo tracili cierpliwość.
– Może być i do Mierosza, czemu nie! – rozdarł się hardo Seradela, świadom, że lada chwila gniew kamratów obróci się przeciw niemu. – A do lochu sami traficie, jak się wyda, żeście mnie wstrzymywali.
Podbudowani jego słowami szkolarze zaczęli jeszcze głośniej pohukiwać. Najśmielsi usiłowali wedrzeć się do bramy pomiędzy drzewcami berdyszy, inni wspinali się na kamienne murki, pokwikując i wyjąc jak małpy. Sinoborscy łucznicy przyglądali się temu z zakłopotaniem, nie wiedząc, jak ich odegnać, nim rejwach ściągnie kogoś znaczniejszego. Żacy byli właściwie niegroźni, choć czynili wiele zamętu. Oczywiście najemnicy mogli ich bez trudu poturbować, jak zwyczajnie czyniono z drobnymi rzezimieszkami, ale szkolarze niezawodnie zechcą pomścić zniewagę i odtąd żaden Sinoborzanin nie zdoła spokojnie popić w gospodzie w porcie ani poswawolić z dziwkami. Uznali więc skwapliwie, że póki żacy dokazują na dziedzińcu, cała rzecz należy do milicji, która stoi u bramy. Miejscowi strażnicy też pobierali żołd, wcale zresztą pokaźny, niechże więc teraz na niego zapracują.
Widząc, że Sinoborzanie zajęli się obserwacją lotu mew, co krążyły nad portem, wąsaty strażnik przestał rechotać. Pewniej chwycił za berdysz i pochylił go ostrzem ku Seradeli.
– Wynocha, powiadam – syknął, nadymając ze złości policzki. – Bo jak ci to w rzyć wrażę, zaraz chęć do żartów minie.
– Gadają, że z kapłanami na co dzień przestając, wyście raczej do nadstawiania zadków skorzy! – zakrzyknął jakiś wesołek za plecami Seradeli.
Wąsatego o mało szlag nie trafił na miejscu. Stężał na gębie, wąsy mu zaczęły chodzić niby u chrabąszcza. Jako że Seradela był najbliżej, z zamachu zdzielił go bronią, ale źle wymierzył i ostrze się omsknęło po ramieniu. Szkolarz odskoczył. Wszelako furia strażnika jeszcze bardziej rozochociła żaków.
– O, już się do macania bierze! – zaśmiał się któryś.
– Zostawcie go, panie strażnik – zawtórował mu inny żartowniś. – On już stary, brodaty, a są między nami gładsze pacholęta.
Przestraszony Seradela spostrzegł, że paru młodziaków powyłaziło na cokoły posągów, zdobiących kolumnadę przed pałacem, a najśmielsi wspinają się na same statuy. Rudowłosy wyrostek siedział okrakiem na marmurowym wierzchowcu i, poufale obejmując ramieniem rzeźbę jednego z dawnych dri deonemów, pokrywał jego twarz pocałunkami. Pulchny chłopaczek z kolegium medyków wdrapał się na najbliższą kolumnę i rozsznurował portki.
– Znajdźmy pacholika dla mości strażnika! – zawołał, pobłyskując ku drabom obnażonym zadkiem.
Reszta żaków radośnie podchwyciła okrzyk i wnet cały dziedziniec rozbrzmiewał coraz głośniejszymi i sprośniejszymi ofertami.
Szkolarze ganiali w kółko, powiewali barwnymi chałatami, wypinali gołe tyłki, wydawali plugawe odgłosy, aż zaciekawieni ludzie jęli się gromadzić u wylotów ulic i podziwiać osobliwe widowisko. Nawet Sinoborzanie porzucili swą zwykłą powagę i klepali się po brzuchach z uciechy.
Wąsaty strażnik nie zdzierżył pierwszy. Kiedy wyjątkowo bezczelny żak cisnął w niego psim gównem, nastawił broń na sztorc i rzucił się do szarży. Oczywiście szkolarze opadli go ze wszystkich stron niczym psy niedźwiedzia. Szczuli go, popychali, buczeli mu za uszami i bodli kijami, póki się nie potknął i nie upadł. Wtedy wyrwali mu broń z ręki, obwiązali gębę jego własnym kaftanem, a następnie posadzili go na marmurowego wierzchowca i przymocowali starannie, aby się nie zsunął. Drugi strażnik, roztropniejszy, usiłował czmychnąć do środka, ale że zanadto zwłóczył, obserwując nieszczęście kamrata, żacy zawinęli mu na łeb płachtę i wywlekli go z bramy. Wprawdzie z wartowni nadbiegali już kolejni pachołkowie, ale korzystając z uchylonej furtki, kilku szkolarzy przemknęło się do zakazanego pałacu. Seradela rączo poszedł ich śladem.
Wpadł na niewielki dziedziniec wyłożony marmurową kostką i przyozdobiony olbrzymim kwietnikiem. Na wprost dojrzał prostokątny pałacyk, zwieńczony na frontonie dziwacznym balkonikiem. Do lewej jego ściany przylegała okrągła budowla o kopulastym dachu, ani chybi świątynia. Gdzieś w tyle piętrzyły się jakieś wieżyczki, krużganki i portyki. Ale uwagę Seradeli przykuło ponure gmaszysko z szarego kamienia, o malutkich okienkach i ścianach zdolnych przetrzymać nie lada oblężenie. Wysypywali się z niego pachołkowie, rozjątrzeni jak szerszenie. Kątem oka dostrzegł, jak jego kamraci rozpierzchają się w poszukiwaniu schronienia, i zanurkował w kwietnik. Skulił się pod wielgachnym liściem, tuż przy ziemi, licząc, że w zamęcie ujdzie uwagi strażników.
Ale ci wyłuskali go z chaszczy w try miga. Zarobił drzewcem w plecy i jeszcze kilka kopniaków na dodatek. Kiedy go pędzili przez dziedziniec, gęsto poganiając ciosami, zobaczył, jak drabi w asyście kilku rozjątrzonych kapłanów wywlekają z bocznych drzwiczek świątyni jego rudowłosego kamrata.
– Wcalem nie wiedział, że to Kretkowa krypta! – darł się, zasłaniając łeb przed padającymi ze wszystkich stron razami. – Piwniczki z winem szukałem, a relikwie Kretka pies lizał!
– Oj, panowie żacy – syknął ktoś Seradeli za uchem – wnet się skończy wasze rozwydrzenie. W ciemnicy marnie zdechniecie za napaść i bluźnierstwo.
– To on! – rozległo się z tyłu.
Seradela obrócił głowę, łudząc się nadzieją, że oto dri deonem posłała po niego z odsieczą. Ale nie. Od strony bramy kłusował ku niemu wąsaty strażnik, poobijany nieco i uwalany nieczystościami.
– To przywódca! – Wczepił się palcami w chude ramiona Seradeli. – On ich wszystkich prowadził i do buntu zachęcał.
– Leż! – zakrzyknął co tchu szkolarz. – Ja do dri deonema z posłaniem, a pachoł kłamie okrutnie z zemsty za to, że go sponiewierano u bramy!
Nikt wszakże nie chciał słuchać. Drabi wykręcili mu boleśnie ramiona i przygięli łeb do ziemi, że już ani słowa nie zdołał wykrztusić. Sapał tylko ciężko, kiedy wiązali mu ręce powrósłem i zakładali postronek na szyję.
– Zaraz zawiśnie. – Ktoś zarechotał obleśnie. – Z dawna Mierosz sposobności czekał, aby swawolę żaków ukrócić.
– To i jeszcze trochę poczeka – odezwał się z boku niewieści głos. – Puśćcie go!
Uścisk zelżał nieco, Seradela wyszarpnął się z rąk strażników i wyprostował hardo. Nieopodal stała dziewczyna, którą wczorajszej nocy spotkał w ogrodach bogini. Rozpoznał ją od razu, choć skryła twarz pod ciemnym zawojem, a na jej ramieniu siedziało dziwaczne stworzenie, ni to ptak, ni gadzina. Czyściło dziobem zakrzywione na końcach pióra i łypało wokół nienawistnie dwiema parami oczu. Kilku strażników cofnęło się roztropnie. Seradela także rad by czmychnął, ale powstrzymał go wzrok kobiety i obietnica nagrody.
– Człeka dla was znalazłem – oznajmił roztrzęsionym głosem. – Dobrze mówiliście, że w porcie okazji poszuka, aby z wyspy umknąć. Dzisiaj pod wieczór wypływa.